Zrodzony z fantastyki

 
Awatar użytkownika
Cooperator Veritatis
Zespolony z forum
Zespolony z forum
Posty: 520
Rejestracja: czw cze 23, 2005 11:51 am

[Dzikie Pola 2 ED]Współpracownika Prawdy biesiady

czw cze 05, 2008 1:04 pm

[c]TESTAMENT KOCHANOWSKIEGO[/c]

1. O wyborze systemu
Czemu Dzikie Pola? Z sentymentu do Sienkiewicza, z zamiłowania do Komudy, zachwytu nad utworami Kaczmarskiego i Kowalskiego o tematyce sarmackiej, nostalgii nad utraconymi Kresami... Poza tym, z czystej przyjemności zaczynania nie jako Hans z Imperium, biedny rzezimieszek, a jako mniejszego formatu Wiśniowiecki, Chodkiewicz, czy inny...
Rzeczpospolita jest wielka, była wielka i będzie- trzeba na to spojrzeć tylko z odpowiedniej perspektywy i dać z szabli tym, którzy się z nami nie zgadzają :-P

2. Osoby dramatu
Jacek Królikowski, towarzysz lekkiego znaku z chorągwi królewicza jegomości, pan na Królikowicach. Śmiertelny wróg starościca zygfulskiego, Zygmunta Stadnickiego. Wrócił z wyprawy moskiewskiej królewicza Władysława.
Tomasz Łęski, hreczkosiej z sanockiego, wzbogacony na wojnie moskiewskiej, wykonawca testamentu Mikołaja Kochanowskiego, kluczowego dla całej akcji...
Jerzy Grudziński, rębajło z sanockiego, który więcej chleje, niż bije. Mógłby dachy malować czupryną, bo wielkolud. Siły wielkiej, fantazji nikczemnej.
Jest jeszcze ostatnia postać, ale jakoś nazwisko za trudne do spamiętania. :-P Choć Polak, jakieś takie pludractwo z niego wyszło. Postać nazywa się Paweł, rębajło, razem z Łęskim i Kochanowskim był na wojnie moskiewskiej, drugi wykonawca testamentu.

3. Treść dramatu.
PROLOG
PIEŚŃ I: TESTAMENT KOCHANOWSKIEGO
Pan Mikołaj Kochanowski herbu Korwin, pan na kilku wioskach w sanockiem, wielki burda i zajezdnik, zginął w czasie nieudanego szturmu Moskwy w 1617. Przed bitwą spisał testament, którym uczynił dziedziczką całego majątku swoją córkę, Barbarę, z uwagi na to, że syn i żona przepadli przy najeździe tatarskim przed laty. Wykonawcami testamentu, i dzierżawcami jednej wsi, Gardoczy, uczynił pan Kochanowski Łęskiego i Pawła, którzy po skończonej wojnie wracają do rodzinnej ziemi sanockiej.

AKT I (Wola nieboszczyka)
SCENA I: ŻYDOWSKIE WIEŚCI
Sanok nie jest miastem dużym, ani nadzwyczajnym. Jest jednak miastem, który był osią wcześniejszego życia bohaterów. W karczmie prowadzonej przez Żyda Izajasza kompanija stara się uzyskać informacje o obecnej sytuacji w regionie. Arendarz narzeka, jak to Żydowinowi przystało (Złe to czasy, złeeeee... Ale dobre dla interesów), jednak panowie szlachta dowiadują się, że żyć nie daje tutaj Zygmunt Stadnicki, zwany Diablęciem. Jest to syn Diabła Łańcuckiego, nieodżałowanego Stanisława Stadnickiego herbu Śreniawa. Izajasz przypomina graczom znane epitafium wichrzyciela: Gdyby on tu, przechodniu, nie leżał, to ty byś tu leżał. Dowiadują się także, że Barbara Kochanowska jest pod opieką Lwa Niewiadomskiego, zwanego Lwem Sanockim, któren to z Batorym Psków przed laty jeszcze szturmował. Kompanija dochodzi do wniosku, że najlepsze co może zrobić, to się napić. Więc piją.

SCENA II: SABATOWIE STADNICKIEGO
W karczmie siedzi dwóch sabatów, którzy pilnie wpatrują się w Królikowskiego. Szepczą przez chwilę, po czym jeden wstaje i podchodzi do stołu kompaniji z pytaniem: Tyś jest Królikowski?, Ja żem, odpowiada szlachcic.
Sabat pozdrawia w imieniu Stadnickiego i zaprasza na "gościnę" do Łańcuta, Królikowski przyjmuje "zaproszenie" uprzejmie obiecując przybycie. Sabat rozpoczyna sprzeczkę, chcąc doprowadzić do burdy. Ostatecznie jednak do walki nie dochodzi, a sabaci opuszczają karczmę, obiecując rychłe spotkanie. Królikowski wzdycha, żałując, że nie zabił chamów.

SCENA III: LEW SANOCKI
Oto do karczmy wstępuje sam Lew Niewiadomski, szlachcic stary, dobrze znający kompaniję z lat wcześniejszych. Kpi okrutnie z każdego z panów braci, a szczególnie z pana Łęskiego, którego uważa "za stracha na stare baby" i uważa, że jeno od plagi much pan Łęski Rzeczpospolitą zbawić może. Niemal umiera ze śmiechu, kiedy pan Łęski zdradza się z tym, że będzie opiekunem Barbary Kochanowskiej. Lew Sanocki kocha Basienkę jak własną, twierdząc, że więcej w niej kawalerskiej fantazji niźli w kompaniji, z panem Łęskim na czele. Odradza panu Królikowskiemu wyjazd do Łańcuta. Kiedy gracze okazują mu testament, szlachcic marszczy brwi i wyraźnie jest zaniepokojony. Nie mówi nic jednak, zrzuca żartem, i pije. Panowie bracia takoż.

SCENA IV: NIE MASZ STAROSTY W SANOKU
Panowie bracia udają się do kancelarii starosty, by oblatować testament. Napotykają jednak jedynie pana podstarościego Karlicza, Rusina, który ma smutny obowiązek egzekwowania praw. Pan Karlicz także zna kompaniję z lat przed wyprawą moskiewską, nawiązuje się więc życzliwa rozmowa. Jednak starosty w Sanoku nie ma- razem z pachołkami wyjechał egzekwować wyrok. Panowie bracia przyjmują zaproszenie Niewiadomskiego do Gardoczy.

SCENA V: W GARDOCZY PRZYPADKI
Gardocz jest wsią dużą i bogatą, dwór stoi na wzniesieniu. Drewniany, lecz podmurowany. Świeciły się z dala pobielane ściany. Panowie bracia jedzą, piją i weselą się wraz z Niewiadomskim. Całą atmosferę psuje jednak wiadomość, że syn nieboszczyka Kochanowskiego, Stanisław, przeżył niewolę turecką i wrócił, wieszając się klamki Stadnickiego. Dokument nieoblatowany nie ma większej wartości prawnej, trudno też odmówić synowi praw. Dokument to jednak dokument, wola nieboszczyka wolą świętą... Zresztą, Gardocz w dzierżawę to nie w kij dmuchał, panowie bracia nie mają więc zamiaru dzielić się z dziedzicem. Scena kończy się pojedynkiem między Łęskim a Pawłem, który oskarżył hreczkosieja o tchórzostwo w wojnie moskiewskiej. Pojedynek wygrywa Łęski, co Niewiadomski skwitował następująco: kułeś waść jak komar, czas komara przytnąć, i spać wszyscy poszli.

AKT II (Do wojny przygotowania)
SCENA I: KANCELARIA STAROSTY, Z DIABLĘCIEM SPOTKANIE
Następnego dnia całą kompaniją, razem z pannami Kochanowską i Niewiadomską, córką Lwa, ruszono do Sanoka, by oblatować dokumenty. Pan Niewiadomski z pachołkami miał też jakowyś interes do pana Łukasza Opalińskiego, człowieka poczciwego, który z Diabłem przed laty wojował. Pan Przyjemski, starosta sanocki, ze swoim powiedzeniem Prawo jest prawem, nie przypada do gustu wykonawcom testamentu. Tylko Łęski i Paweł załatwiają sprawę ze starostą, Królikowski z Grudzińskim ruszają w tym czasie do karczmy.
Następuje pierwsze spotkanie kompaniji z Zygmuntem Stadnickim- w budynku kancelarii. Wyniosły, z pogardliwym stosunkiem do szlachty polskiej, dziedzic Łańcuta nakazuje Łęskiemu się przesunąć, kiedy lepsi od niego przechodzą. Pan Łęski nie słynie z odwagi, ustępuje. Znasz swoje miejsce, szaraczku, żegna go starościc.

Starosta Przyjemski mówi, że nie może oblatować testamentu. Ja waszmościom wierzę, ale... Prawo jest prawem, mówi. Poleca wysłać kogoś do Grodna na Sejm, by kancelaria hetmańska stosowne dokumenty wystawiła. Starosta nie wie nic o Stanisławie Kochanowskim, panowie bracia go z tej niewiedzy nie leczą. Zdenerwowani wychodzą z kancelarii. Do Grodna pojedzie Jakub Niewiadomski, syn Lwa. Ma być w ciągu miesiąca.

SCENA II: KRÓLIKOWSKI ZE STADNICKIM
Tymczasem Królikowski z Grudzińskim udali się do karczmy Izajasza, którą znajdują pełną... pachołków Stadnickiego. Nie przejmując się tym za bardzo, panowie bracia siadają w karczmie wołając piwa. Żyda nie było, tylko trzech pachołków, z czego jeden zaraz wybiegł z gospody.

Do karczmy wchodzi Stadnicki. Znudzony siada i popija z kufla. Jeden z jego pachołków coś mu szepcze. Starościc spogląda na Królikowskiego, uśmiecha się demonicznie. Chodź mi tu, panie Królikowski. Pana także zapraszam, panie Grudziński. Panowie bracia podchodzą, dosiadają się do stołu. No, panie Królikowski, jużem myślał, że cię Moskwicini wytłukli... Na nic innego nie zasługujesz, jak na to, by cię psy zjadły. No, ale wtedy nie mógłbym cię dopaść osobiście... ZA TO CO MI ZROBIŁEŚ, Z KURWY SYNU!. Rozpoczyna się krótka wymiana ostrych zdań, których cnotliwość nie pozwala przytaczać :-P. W każdym razie, efekt jest jeden: dochodzi do burdy.

SCENA III: BURDA
Królikowski wypalił z pistoletu, okrutnie raniąc jednego z pachołków Stadnickiego. Szabli dobyć nie zdążył, rzuciło się na niego czterech. Pan Grudziński, chłop postawny na tyle, że czupryną zamiatał sufit gospody, chciał przewrócić stół. Byłby to uczynił, ale... W karczmie ławy przybite są do podłogi. Zdenerwowany rębajło gołymi rękami rzucił się na pachołków, starając ich się ogłuszyć. Królikowski próbował strzelić do Stadnickiego z drugiego pistoletu, ale ten, niezbyt odważnie, lecz rozważnie, skoczył pod stół.
Królikowskiego dopadło czterech, próbując go krępować. Wpadła do karczmy reszta drużyny. Kilka strzałów, kilka trupów i rannych. Dobyli szabel. Doskoczyli do nich pachołkowie. Pan Łęski zrobił taktyczny odwrót, umykając z karczmy, zostawiając Pawła na łasce nieprzyjaciela. Ten także poważnie dostał z ormianki. Jeszcze Łęski wrócił, próbując szczęścia, doszedł jednak do wniosku nader słusznego: bez pomocy z pewnością przegra. Skoczył więc na konia. Został jednak raniony w plecy, bo Stadnicki spod stołu strzelił do niego z dragońskiego pistoletu. Kurwiąc wniebogłosy, pan Łęski skoczył po Niewiadomskiego.

SCENA IV: WEJŚCIE LWA
Niewiadomski szybko, jak na swoją pokaźną tuszę, rusza z pachołkami do karczmy. Stadnicki wyłazi spod ławy i próbuje ratować swoją poszarpaną godność. Paweł jeszcze się broni, Królikowski próbuje brzytwą rozciąć węzły, Grudziński ogłuszony leży na posadzce. Diablę zwycięża, ale tylko na chwilę. Lew Sanocki wchodzi chmurny do karczmy. To moja karczma, mości Stadnicki. Zabieraj pan rannych i zabitych, i spieprzaj stąd, inaczej się porachujemy!. Dobrze, mruknie Stadnicki. Wychodzi. Niewiadomski wściekle spogląda na kompaniję. Zachciało się wam umierać?! Jeśli tak, to nie w mojej karczmie! Ruszyli do Gardoczy, gdzie zostali opatrzeni.

SCENA V: CI VIS PACEM, PARA BELLUM (Chcesz pokoju, gotuj się do wojny)
W Gardoczy następuje narada wojenna. Gracze zastanawiają się, co czynić. Pan Niewiadomski radzi czekać na oblatowanie dokumentu w Grodnie, Łęski waha się, czy nie zrezygnować w ogóle. Królikowski ma w głowie tylko jedno- dopaść Stadnickiego. Długie dysputy nie dają rozwiązania. Trójka z graczy postanawia udać się do kościoła, zgodnie z zasadą: jak trwoga, to do Boga. Poza tym, należy szukać pomocy ze Stadnickim. Sami rady na pewno nie dadzą.

SCENA VI: CZEGO NIE WIESZ, KSIĘDZA PYTAJ
W kościele sanockim cały zaścianek Karliczów zanosił modły. Podstarości Karlicz, też tam obecny, rozmawia z kompaniją na temat ostatnich wydarzeń. Gracze nie proszą o pomoc, a może powinni. Wchodzi do kościoła proboszcz. On też ma zatarg ze Stadnickim. Gotowy jest wspomóc kompaniję pachołkami i bronią, jeśli zdecydują się walczyć. Jednak do jednomyślności panom braciom daleko.

4. Wrażenia
Na tym sesję skończyliśmy. 3 godziny dobrego sarmacenia się. Drużyna była zgrana, choć przy końcu znać było, że nie za bardzo mają pomysł, jak rozwiązać sprawę Stadnickiego. Dobra gra Łęskiego i Królikowskiego, reszta graczy w odwrocie. Było nieźle, dużo się działo. Bez dłużyzn, gracze też nie odstawiali akcji jak w Monastyrze- dużo robią nic. :-P Tutaj było działanie, była aktywność, była chęć. Byle więcej takich sesji.

5. Problemy techniczne i ich rozwiązanie
Nie było problemów technicznych. Za Punkty Walki używaliśmy zapałek, wypalone- rusznica, z główkami- szabla. Nie myliło się. Walka na wiele osób w Dzikich Polach nienajlepiej mi wychodzi, będę musiał nad tym popracować. ;-)

Posłowie:
Chyba to pierwsze raporty z sesji Dzikich Pól. Mam nadzieję, że mój opis przypadnie do gustu i się przyczynię do propagowania tego wspaniałego systemu. :-)

Czołem!
Ostatnio zmieniony wt cze 30, 2009 4:22 pm przez Cooperator Veritatis, łącznie zmieniany 2 razy.
 
Awatar użytkownika
Vesa1
Częsty bywalec
Częsty bywalec
Posty: 215
Rejestracja: czw cze 23, 2005 2:32 pm

ndz cze 08, 2008 11:12 am

spoko
dawaj dalej
 
Awatar użytkownika
Gildiril
Częsty bywalec
Częsty bywalec
Posty: 122
Rejestracja: czw sty 19, 2006 6:28 pm

ndz cze 08, 2008 8:12 pm

No, no, mocium panie MG. Toś mnie pan ładnie obsmarował widzę. Może jednak przyjąłbyś pan, że moja postać nazywa się Pakosławski, a Ty po prostu nie umiałeś tego przeczytać? :razz:

A sesyja zacna, nie powiem. No i kolejna już była, ale pan Starosta jeszcze nie umieścił relacji. Czekam z niecierpliwością, aby zobaczyć, jak jeszcze mości prawdomówny mnie obsmaruje.
 
Awatar użytkownika
szelest
Fantastyczny dyskutant
Fantastyczny dyskutant
Posty: 1680
Rejestracja: sob lis 15, 2003 7:29 pm

Re: [Dzikie Pola]Współpracownika Prawdy biesiady

pn cze 09, 2008 12:01 am

Cooperator Veritatis pisze:
Chyba to pierwsze raporty z sesji Dzikich Pól. Mam nadzieję, że mój opis przypadnie do gustu i się przyczynię do propagowania tego wspaniałego systemu. :-)

Oczywiście, że przypadło - czekam na dalsze dzieje swawolnej kompaniji:)

Kilka interesujących mnie rzeczy.
1. Graliście wg pierwszej czy drugiej edycji?
2. Czy mechanika była wykorzystywana także poza walką? W jakich sytuacjach?
3. Czy MG i Gracze starali się wypracować klimat symulując "dzikopolową mowę"?
4. Czy mi się zdaje czy gracze byli aktywni tylko podczas walki?
 
Awatar użytkownika
Cooperator Veritatis
Zespolony z forum
Zespolony z forum
Posty: 520
Rejestracja: czw cze 23, 2005 11:51 am

śr cze 11, 2008 12:39 am

No, no, mocium panie MG. Toś mnie pan ładnie obsmarował widzę. Może jednak przyjąłbyś pan, że moja postać nazywa się Pakosławski, a Ty po prostu nie umiałeś tego przeczytać? Razz

Ticho! :razz:

1. Graliście wg pierwszej czy drugiej edycji?

Drugiej.
2. Czy mechanika była wykorzystywana także poza walką? W jakich sytuacjach?

Była wykorzystywana, ale, rzeknijmy sobie wprost, gdybyśmy chcieli zagrać w kości, to by nam karty postaci potrzebne nie były. :wink: Spostrzegawczość, przypomnienie sobie pewnych faktów, opatrzenie ran etc.
3. Czy MG i Gracze starali się wypracować klimat symulując "dzikopolową mowę"?

Nom, coraz lepiej jest ze staropolszczyzną na sesjach.
4. Czy mi się zdaje czy gracze byli aktywni tylko podczas walki?

Moi gracze generalnie mają tę właściwość, że uaktywniają się wtedy, kiedy rzyć im się pali lub mogą stracić pieniądze :-P W czasie tej sesji z aktywnością nie było tak, jak często bywało, ale na kolejnej się poprawili ;-) (jutro dam zapewne raport).
 
Awatar użytkownika
szelest
Fantastyczny dyskutant
Fantastyczny dyskutant
Posty: 1680
Rejestracja: sob lis 15, 2003 7:29 pm

śr cze 11, 2008 7:12 am

Cooperator Veritatis pisze:
Drugiej.

Graliście w pierwszą? Jak się Graczom i Tobie podobają zmian jesli idzie miedzy pierwszą a drugą?
Cooperator Veritatis pisze:
(jutro dam zapewne raport).
Czekam:)
 
Awatar użytkownika
Cooperator Veritatis
Zespolony z forum
Zespolony z forum
Posty: 520
Rejestracja: czw cze 23, 2005 11:51 am

śr cze 11, 2008 6:01 pm

Ja grałem w pierwszą edycję, czy panowie gracze... Eee... Nie wiem, szczerze mówiąc, jeśli tak, to jakoś to skrywają :-P Druga edycja to w sumie uporządkowana wersja pierwszej, zmiana kości z k100 na k20 osobiście do gustu mi przypadła ;-) Do obu edycji nie mam większych zastrzeżeń, choć wydaje mi się, że druga jest łatwiejsza do wytłumaczenia. ;-) Raport w czasie spisywania ;-)
 
Awatar użytkownika
Cooperator Veritatis
Zespolony z forum
Zespolony z forum
Posty: 520
Rejestracja: czw cze 23, 2005 11:51 am

śr cze 11, 2008 7:28 pm

AKT III (Za grzechy trzeba płacić)

SCENA I: NIE RÓWNAĆ SIĘ ŁĘSKIEMU ZE STADNICKIM
Kompanija w srogiej melancholiji, nie wie, co począć dalej. Na zaciągnięcie pachołków liczyć nie może, wspólna kiesa liczyć może co najwyżej 18 czerwonych złotych. Stadnicki licznych ma pachołków, Grodno, gdzie młody pan Niewiadomski liczy znaleźć kancelarię hetmańską, by oblatować testament, daleko. Konceptów na zdobycie grosza nie ma- panowie bracia nie są zbyt zamożni, a jedynego ważniejszego protektora, Lwa Niewiadomskiego, zrazili niedawną burdą w karczmie. Pan Królikowski wyjechał na swe włości, planując własną ze starościcem rozprawę. Pan Łęski szuka drobnych na ulicach Sanoka, ale, prawdę rzekłszy, nie mogło się to zakończyć sukcesem. Jak szlachta nie wie, co robić- pije. Więc piją. W karczmie Żyda Izajasza, którą wcześniej zdemolowali. Spotykają tam pijanego Mazura, któremu, szlacheckim zwyczajem, stawiają kielicha. Kiedy mówią mu, że mają ze Stadnickim sprawę, ten nagle trzeźwieje, dziękuje i umyka. Gracze załamani piją :-P

SCENA II: STAROSTA IDUT!
Panowie bracia nie zwracają uwagi na pachołka Żyda, który szybko umyka z karczmy. Całkiem trzeźwy już Mazur wraca powiadomić ich, że starosta z pachołkami tu zmierza. Szybka kalkulacja faktów daje do zrozumienia kompaniji, że chodzi o zdemolowanie karczmy, za co w wieży osadzeni być mogą. Postanawiają więc umknąć, starym polskim obyczajem. Z wozowni biorą konie. Pachołkowie starosty i sam pan starosta Przyjemski wchodzą do gospody.

SCENA III: KŁADĘ ARESZT NA WASZECI
W powszechnym zamieszaniu, jakie stało się udziałem opuszczania karczmy, kompania nie zwróciła uwagę na jeden fakt- wskoczywszy na konie, dopiero sobie uświadamiają, że nie odryglowano drzwi. W tej chwili pojawia się starosta i pachołkowie. "Prawo jest prawem. Karczmę tą żeście, waszmościowie, zdemolowali, i do wieży za to pójdziecie". Rusznice czeladzi jasno pokazują, że Przyjemski nie żartuje. Kompanija oddaje broń i posłusznie idzie za starostą. Cóż, na pewno na tej decyzji zaważa myśl, że nie potrzeba im kolejnego wroga, i tak Stadnicki wyrabia normę.

SCENA IV: W WIEŻĘ WIERZĘ
Wieża górna w Sanoku to same wygody- mają ławy, mają sienniki, mają też zacne towarzystwo- dwóch rębajłów, pana Ostrowskiego i pana Zagrodowskiego. Obaj waszmościowie odsiadują wyrok za wzajemne zajazdy, pohańbienie sobie żon/córek, bicie czeladzi drugiego i tak dalej, a że mają wielu wierzycieli, nawet nie próbują się wykupić. Znają oni kompaniję, opowiadają też historię swoich zwad: "No, wiecie waszmościowie, takie to my krotochwile sobie urządzamy: jeden dwór podpali, drugi pozwy pośle, ten woźnego pobije, tamten żonę pohańbi, ów córkę uprowadzi... Ot, takie grzeczne, szlacheckie zabawy". Łęski z Pakosławskim opowiadają o testamencie Kochanowskiego. Rębajłowie dopytują się, co tamci chcą uczynić. Drużyna nie wie, myśli nad ucieczką i zostawieniem tego wszystkiego na pastwę Stadnickiego. Ostrowski grzmi: "I gdzie pójdziecie? Na Ukrainę, by wisieć na klamce Radziejowskich, Sobieskich czy innych Wiśniowieckich? I jako kogo Was tam przyjmą? Jako dzierżawców? Może. Ale to wątpliwe, boście kondycyji nienajlepszej. Prawo po waszej stronie, a Wy umykać chcecie? Toście nie szlachta, a strachy na stare baby!". Trudno powiedzieć, czy sama ta przemowa w jakikolwiek sposób na panów braci wpłynęła.

SCENA V: PAN STAROSTA WYCHODZI
A oto do Sanoka wraca pan Królikowski. Przespał się we własnym dworze, o wieści rozpytał, przez Łańcut wracał, okazji do zwady szukając. Nie znalazł niemal nikogo, poza babami i dziećmi- Stadnicki wraz z czeladzią i sabatami ruszył zajazd swojej matce, Diablicy, urządzić. Królikowski dowiedział się, że ruszają na Rokitniki. Bogaty w tę wiedzę rusza do kancelarii starosty. Podstarości Karlicz informuje go o uwięzieniu kompaniji. Królikowski ma zamiar kompanionów uwolnić i ze starostą się ułożyć. "Prawo jest prawem, mości Królikowski", słyszy. Ale nie ustępuje, przekupić próbuje. Przekupić to nie (prawo jest prawem), ale na "kaucję" pan starosta się zgadza. Kiedy dowiaduje się, że Stadnicki nielegalny zajazd czyni, zgadza się, by kaucję obniżyć, jeśli panowie bracia razem z nim i pachołkami uderzą na starościca. Pan Królikowski płaci- sumę tę wraz z odsetkami odebrał od reszty drużyny. Drużyna wychodzi na wolność, ma cel.

AKT IV (Szukaj plures contra Hercules)

SCENA I: NIE ZGINIE RZECZPOSPOLITA... ZA GODZINĘ!
Szabel na Stadnickiego dalej niewiele. Czterech graczy, starosta, i pięciu jego pachołków. Panowie bracia proszą starostę o czas, by mogli sobie załatwić czeladź. Nieufny Przyjemski daje im godzinę czasu. Gracze ruszają do kościoła.

SCENA II: BIJ, KTO W BOGA WIERZY!
W kościele po raz kolejny znajdują braci Karliczów, zaściankową, ruską szlachtę. Plan panów braci jest prosty- skaptować jak najwięcej szabel. Karlicze wstępnie swoją chęć wyrażają, wszak łupów nigdy nie brakuje. Ksiądz proboszcz wzywa kompanię na plebanię, gdzie rozprawia z nimi o planowanym przedsięwzięciu. Zalazł mu za skórę Stadnicki, a gracze to wiedzą. Na pytanie "Czego ode mnie żądacie?", uzyskał odpowiedź: "Czeladzi". Przyobiecuje więc pięciu pachołków. Gracze chcą sześciu, ale pleban jest nieuległy.

SCENA III: U ŻYDA PIŁ, BATOŻYŁ ŻYDA...
Kompania rusza do karczmy Izajasza, by i od niego wycyganić kilku pachołków. Napotykają zdecydowany sprzeciw- Żyd nie ma najmniejszego powodu, by wspierać panów braci, którzy, dodatkowo, nie zaoferowali mu żadnych pieniędzy w zamian. Czas naznaczony przez starostę niemal minął, drużyna chce już wychodzić... Gdy pan Królikowski spostrzegł pięciu Mazurów pijących w alkierzu. Ci zdejmują czapki jak chłopi na jego widok (wszak pan) i zaczynają płakać, by ich w alkierzu ostawił. Królikowski wspaniałomyślnie to czyni, w zamian pytając się, czy nie chcieliby wspomóc starosty w zajeździe na infamisa. Kluczowym okazuje się słowo "łupy". Mazurzy pytają się, kogo najeżdżać będą. "To niespodzianka", odpowiada Królikowski.

SCENA IV: Z GARDOCZY POMOC NIE NADEJDZIE
Cała kompanija, czyli: Pakosławski, Królikowski, Godziński, Łęski, Przyjemski, trzech Karliczów, pięciu Mazurów, pięciu pachołków starościńskich i pięciu kościelnych ruszają na Rokitniki, mając nadzieję spotkać tam jeszcze na gorącym uczynku Stadnickiego. Powoli nadchodzi zmrok. Kompanija zahacza o Gardoczę, gdzie urzęduje pan Niewiadomski. Stary szlachcic, mimo najróżniejszych ofert odmawia pomocy, mówiąc, że jak najpierw mu karczmę demolują, a potem o pomoc skamlą, to już srom, nie szlachta. Gracze, zawiedzeni, dołączają do drużyny starosty. "Na Rokitniki!".

AKT V (Nie wiesz, gdzie się czai zdrada? Uczyń zajazd na sąsiada!)

SCENA I: SZLACHECKI ZWIAD
Jest już wieczór. Kompania przybywa pod Rokitniki. Dwór Stadnickiej wzięty. Oddalony od wsi, leży na wzgórzu. Żeby dobrze przygotować zajazd, trzeba się rozeznać w sytuacji. Nikt jednak nie kwapi się do zwiadu, wszak pachołkowie Stadnickiego wokół. W końcu, zniecierpliwiony, rusza pan Królikowski.
Dwór okazały nie jest, w kształcie litery L, gdzie jedna część to czeladna. Na przeciwko czeladnej są stajnie, między stajnią a dworem wygódek, w środku studnia z żurawiem. Całość otoczona dość solidnym płotem. Brama wyważona uprzednio przez Stadnickiego. Pan Królikowski objechał cały dwór, nie pozostał jednak niezauważony. Nie zatrzymał się na "Heeej! Tyyyy! Stóóóóóóóój!". Wrócił do kompaniji i zdał raport.

SCENA II: JAM JEST SYN KOCHANOWSKIEGO
Do drużyny ze strony dworu wyjeżdża samotny jeździec. Z bezpiecznej odległości krzyczy: "Ludzieeee! Czego po nocy nachodzicieeee?". Pan Łęski zajął się konwersacją. "Czego po nocy się drzeeeeesz?". "Ktoś wyyyyyy?". "Ludzieeeee!". "A czego tu szukacieeee?". "A z gościną przyszliiiiii!". "Jak się waść zwieeeeesz?". "Łęskiiii!". "Wykonawca testamentu Kochanowskiegooooo?". "Nooooooooo!". "Wychodź waść na szableeeee!". "Eeeeee? Czemuuuuu?". "Bo jam jest Stanisław Kochanowskiiii! Dziedzic, którego chamy żeście z dóbr rugować chcieliiii!". "Kurwa mać."

SCENA III: IDŹ DO BIESA
Ale do pojedynku nie doszło. Z dworu wyjechał pachołek Stadnickiego, który arogancko nakazał drużynie starosty opuścić natychmiast to miejsce, póki są cali. Gracze nie wykazali się fantazją. Na miejscu go zastrzelili. Kochanowski tymczasem zbiegł do dworu... Gracze nie kwapią się do żadnej konkretnej taktyki. Pomysł mieli jeden: kupą.

SCENA IV: KUPĘ JEDNAK RUSZYŁ
Z okrzykiem drużyna ruszyła do ataku. Napastnicy nie byli jednak przygotowani na to, co zobaczyli. Gdy tylko dobiegali do bramy, zauważyli organki wymierzone w nich. Po gromkim "chodu!" szarża nie powiodła się. Organki wystrzeliły. Padły dwa pierwsze trupy. Po tym wszystkim gracze zdecydowali się jednak na bardziej taktyczne rozwiązanie sprawy.

SCENA V: BITWA O ROKITNIKI
Gracze mieli pod sobą poszczególne oddziały: pan Królikowski wziął Karliczów, Pakosławski pachołków kościelnych, Godziński starostę z pachołkami, a panu Łęskiemu... Cóż, ostali się Mazurzy.
Królikowski z Karliczami podskoczył do płotu, odległości między sztachetami wystarczyły, by móc oddać strzał. Z drugiej strony pod płotem znalazł się Pakosławski z plebańską czeladzią. Godziński czekał w obwodzie, a pan Łęski z Mazurami szedł od strony stajni.

Królikowski postawił sobie za cel zdjęcie obsługi organek. Na dachu czeladnej jednak też byli pachołkowie Stadnickiego. Choć udało się zabić dwóch puszkarzy, jeden z Karliczów stracił życie. Z obroną dworu ostrzeliwał się Pakosławski, co zmniejszyło jego oddział do dwóch pachołków. Godziński strzelał do załogi dachu. Gęsty ogień padał zza studni, skąd broniło się czterech sabatów.

Inną drogę obrał pan Łęski. Nie był to mąż odważny, o Mazurach też tego powiedzieć nie można. Zobaczywszy, że w przeciwieństwie do gontowanych dachów czeladnej i dworu stajnie okryte są strzechą, postanowił je podpalić. Mazurzy spojrzeli na niego z powątpiewaniem. "Czym waść chcesz to podpalić?" "A tym!" powiedział wyjmując pochodnię. Jeden celny rzut i strzecha zajęła się jasnym ogniem. Nagle zrobiło się jasno jak w dzień.

Tymczasem Królikowski z Karliczami oraz Pakosławski z pachołkami w końcu zmusili do wycofania się sabatów zza studni, ostrzeliwali się dalej z obroną samego dworu. Godziński z Przyjemskim i pachołkami szybko do nich dołączyli, tworząc wspólny front.

Kiedy czwórka obrońców wycofywała się do dworu, pan Łęski z Mazurami doszli do płotu za wychodkiem. Dwóch Mazurów dobyło siekier i przerąbało się przezeń, by potem schronić się za wygódką. Ze strony dworu posypały się w ich stronę strzały.

Grupa uderzeniowa postanowiła opanować czeladną i z czeladnej (poprzez wejście wewnętrzne) dojść do dworu. Przypuściła więc iście ułańską szarżę, w wyniku której życie stracił jeden pachołek. Pan Królikowski z Karliczami nie przyłączył się do reszty, ukrył się za studnią. Miał wielkie szczęście w czasie tej bitwy- trzy razy został ranny, dwa razy tylko draśnięty, raz poważnie zraniony w bok. Kolejny Karlicz stracił jednak życie.

Pan Łęski natomiast, schowany za latryną, dostrzegł trzy grube, zbite blaty, leżące nieopodal. Wielkości były one wystarczającej, by zatkać okno. Dwóch Mazurów więc ruszyło z nimi na okiennicę, jeden jednak został postrzelony w nogę i upuścił. Pan Łęski sam pomógł drugiemu Mazowszaninowi i po chwili groźba bezpośredniego ataku została zażegnana.

Wrzała wtedy bitwa o wewnętrzne wejście, w wyniku której poległ kolejny pachołek. Obrońcy widząc, że muszą ustąpić, zabarykadowali wejście. Godziński, Przyjemski i Pakosławski postanowili wówczas spróbować bezpośredniego uderzenia na dwór. Nie była to mądra decyzja. Na dachu dworu zaczajony był szlachcic z granatem. Granat ten już do końca wytrzebił pachołków, ranił starostę i ostatniego z Karliczów.

Oto wtedy pan Łęski z kolejnymi Mazurami kolejne okno zamknął, uniemożliwiając tym samym ostrzał. Zobaczywszy, że okna od wygódki nikt nie bronił, nakazał Mazurom przejście od strony frontu... Zdobyty został dziedziniec.

SCENA VI: ZAUFAŁEM WASZMOŚCIOM
Wtedy odzywa się Kochanowski. "Panie Łęski!". "Czego tam?". "Acan do mnie rankor masz. Załatwmy sprawę jak szlachcic ze szlachcicem. Jak mnie pobijesz, moją ojcowiznę ci ostawię. Jeśli ja ciebie, do mnie ona należeć będzie, nie do wykonawców testamentu. Stoi?" "Hmmm... Stoi! Wychodź, waść." "Parol mam, że cały będę, jak wyjdę?" "Parol!". Kochanowski wychodzi. "Zaufałem waszmościom. Gotuj się, panie Łęski."
Królikowski wyszedł zza cembrowiny. "A pan Stadnicki to może tam jest?"
"A jest", mówi Kochanowski. "A czego waść od niego chcesz?" "Niech i my na szabli nasze sprawy załatwimy." Stadnicki pojawia się w dworze. Drużyna w śmiech. "I jak tam pod stołem, panie Stadnicki?". Ten się tylko uśmiecha pogardliwie. "Morda w gnój, chamy". Gracze chcą strzelić... Ale... Nie wypada szlachcicowi. "Czego waść chcesz?", pyta się Stadnicki. "Jak mnie waszmość pokonasz w szabli, będę ci rok służyć. A jak ja ciebie, zaniechasz mnie." Stadnicki myśli. "Zgoda. Najpierw jednak pan Kochanowski z panem Łęskim."

SCENA VII: UCZ SIĘ SZABLI...
Pan Kochanowski kłania się lekko Łęskiemu. Zdejmuje kontusz, wiąże rękawy żupana. Wyjmuje szablę. Łęski staje. Kochanowski zaczyna. Lekkie cięcie, zastawa. Pojedynek z początku statyczny, obaj szlachcice mierzą siły swoje i przeciwnika. Nagle pojedynek przyspiesza! Zamach, unik, wyprzedzenie, pchnięcie, dystans! Wręczne w łeb, zastawa, delikatnie, delikatnie... Zwód, unik, cięcie, zastawa... Nie, przeszedł przez zastawę! Trafił w bok. Łęski syczy z bólu. Kochanowski wygrywa pojedynek. Kłania się znowu wykonawcy testamentu, podkręca wąs. "No i mamy, czyje na wierzchu".

SCENA VIII: NIE TRAĆ WASZMOŚĆ GŁOWY
Oto wychodzi Stadnicki z Królikowskim. Stadnicki pierwszy w szabli nie jest, ale widzi, że jego przeciwnik jest ranny w prawy bok, stara się więc na prawą stronę większość ciosów wyprowadzić. Królikowski jest jednak leworęczny, trudno jest się Diablęciu dostosować do taktyki. Pan Królikowski jednak ranny, zmęczony... Już wydawać by się mogło, że to koniec, już triumf zaświecił w oczach Stadnickiego, aż tu co? Pan Królikowski się zwija i tak straszliwe, ostatnie cięcie wyprowadził, że pozbawił Stadnickiego głowy. W ciszy, jaka zapadła, Łęski zapytał: "No, panie Kochanowski... Jednego protektora mniej." "Ano."

SCENA IX: DZIEDZIC
Nie jest to koniec jednak tej opowieści. Kochanowski chce odejść, Pakosławski chce się z nim pojedynkować. Ten się jednak tylko uśmiecha, wsiada na konia. "Czas wrócić do domu", mówi. Starosta chce go zatrzymać. "Panie Kochanowski! Prawo jest prawem, więc...". Więc starosta dostał przez łeb płazem szabli Kochanowskiego. A potem, nieniepokojony, opuszcza Rokitniki.

SCENA X: ŁAP ŁUP
Pachołkowie Stadnickiego odchodzą, zabierając rannych i nieżywych. Mazurowie nie mają jednak ochoty dzielić się łupem z drużyną. Jako jedyni przetrwali bitwę bez strat w ludziach. Tylko gardłowaniu pana Łęskiego zawdzięczać można brak kolejnej bitwy...

EPILOG: GŁOWA STADNICKIEGO
Stadnicki to wywołaniec, więc w Przemyślu za jego głowę 200 czerwonych złotych można dostać. Pan Królikowski się uśmiecha i pakuje głowę do juków.

Wrażenia:
Tak skończył się ten scenariusz. Druga sesja rozwijała się topornie, graczom brakowało na początku inicjatywy. Sprawę zmieniła wieża, a późniejsze wydarzenia i decyzje graczy wpłynęły na to, że wyszła bardzo udanie. Naprawdę duży szacunek żywię do Królikowskiego i Łęskiego, bez nich bitwa o Rokitniki mogła zupełnie inaczej wyglądać... W sobotę nowy scenariusz, w Przemyślu pan Królikowski liczy wszak na 200 dukatów. ;-)
 
Awatar użytkownika
Cooperator Veritatis
Zespolony z forum
Zespolony z forum
Posty: 520
Rejestracja: czw cze 23, 2005 11:51 am

pn cze 22, 2009 6:46 pm

[c]PO WESELE[/c]

Po ponad pół roku przerwy udało mi się zorganizować następną sesję. Ciężko bywało i już do różnych forteli się uciekałem, ale zawsze na próżno. Cóż, miejmy nadzieję, że to złe dobrego początki i parę scenariuszy w najbliższym czasie uda mi się przeprowadzić, bo straszną chęć mam na sarmacenie po Dzikich Polach.

1. O wyborze systemu
Czemu po pół roku przerwy wróciliśmy akurat do Dzikich Pól? Głównie to gracze chcieli. Dzikie Pola są systemem bardzo specyficznym, więź między graczem a postacią jest o wiele bliższa, może to przez podobne nazewnictwo, może przez tę szlachecką krew, która gdzieś tam krąży w żyłach i daje o sobie znać ( :) ), może wreszcie przez to, że jak chodzi o dynamikę i realizm walki, o który niejednokrotnie staczaliśmy boje po sesjach, to system nie ma sobie równych. Także postacie można zrobić nieszablonowe, mechanika jest nawet pod takich bohaterów dostosowana.

1/2. Wprowadzenie do scenariusza
Scenariusze tego typu nazywam dwustrzałówkami- na ogół zajmują dwie krótkie sesje, po czym jestem molestowany o zrobienie kontynuacji. ;-) Poprzedni scenariusz o testamencie Kochanowskiego (relacja wyżej) z takiej dwustrzałówki się zrobił 11sesyjną kampanią, ale nie miałem weny, by to spisywać, gracze też nie, więc jedyny ślad po tym ostał się w naszej ulotnej pamięci.

Scenariusz jest dość ściśle związany rodzinnie z dwiema postaciami graczy- dlatego, że osią fabuły są przygotowania do ślubu między bratem jednej z postaci a siostrą stryjeczną drugiej. Władysław Czarniewski jest towarzyszem pancernym w wojsku koronnym, oświadczył się Zosi Dobrosielskiej tuż przed kampanią chocimską. Po victorii, załatwia ostatnie sprawy w Warszawie, ale poprosił brata, Jakuba, o dopilnowanie wszystkich spraw w dobrach Dobrosielskich, leżących w województwie kijowskim, na żytomierszczyźnie. Równocześnie do dóbr zmierza Andrzej Dobrosielski, stryjeczny brat przyszłej panny młodej. Problem polega na tym, że jest najbliższym (poza swoim ojcem) męskim krewnym tej linii rodziny, a ojciec panny młodej zmarł kilka miesięcy wcześniej. Prawo polskie mówi, że owdowiała żona i córki powinny znaleźć się pod kuratelą kogoś z rodziny męża, a że pani Maria Dobrosielska i kozacy jej brata są postrachem całego powiatu, to nie ma na to specjalnej ochoty.

2. Postacie graczy
Andrzej Dobrosielski, rębajło z tego co pamiętam, Rusin prawosławny, dyzunita. Brat stryjeczny Zosi Dobrosielskiej, szarak ukrainny, raczej się niewyróżniający z tłumu.
Jakub Czarniewski, towarzysz jak jego brat średniego znaku w wojsku koronnym. Człowiek mający dość luźne podejście do życia. W czasie wyprawy chocimskiej srodze się obłowił, ale większość z tych pieniędzy wydał w czasie podróży do województwa kijowskiego ze Lwowa.
Michał Kozirlic, pijanica z Litwy, rzadko ten gracz bywa na naszych sesjach, jak się już pojawi, to zawsze gra tą postacią, więc miły klimacik to wprowadza. :wink: Przyssał się do Czarniewskiego we Lwowie i pił za jego pieniądze przez pół Ukrainy. Postać niezwiązana w sumie z główną linią fabularną, ale tacy też są potrzebni.

3. Przygoda
Kończył się październik Roku Pańskiego 1621, mijały dwa tygodnie po wiktorii Chocimiem. Panowie Czarniewski i Kozirlic spotkali w Żytomierzu pana Dobrosielskiego i gdy okazało się, że wędrują w jednym kierunku, ruszyli kompanią. W dwa dni stanęli w dobrach Dobrosielskich, a dokładnie w karczmie należącej do unickich braci Bazylianów, których grunty przylegały do włości szlacheckich. Między jednym dzbanem miodu a drugim poznali pierwszą ważną postać naszej historii, pana Krasnystawicza, który jest bratem żony świętej pamięci stryja pana Andrzeja Dobrosielskiego, popasał on w karczmie razem z pięcioma kozakami, służącymi raczej do obijania mord niż do posługiwania panu.

Niewiele postacie graczy wiedzą na temat Krasnystawicza (w ciągu sesji nawet nie poznali jego imienia), poza tym, że jest to skozaczony szlachcic; jeden z jego kozaków w czasie przygody zwróci się do niego per "panie pułkowniku", co może oznaczać, że służy wojskowo w chorągwi, ale w jakim znaku i do kogo należącej- Bóg jeden raczy wiedzieć. Na pewno, jak wszyscy Dobrosielscy, to dyzunita. Jego obecność, jak się potem okaże, jest ściśle związana z planami wdowy po Dobrosielskim.

Gdy panowie bracia przyjechali do chutoru Dobrosielskich, mogli się przekonać, że rodzinie wiedzie się dobrze- dwór był prawdziwie ufortyfikowany i duży, widać, że niejednemu zajazdowi sąsiedzkiemu czy najazdowi Tatarów mógłby stawić czoła. Sama osoba pani domu, pani Marii z Krasnystawiczów Dobrosielskiej, także jest powodem, aby trzymać się z daleka- babę można łatwiej przeskoczyć niż obejść, głos ma niższy niż niejeden mężczyzna, a jej maniery wystraszyłyby nawet niedźwiedzie na dalekiej Syberii. Z pewnością nie służy to stereotypowi o pięknych Słowiankach.

Po wycałowaniu umiłowanego Andrzejka Dobrosielskiego tak, że ów mógł strząsać z wąsów pokaźne strugi śliny, panów braci zaproszono na posiłek. Tam poznać mogli dwie panny, sieroty po stryju Dobrosielskim, które na szczęście dla siebie urodę odziedziczyły po rodzinie ojca, bo naprawdę foremne z nich dziewki były. 18letnia Zosia i 16letnia Anna ciekawe były wieści spod Chocimia, ale pan Czarniewski nie był zainteresowany długimi zwierzeniami. Kiedy rozmowa przy stole zeszła na nieobecnego jeszcze popa, ów zdziwił się, że ceremonii nie będzie odprawiał katolicki ksiądz. W dyzunickiej rodzinie takie papistowskie stwierdzenie raczej nie zostało poczytane dobrze.

Dla dalszej opowieści ważne jest nakreślenie czytelnikowi bliżej sprawy popa. W ponad dwadzieścia lat przed akcją przygody podpisano unię w Brześciu między Kościołem Katolickim a częścią prawosławnych biskupów, tworząc kościół unicki, ze starocerkiewno-grecką liturgią i uznaniem prymatu papieża w świecie chrześcijańskim. Niestety, przez wyczucie (czy raczej brak) polityczne króla Zygmunta III Wazy, część biskupów odrzuciła unię, grożąc zerwaniem pokoju między różniącymi się w wierze w Rzeczypospolitej. Pop, czy unicki, czy dyzunicki, mógł więc mieć problemy w różnych częściach kraju, stąd też uwaga pana Czarniewskiego raczej na miejscu nie była. Dla porządku należy stwierdzić, że małżeństwa katolicko-prawosławne nie były niczym nadzwyczajnym w dawnej Polsce od czasów średniowiecza, więc wybór kapłana należał do negocjacji między rodzinami państwa młodych.

W każdym razie jednak, wracając do opowieści, pop z Kijowa miał się pojawić, a przepadł po drodze. Miał zatrzymać się w monasterze Bazylianów nieopodal karczmy, gdzie panowie bracia spotkali Krasnystawicza i jego kozaków. Stryjenka, pani Dobrosielska, poprosiła więc postacie graczy, żeby zobaczyli, czy są jakieś wieści, bo do weseliska niedaleko, a przygotowań jeszcze wiele zostało. Uroda stryjenki raczej zachęcała do opuszczenia dworu, więc z uczuciem ulgi panowie bracia ruszyli do monasteru.

Na dziedzińcu wielkiego klasztoru, który z pewnością pamiętał czasy Jagiełły i Witolda, panowie bracia spotkali pachołków cerkiewnych, którzy zbijali drewniane, prawosławne krzyże. Udzielili oni informacji, że jednego z mnichów mogą znaleźć w cerkwi. Na dziedzińcu także znajdowało się pięciu hajduków w barwach Sobieskich. Nie zaczepiając klienteli potężniejących magnatów, postacie ruszyły do cerkwi. Mnich bazylianin udzielił informacji, że popa z Kijowa jeszcze nie widziano, ale przybył jego pachołek z rzeczami, pchnięty, jak sam mówił, z rzeczami naprzód. Andrzej Dobrosielski zainteresował się przeznaczeniem zbijanych na dziedzińcu krzyży- okazało się, że dwa dni drogi dalej doszło do tatarskiego najazdu i że te krzyże to na groby pomordowanych przez ordyńców.

Poinstruowani przez mnicha, panowie bracia ruszyli do klasztornej czeladnej, gdzie znaleźli pachołków grających w kości. Jeden z nich faktycznie okazał się sługą kijowskiego popa, któremu kończyły się pieniądze, a przecież zaraz się odkuje... Po odpowiednim wsparciu do dalszej gry ( :razz: ) powiedział, że pan go wysłał z rzeczami w Żytomierzu, a sam miał załatwiać jakieś sprawy w mieście. Jakie sprawy to były, pachołek nie wiedział lub nie powiedział, a gracze nie chcieli dalej wspierać jego gry... Zresztą, okazało się, że otrzymane od nich pieniądze stracił w kolejnej rundzie.

Wychodząc z czeladnej, gracze natrafili na opata monasteru i klienta Sobieskich, pana hajduków stojących przed klasztorem. Ci dwaj rozmawiali po francusku, a klient był fircykiem ubranym po cudzoziemsku. Wszelkie wątpliwości, czy jest to obcokrajowiec, minęły, kiedy ten potknął się o rapier i rzucił soczystą, prasłowiańską (oi!) "kurwą macią" :razz: Gdy fircyk poszedł, gracze wysłuchali żalów opata na Dobrosielskich, że zamiast brać miejscowego popa i wesprzeć w ten sposób klasztor, biorą przybłędę z Kijowa.

Mając jeszcze trochę czasu do wieczerzy, gracze postanowili ruszyć do najbliższej większej osady na targ. Dopędzili ich hajducy z fircykiem na czele, którzy ostrzegli ich, że grozi im niebezpieczeństwo, bo pani Dobrosielska nie ma najmniejszej ochoty wypłacać posagu po córce, a z testamentu stryja wynika, że opiekunem majątku ma zostać Andrzej Dobrosielski i przez to należy mu się spora część rozległego majątku rodowego. Obecność Krasnystawicza i kozaków ma właśnie służyć przepędzeniu ewentualnych innych spadkobierców. Fircyk okazał się podstarościm żytomirskim, zaoferował pomoc, jakby chcieli uciekać przez Żytomierz, ale jego związek ze sprawą i motywy pozostają niejasne.

Pożegnawszy się z fircykiem-podstarościm i w sumie zlekceważywszy jego ostrzeżenia, panowie bracia ruszyli przed siebie, wjeżdżając w las pełen iglastych (a więc zielonych w późnym październiku) jałowców. Padł wówczas do nich strzał, który musnął Dobrosielskiego. Zaraz potem padł drugi, raniąc w nogę Czarniewskiego. Kozirlic, który pijanicą będąc jest dość dużych gabarytów, niewiele myśląc chciał zaszarżować w kierunku, skąd padły strzały, ale nie utrzymał się w siodle i spadł z konia. Gdy padł niecelny trzeci strzał z drugiej strony drogi, wyskoczyło z jałowców dwóch Tatarów rzucając się na Kozirlica i Czarniewskiego, który już stał z łukiem i uprzednio ranił jednego z nich. Ledwie podniósł się Kozirlic, a już musiał walczyć o życie. Desperacko broniąc się, gruby Litwin otrzymał lekką ranę w głowę. Gdy po oddaniu "Panu Bogu w okno" strzału z pistoletu pan Dobrosielski z dobytą szablą ruszył na pohańca, ten umknął w las.

Drugi napastnik był niewspółmiernie odważniejszy i sprawniejszy. Bijąc się z Czarniewskim, na przemian obaj uderzali z furią, zmuszając przeciwnika do rozpaczliwej obrony. W końcu jednak, pomimo rany obojczyka, zatriumfował Czarniewski, który rozpłatał Tatarowi głowę niemalże na pół (zaawansowane akcje szermiercze dają duże możliwości pod względem zadawania ran :razz: ). Dwóch Tatarów uciekło, jeden padł usieczony.

Uznawszy, że za dużo już atrakcji jak na jedno popołudnie już zaznali, panowie bracia ruszyli z powrotem do chutoru. Krasnystawicz stojący z fajką na ganku nie był specjalnie zdziwiony ranami u Czarniewskiego i Kozirlica. Gdy zostali poproszeni na wieczerzę, wydało się graczom, że dwóch kozaków Krasnystawicza ma świeżo opatrzone rany, ale postanowili nie zwracać na to uwagi... W czasie wieczerzy, gdzie rozmawiano na różne tematy, pan Czarniewski dał wszystkim ubaw, bo zaoferował się, że zatańczy z panną Anną (młodszą córką stryja Dobrosielskiego). Rana w nodze odezwała się srodze i rychło zarówno Czarniewski, jak i panna wylądowali na ziemi. Nie była to także zbyt przyjemna dla Czarniewskiego kolacja z tego powodu, że Krasnystawicz zasugerował, iż skoro nie pochował Tatara (czy też "Tatara"), to ów może go nawiedzić jako upiór, a nów daje większe moce siłom diabelskim.

W pewnym momencie Krasnystawicz i wdowa opuścili gości, pan Andrzej zatańczył z panną Zosią (starszą, przyszłą panną młodą), a Czarniewski zaczął mieć problemy z prawosławnym krzyżykiem wiszącym nad drzwiami w jego kwaterze. Od tej chwili, za każdym razem, kiedy Czarniewski wejdzie do pokoju, krzyżyk spada, dając złą wróżbę. Kiedy w końcu krucyfiks się połamał, pan Jakub postanowił go "naprawić" owijając sznurkiem. Efekt jest makabryczny. Gdy w końcu zaniepokojony ciągłym upadkiem Zbawiciela towarzysz pancerny zabiera krzyżyk do kuchni, gdzie go kładzie na półce... Krzyżyk spada i z półki. Wściekły i zaniepokojony pan brat postanowił więc urżnąć się w trupa, by się nie przejmować.

Tymczasem, kiedy pan Kozirlic udał się za potrzebą, usłyszał rozmowę między Krasnystawiczem a wdową. Rozmowa toczyła się w języku ruskim, więc Litwin nie zrozumiał ani słowa. Nie zdradziwszy się ani słowem przed towarzyszami, pijanica wrócił do picia, gdzie nadawał makabryczne tempo panu Czarniewskiemu, który gorszy od boćwiny być nie chciał.

Panna Zosia tymczasem poprosiła Andrzeja Dobrosielskiego, by jej towarzyszył w przechadzce po obejściu. Spotkali bardzo zburzonego Krasnystawicza, który ignorując ich pozdrowienie niemalże wbiegł do dworu. Siedzący Czarniewski i Kozirlic zauważyli na jego prawym ramieniu czerwone plamy krwi...

Zosia i Andrzej zaniepokoili się także brakiem warty przy dworze- uprzednio stojący kozak gdzieś zniknął. Gdy wyszli za bramę, by przejść się po małym lasku w którym stał dwór, za zakrętem natrafili na wartownika, który zdumiony zapytał się, co tam robią. Gdy pan Dobrosielski odparł zimno, że nie powinno go to obchodzić, mało tego, powinien pilnować na bramie, mołojec zgromił go spojrzeniem, ale potem mruknął, że faktycznie powinien, i ruszył szybko do dworu. Gdy zostali sami, Zosia i Andrzej dokonali makabrycznego odkrycia- oto w głębokim rowie przy drodze którą szli oddawał ducha mężczyzna w szatach popa, przy trupie zaś pan Dobrosielski odnalazł podarte dokumenty...

4. Wrażenia
Odwykłem od prowadzenia. :) Pół roku przerwy jednak sprawiło, że wyszedłem z wprawy. Szło mi na początku mocno parcianie, przez pierwsze dwa kwadranse gracze też na nowo wchodzili w klimat. Dobrze, że przygoda w sumie była luźna, bo byśmy sobie poradzili o wiele gorzej. :) Niezależnie od tego, jak na sesję po pół roku ciągłych użerań, bo znowu ktoś nie mógł się pojawić, wyszło całkiem przyzwoicie. Co prawda, gracze po tym, jak zapowiedziałem, że będzie scenariusz o weselu, spodziewali się miłej pijatyki i bicia pludraków po drogach, a nie rodzinnej intrygi... Ale cóż :razz: Znają mnie chyba na tyle dobrze, by wiedzieć, iż u mnie zupełnie lekkie przygody służą za przerywnik, nie za początek. :wink:

5. Problemy techniczne i ich rozwiązanie
Problemem była muzyka. Przygotowałem ładnie ścieżki dźwiękowe na różne okazje, ale że w ostatniej chwili zostałem pozbawiony laptopa, to zgrałem to na MP3. Niby ten sprzęt ma wszystkie opcje, jakich potrzebowałem, ale wystąpiły różne pomyłki- ot, w środku miłej pogawędki z karczmy włączają się bitewne kawałki, czy nagle w ogóle wszystko milknie -.- Starałem się to wszystko poprawiać na bieżąco; na szczęście na następnej sesji raczej będę dysponował normalnym sprzętem...
Ostatnio zmieniony wt cze 30, 2009 4:21 pm przez Cooperator Veritatis, łącznie zmieniany 1 raz.
 
Awatar użytkownika
Cooperator Veritatis
Zespolony z forum
Zespolony z forum
Posty: 520
Rejestracja: czw cze 23, 2005 11:51 am

wt cze 23, 2009 11:39 pm

No i okazało się, że dwustrzałówka to nie będzie, a przynajmniej trój(trzy?). :wink: Tak to już zresztą często z moimi scenariuszami bywa- choćby najprostsza intryga, zaraz okazuje się, że wątki poboczne są rozwijane, bo się podobają graczom, i robi się bardziej rozbudowana przygoda, niż to ustawa przewidywała :)

3. Opis przygody:

Gdy zostawiliśmy ostatnio naszych bohaterów, byli albo w stanie pomroczności, albo stali przed trupem popa w rowie. Pan Dobrosielski z Zosią wrócili na noc do dworu, nikomu nic nie mówiąc. Wydaje się, że nikt z dworu nie zdawał sobie sprawy z odkrycia, kto wie, może to był tylko dziwny zbieg okoliczności, a rodzina była niewinna?

Przy śniadaniu, kiedy Kozirlic i Czarniewski cierpieli na bóle egzystencjalne, spowodowane nadmierną pijatyką wieczorem, Dobrosielski zdał relację z wieczornego odkrycia. Kompanionowie jego podzielili się wiedzą, że Krasnystawicz miał poplamiony krwią żupan, a poprzedniego wieczora najprawdopodobniej spiskował z siostrą. Kompania coraz bliżej była wniosku, że w dobrach Dobrosielskich grozi im niebezpieczeństwo, a oferta pomocy podstarościego-fircyka może uratować im życie. Nie udało się Dobrosielskiemu poskładać podartych strzępów dokumentu, co nie poprawiło naszym bohaterom nastroju. Na razie jednak uznali, że trzeba jeszcze raz obejrzeć ciało i przeszukać okolicę miejsca zbrodni. Cała więc trójka ruszyła do lasu. Ciała nie zjadły sarenki (ukłony w stronę "Sarniego żniwa" trochę czasu na sesji zajęły), nie znaleźli przy tym niczego, co mogłoby ich przybliżyć do rozwiązania. Gdy usłyszeli tętent kopyt na trakcie, pan Czarniewski i Kozirlic schowali się w krzakach, ale że Dobrosielski uznał, że on, szlachcic polski, nie będzie się chował w krzunach (zapomni o tej dumie już wkrótce :razz: ), zrobiło im się głupio i po chwili wrócili na drogę. Spotkali Krasnystawicza, który wracał samotnie z przejażdżki. Brat wdowy po stryju Dobrosielskim patrzył na nich dziko i nieufnie, panowie bracia przez chwilę rozważali nawet ustrzelenie go z rusznicy. Ostatecznie jednak zabrakło im na to odwagi. Wróciwszy do dworu, wzięli konie i powiedzieli służbie, że udają się do Żytomierza.

Wyznaczenie celu, a dotarcie do niego to dwie różne rzeczy. Gdy panowie bracia ruszyli w kierunku Żytomierza, musieli przejechać obok monasteru Bazylianów w którym byli zeszłym razem. Tam przypomniało im się (ach, to przypominanie graczom :razz: ), że we dworze jest pachołek popa, co go wsparli w czasie gry w kości. Uznawszy, że mógł naprzód zostać pchnięty z dokumentami, ruszyli do klasztornej czeladnej, znajdując parobków cerkiewnych w stanie w jakim sami nie tak dawno byli, inaczej mówiąc, na ciężkim kacu. Tutaj Freud mógłby się popisać opisem, jakie to czynniki wpłynęły na umysły panów braci, kiedy rozpoczęli trzeźwienie biednego sługi, czerpiąc z tego okrutną uciechę! Nie dali mu szansy na obronę, studnia stała się narzędziem tortur. Kiedy już poczciwina wyżymał koszulę i wylewał wodę z butów, niemalże przemocą kazali mu jechać z nim. Przez chwilę rozważali wsadzenie go do worka i przerzucenie przez konia, albo włóczenie na arkanie. Szczęściem dla pachołka, okazały się te zapowiedzi tylko krotochwilami.

Po potraktowaniu takim a nie innym ciężko wymagać, żeby poczciwina na widok zwłok swojego pana (bo faktycznie był to jego pan) specjalnie się przejął. Ot, kolejny niefart w tym dniu. Gdy zapytali go o dokumenty, to zaprzeczył, by jakiekolwiek posiadał. Wyprzedzając trochę fakty, trzeba nadmienić, że gracze skrewili wtedy, bo pachołek miał jak najbardziej- w tym kopię tego, który podarty leżał przy popie. Skoro jednak gracze nie wykazali się najmniejszymi zdolnościami negocjacyjnymi i zrazili do siebie NPCa, nie pozostało nic innego, jak wyciągnięcie konsekwencji. Pachołek obładowany ciałem pana ruszył z koniem w swoją drogę. Panowie bracia go jeszcze spotkają tego dnia!

Załatwiwszy ostatecznie sprawę zmarłego popa, szlachta ruszyła w kierunku Żytomierza. Krajobraz ukrainny obfitował w wysokie trawy stepu, lasy zdarzały się z rzadka, droga zaś tylko dzięki dobrej pogodzie nadawała się do podróży. Trawy wysokie tak, że bez problemu znikał w nich koń i człowiek, dawały możliwość schronienia, o czym zaraz panowie bracia mieli się przekonać. Po kilku godzinach względnie spokojnej podróży, kompania ujrzała konnych kierujących się w ich stronę, a nawet wóz, jadący na złamanie karku. Nie udzieliwszy odpowiedzi kto są i dokąd zmierzają, i najważniejsze, przed kim uciekają, nieznajomi zniknęli tak szybko, jak się pojawili. Na odpowiedź nie przyszło długo czekać- łuna płonącej wsi mówiła sama za siebie.

Mając do wyboru ruszenie dalej drogą i schowanie się w trawie, by obejść płonącą wioskę, salwatorzy Chrystusa i świętej wiary wiary chrześcijańskiej zdecydowali oszczędzać swoje życie na przyszłe imprezy. Za chwilę przyjdzie im stoczyć naprawdę długi i heroiczny bój z kilkoma Tatarami, tym razem zdecydowanie prawdziwymi, nie przebieranymi jak ci z którymi ścierali się poprzedniego dnia. Zanim do tego przyjdzie, napiszę kilka słów o rzeczywistości walki z Tatarami. Na sesji także to mówiłem, bo czasem gracze, natchnieni tym, co się dzieje w przygodzie, pragną dowiedzieć się, czemu tak a nie inaczej wyglądały pewne sprawy historycznie. A ja, starając się jak najwierniej przekazywać obraz tamtych barwnych czasów, czasem przerywam tok narracji i mówię parę słów jako pasjonat epoki :wink:

Tatarzy byli problemem dla państwa polsko-litewskiego właściwie od początku jego istnienia. Będący spadkobiercami Złotej Ordy, Tatarzy Krymscy zapuszczali się głęboko na tereny dawnej Rusi Kijowskiej i Hospodarstw, co jakiś czas zagrażając nawet tak odległym od Krymu miastom jak Lwów czy Moskwa. Zagarniali ludzi w jasyr, by sprzedawać ich jako niewolników na bliskowschodnich rynkach, szlachtę brano także dla okupu. Byli prawdziwą zmorą dla Rzeczypospolitej i Moskwy, gdyż niemalże nie w sposób było z nimi walczyć- na terenach, jakie atakowali, nie było infrastruktury koniecznej do operowania regularnej armii, a uwaga rządzących, czy to w Warszawie, czy w Moskwie, koncentrowała się raczej na kierunku bałtyckim i zachodnim, czarnomorskim teatrem zmagań raczej się nie przejmując. Przez to ordyńcy zanim zostali spacyfikowani czynili wielkie szkody. Nieliczni żołnierze potrafiący walczyć na modłę kozacką (jak świetny hetman Stanisław Koniecpolski, zagończycy Samuel Korecki i Stefan Chmielecki czy hetman kozacki Piotr Konaszewicz-Sahajdaczny) byli na wagę złota. Obrona przed zapuszczającymi się oddziałami tatarskimi spadała więc na mieszkańców rubieży państwa, przyczyniając się do "skozaczenia" lokalnej ludności, wytworzenia poczucia niezależności do ziemiańskich "Lachów" i sprawności w wojennym rzemiośle. Gdy więc palono w okolicy wieś, mieszkańcy sami się mobilizowali i bronili swoich domostw na własną rękę.

Wracając do toku opowieści, kompania postanowiła nie mieszać się w lokalne walki i szukać ochrony w obwarowanym Żytomierzu wiedząc, że luźne bandy tatarskie raczej nie zagrożą miastu. Trawa była wysoka, gwarantowała ukrycie przed nieprzyjaznymi oczami, ale równocześnie uniemożliwiła obserwację okolicy. Co jakiś czas pan Czarniewski opierając się o konia wyglądał ponad step, by się rozeznać, jak daleko jeszcze i czy żadnego niebezpieczeństwa nie widać. I właśnie, gdy tak robił, zobaczył pięć metrów przed sobą... Tatara, który robił dokładnie to samo! Pohaniec patrzył w tym kierunku, co Czarniewski, więc szlachcic pozostał niezauważony. Przywoławszy towarzyszy, wojak spod Chocimia poinformował o grożącym niebezpieczeństwie. Na szybko obmyśliwszy fortel, by pohańców przestraszyć, pan Kozirlic szepnął do Dobrosielskiego, aby ten krzyknął: "oddział do broni!" i uczynić hałas, że to niby wielu żołnierzy w trawie się schowało na Tatarów. Choć pomysł zacny i pan Zagłoba pewnie by się go nie powstydził, pohańcy tylko wrzasnęli "Ałła!" i rzucili się na nich. Było ich początkowo czterech, widać, że zachodzili wieś od tyłu i wyłapywali zbiegów.

Pohańcy rzucili się na panów braci, ryknęły pistolety, brzęknął łuk Czarniewskiego. Jeden pohaniec poważnie raniony w łeb wyłączył się na chwilę z walki, potem dopadł łucznika. Dwóch z okrzykiem przypadło do Kozirlica, ostatni zaś do Dobrosielskiego. O ile nad poranionym pohańcem nie ma co dużo się rozwodzić, bo od razu padł od szabli towarzysza pancernego, o tyle nad nierówną walką Kozirlica wypada zatrzymać się dłużej. Prawdziwie epickie było to starcie! W czasie, gdy jego kompanioni, o wiele bieglejsi w szabli od niego, walczyli ze swoimi przeciwnikami, ów dokonywał prawdziwych cudów, żeby doczekać odsieczy. Co i raz unikał, zastawiał się, odskakiwał, czasem nawet, co świadczyło o prawdziwej desperacji, przechodził do ataku. Dwóch pohańców stosowało różne sztuczki, chcąc jak najszybciej skończyć z grubym, starym Litwinem, ale choć trzy razy ich szable przechodziły obronę pijanicy, udało im zadać się mu tylko powierzchowne rany wijącemu się jak piskorz Kozirlicowi.

Dobrosielski także nie miał łatwej rozprawy. Nie mogąc sobie poradzić tylko z pomocą szabli, uznał, że w takiej walce wszystkie chwyty dozwolone, więc chwycił za pistolet, chcąc w pysk wystrzelić przeciwnikowi. Ten jednak zwinności i refleksu uczył się na stepach w walkach z kozactwem, któremu pan Dobrosielski nie dorównywał; przez dłuższy czas Rusin nie miał możliwości użycia broni, a gdy w końcu taka się nadarzyła... chybił. Ostatecznie jednak Zbawiciel przemógł nad Prorokiem, a Tatarzyn z okrutną raną legł na ziemi. Dobrosielski od razu ruszył w kierunku Kozirlica.

Odsiecz nadeszła w ostatniej, wydawałoby się, dla Litwina chwili. Desperacka obrona mogła opóźnić tylko zejście pijanicy z tego świata, ale nie zapobiec. Gdy Dobrosielski włączył się do walki, zajął właściwie uwagę przeciwników. W Kozirlica, widzącego wsparcie młodszego towarzysza, wstąpiła nowa odwaga. Choć zmęczenie i tusza nie pozwalały mu dotrzymać nowego tempa walki, mężnie nie wycofywał się, choć mógł przypłacić to życiem. Wkrótce jeden z pohańców pożegnał się z życiem, a drugi uderzał co i raz jak cepem, chcąc dzikością wytrącić przeciwników z równowagi.

Może ciekawić czytelnika, co w owym czasie, kiedy Dobrosielski i Kozirlic walczyli o życie, robił Czarniewski, skoro jak się rzekło wyżej, szybko pokonał swojego, rannego zresztą, przeciwnika. Nie włączył się do wspólnej walki dlatego, iż stoczył inną. Z za trawy bowiem wychylił się kolejny Tatar z łukiem. Strzała pomknęła w kierunku towarzysza, jednak szczęście mu sprzyjało, bo grot tylko go musnął. Rzuciwszy się z szablą na strzelca, Czarniewski zmusił go do porzucenia łuku i chwycenia za szablę. Mimo dokuczającej wczorajszej rany w nodze, Czarniewski bił się mężnie i wkrótce też kolejnego pohańca wysłał na rozmowę z Bogiem. Widząc, że jeden z pohańców walczących z Kozirlicem i Dobrosielskim padł na ziemię, doszedł do wniosku, że kompani sobie poradzą- sam użył szabli, by upewnić się, że pokonani przeciwnicy są na pewno martwi.

Walka tymczasem dobiegała końca. Ostatni z Tatarów był w sytuacji bardzo trudnej, zdawało się, że szuka okazji, aby czmychnąć w trawy, gdzie zachowałby swoje plugawe życie. Nie było mu to pisane. W końcu Dobrosielski przeszedł obronę i z rozpłatanym brzuchem pohaniec padł. Dobity został strzałem z pistoletu Kozirlica, który po walce naładował broń i z niekłamaną satysfakcją dokończył dzieła.

Uznawszy, że nie mają czasu na opatrzenie ran, panowie bracia wyjrzeli ponad trawy, czy nie zbliżają się kolejni pohańcy. Widząc poruszenia kłosów zdradzające, być może, kolejnych przeciwników, ruszyli dalej. Step na chwilę przerwany był dość szeroką rzeczką, z którą wiąże się zabawne wydarzenie. Otóż, kiedy panowie szlachta chcieli przekroczyć przeszkodę brodząc w niej, z drugiej strony rozległ się głos, że obok jest mostek :razz: Okazało się, że po drugiej stronie ukrywał się właściciel wsi, szlachcic ze Smoleńszczyzny o imieniu Dostojewski (tutaj muszę powiedzieć, że w każdym scenariuszu umieszczam postać z historii literatury. Po Słowackim, Krasińskim i Kochanowskim przyszła kolej na autora "Zbrodni i kary" :) ). Nieufny pozostał tylko Dobrosielski, który uznał, że i tak będzie brodził. Jego koń uznał to za nienajlepszy pomysł i spojrzał nań z wyrzutem.

Po przekroczeniu rzeczki nasi bohaterowie udali się szybko na trakt, gdzie dziką galopadą oddalili się od miejsca niebezpieczeństwa. Zwolniwszy po dłuższej chwili, udali się w dalszą podróż nie niepokojeni przez pohańców. W końcu stanęli w Żytomierzu, a zapadał wtedy zmrok. Kozirlic potrzebował cyrulika i żydowski karczmarz zawołał po nowicjusza w miejscowym kościele (rzymskokatolickim). Zaniepokojony widokiem piły do amputowania kończyn, pijanica zabronił także przystawiania pijawek, zgodził się w końcu na bańki. Nie zważając na zalecenia cyrulika, aby się nie ruszał, Kozirlic ruszył z resztą kompanii do samego miasta, by odnaleźć podstarościego-fircyka. W innej karczmie spróbowali raz jeszcze odczytać części podartego dokumentu i, o dziwo, tym razem im wyszło. Dokument okazał się spisanym po łacinie testamentem stryja Dobrosielskiego, w którym czyni Andrzeja Dobrosielskiego prawnym opiekunem żony i córek (a co za tym idzie, majątku). Okazuje się także, że córkę, Zosię, przeznaczył jakiemuś Kosińskiemu, no, chyba, że wolałaby iść do zakonu. Wykonawcą ostatniej woli był świętej już pamięci pop.

Tutaj nastąpiło poróżnienie między Dobrosielskim a Czarniewskim. Dokument jasno stwierdzał, że panna Zosia panią Czarniewską nie zostanie, wybitnie też był po myśli Dobrosielskiego. Pan Jakub, mając na myśli dobro rodziny, uznał, że skoro wykonawca testamentu nie żyje, nie ma potrzeby przestrzegania jego postanowień. Wylał więc piwo na strzępy (ku rozpaczy Kozirlica, dodajmy), niszcząc część dokumentów. Dobrosielski wpadł w furię, wyzwał matkę Czarniewskiego od krakowskich prostytutek, a jego samego na pojedynek. Szable skrzyżowali na żytomierskim cmentarzu. Towarzysz pancerny, choć ubijał dzisiejszego dnia Tatara za Tatarem, nie miał tym razem szczęścia. Zraniony przez Dobrosielskiego uznał jego racje. Pogodzeni w sumie kompanionowie ruszyli szukać podstarościego. Dobrze dla nich, że Dostojewski w porę poinformował ich, że podstarości-fircyk nazywa się... Kosiński.

Kiedy dotarli do podstarościego, Dobrosielski nakreślił sprawę. Powiedział o zabiciu popa i o testamencie, który przekazuje jemu kuratelę nad rodziną. O ślubie Kosińskiego z Zosią nie wspomniał, nakazał też towarzyszom, by siedzieli cicho. Podstarości pokiwał głową i poradził udać się do pisarza i sędziego, by wpisać wniosek i wytoczyć sprawę.

Pożegnawszy się z Kosińskim, panowie bracia trafili na... pachołka. Bogu ducha winny biedaczyna, gdy tylko ich zobaczył, zaczął uciekać. Wiedzeni instynktem łowcy, panowie bracia zaczęli go gonić. Fakt, że ciało popa było jedynym właściwie poza zalanymi piwem strzępami dokumentu dowodem, jaki posiadali oraz to, że poczciwina mógł potwierdzić ich wersję w sądzie sprawiło, że jak go w końcu dopadli, wypuścić nie chcieli. Sługa wrzeszcząc, że to gwałt i że chcą go zamordować, skupił na sobie uwagę dwóch podchmielonych zdrowo szlachciców, z których jeden, rozochocony, wziął go w obronę, nazywając swoim pachołkiem. Dobrosielski, nie chcąc być gorszym, odparł: "wcale nie waści to pachołek, a mój!". Od słów przeszło do czynów, obaj chwycili za szable i w środku miasta zaczęła się rąbanina. Nikt tu nie bawił się w "do pierwszej krwi" i honorowe zasady pojedynku. Jeden i drugi walił z całej siły, chcąc jak najszybciej sprawę zakończyć. Pachołek wykorzystał zamieszanie i uciekł pilnującym go rannym Czarniewskiemu i Kozirlicowi. Biegnąc za sługą, nie byli świadkami, jak Dobrosielski poważnie ranił szlachcica, a ten w odwecie parę razy powierzchownie go ranił.

Widok krwi, zamiast sprawę załagodzić, tylko rozsierdził obu walczących. Pojedynek skończył się dla Dobrosielskiego ciężką raną w bark i utratą przytomności. Przez zamieszanie z pachołkiem kompanionowie stracili dwóch pijanych szlachciców z oczu, co później Dobrosielski miał im za złe- pan Andrzej bowiem, upokorzony klęską po niedawnym zwycięstwie, odgrażał się, że sukinsyna zabije, choćby miał cały Żytomierz spalić.

Szamoczącego się, złapanego po raz kolejny, pachołka, Kozirlic ogłuszył pistoletem. Sługa padł na bruk jak worek kartofli. Nie było to zbyt inteligentne zagranie, gdyż żaden z panów braci raczej nie nadawał się do przenoszenia dużych ciężarów. W pół wlokąc, w pół ciągnąc pachołka ruszali w stronę kościoła i pobliskiej karczmy. Pan Czarniewski, nieobciążony pachołkiem i najmniej ranny z towarzystwa, ruszył naprzód, co uchroniło go... przed aresztowaniem. Sesja bowiem zakończyła się słowami "Kładę areszt na waszmościach!", które wypowiedział Kosiński, otoczony hajdukami starosty. I tak do wieży za rozróbę poszli Dobrosielski, Kozirlic... i pachołek.

4. Wrażenia
To była w sumie luźna sesja. Graliśmy w innym miejscu niż przez ostatnie 2,5 roku, u jednego z graczy w mieszkaniu. Ma on jasne mieszkanie, więc przyciemniania jak u mnie nie da się zaserwować. Zasadniczo jednak nie było źle; epicka walka Kozirlica z Tatarami chyba zajmie miejsce wśród różnych wyczynów. Jak sam gracz Kozirlica stwierdził: "jest hardkorem!" :razz: Pijanica za walkę dostał punkt Fantazji.

Tym razem jakoś prowadzenie szło mi mniej topornie, mniej parcianie. Nie był to może popis moich umiejętności jako prowadzącego, ale po malutku dochodzę do formy :wink: Gracze czasem zajmowali się pierdołami, które przedłużyły przygodę zupełnie niekonstruktywnie- wątek pachołka miał wyglądać w zamysłach zupełnie inaczej, ale cóż, jak tak bardzo potrzebują chłopca do bicia, to od czasu do czasu mogą go dostać :razz:

5. Problemy technicznie i ich rozwiązanie
Jak zawsze, problem miałem z muzyką. Wprawdzie na sesji obecny był już laptop, ale tym razem WinAmp się nie popisał, i lecieliśmy na Windows Media Playerze. Niby nic, ale jednak trochę to utrudniło. Zapomnieliśmy też wziąć z mieszkania po moim dziadku, gdzie graliśmy od ponad dwóch lat, sxerowanych stron z tabelkami z walką, co trochę przedłużyło zmagania z Tatarami. Ale skoro były dwa podręczniki, nie stanowiło to jakiegoś strasznego problemu.
 
Awatar użytkownika
Cooperator Veritatis
Zespolony z forum
Zespolony z forum
Posty: 520
Rejestracja: czw cze 23, 2005 11:51 am

ndz cze 28, 2009 9:30 pm

Pół roku przerwy, a potem trzy sesje pod rząd- trochę dziwnie się z tym czuję. :wink: Scenariusz zakończony, choć z postaciami jak mniemam się tak łatwo nie pożegnamy... Zresztą, było to jak najbardziej do przewidzenia. :)

3. Treść przygody

Ostatnia odsłona scenariusza zaczęła się strasznie drętwo. Jak pamiętamy, panowie Kozirlic i Dobrosielski dostali się do dolnej wieży. Jako schwytanych na gorącym uczynku (w rozumieniu ówczesnego prawa polskiego- w ciągu 48h od popełnionego czynu), nie dotyczyła ich zasada niewięzienia bez wyroku sądu... Choć Kozirlicowi, jako hołyszowi, w ogóle takie prawo nie przysługiwało, tak między Bogiem a prawdą.

Na wolności pozostał jedynie Czarniewski. Choć dobry w wyżynaniu Tatarów, w starciu z machiną urzędniczą XVIIwiecznej Rzeczypospolitej poległ. Przez tydzień głównie pił, bo ani z podstarościm, ani z pisarzem, ani z kimkolwiek nie potrafił dojść do porozumienia. Aż smutek człowieka ogarnia, gdy przypomni sobie nieporadne próby Czarniewskiego, by cokolwiek wskórać w sprawie kompanionów. Ot, jedni są do tańca, inni do różańca.

Tydzień jednak, zważywszy na rany, jakie odnieśli panowie bracia, był konieczną przerwą. Ciężko ranny Dobrosielski dalej poważnie nie domagał, ale Czarniewski i Kozirlic doszli do siebie po niedawnych starciach z Tatarami.

Czas, choć działał tymczasowo na korzyść naszych bohaterów, mógł zostać spożytkowany lepiej. Cała kompania była zależna od podstarościego Kosińskiego, który, jak dowiedział się Czarniewski, doskonale znał treść testamentu w tym fakt, że obiecano mu w nim rękę Zosi Dobrosielskiej. Przez 7 dni odsiadki Dobrosielski bezskutecznie prosił o widzenie się z Kosińskim, zabiegi dyplomatyczne Czarniewskiego nie zmieniły sprawy. Dopiero po tygodniu coś się ruszyło...

Gdy po raz kolejny Czarniewski pojawił się u Kosińskiego, ten wyraźnie coś powziął. Właściwie nie słuchając tego, co towarzysz pancerny ma do powiedzenia ruszył do wieży wraz ze zdziwionym petentem. Nakazawszy strażnikom wyjść, rozpoczął rozmowę głównie z Dobrosielskim. Przede wszystkim, wypomniał mu kłamstwo i zaczął mówić, że w obecnej sytuacji są sprzymierzeńcami. Dowodził, że Krasnystawicz i stryjna chcą jego śmierci, a przebrani za Tatarów Kozacy (pierwsza sesja) są na to dowodem. Wreszcie, za rozróbę może dostać srogi wyrok, a jako kryminalista nie będzie miał poważania, jeśli będzie dochodził swoich praw do kurateli nad pannami Dobrosielskimi. Jak się miało okazać, to był tylko wstęp do konkretnych negocjacji.

Kosiński zdawał sobie sprawę bowiem, że sam nie może zadrzeć z całą familią Dobrosielskich, a doszły go słuchy, że na ślub zaczyna zjeżdżać się cała rodzina, a i pułk Krasnystawicza podobno urzędował w pobliżu. Za zabójstwo oficera Rzeczypospolitej, jeśli faktycznie ów skozaczony Rusin nim był, groziły duże kary, a przynajmniej pozostanie podstarościm nędznego Żytomierza do końca życia, na co ambitny Kosiński bynajmniej nie miał ochoty. Postanowił zatem, wykorzystując ciężkie położenie kompaniji, użyć naszych bohaterów do "pozamiatania".

Z drugiej strony, przez zupełnie niepotrzebną rąbaninę i pojedynek, Dobrosielski i Kozirlic faktycznie potrzebowali przede wszystkim wyjść z wieży. Ukraina to nie Wielkopolska, gdzie o prawa szlacheckie można się łatwo domagać, a za Kosińskim stał możny ród Sobieskich. Poza tym, Dobrosielskiemu faktycznie zależało na objęciu kurateli, a dzięki załatwionym dokumentom, czyli zalegalizowanym zajeździe, mógł to uczynić.

Obie strony więc próbowały wykorzystać siebie nawzajem, używając swoich atutów. Historia miała pokazać, kto lepiej utkał te intrygi. Dając trzy dni na wykonanie zadania, czyli zajazdu, Kosiński obiecał pomoc swoich pięciu hajduków. Tak mała drużyna nie miała jednak, wedle panów braci, większej szansy w starciu z Krasnystawiczem i stryjną. Dlatego też po wyjściu z wieży, gdy tylko zobaczyli Dostojewskiego, zaproponowali mu udział w zajeździe. Nieszczęsny szlachcic ze Smoleńszczyzny przyjął ofertę, przyprowadził także dwóch ocalałych hajduków, Karola i Kosmę. Gdy od Kosińskiego tak wzmocniona kompania dowiedziała się, że stryjna z bratem i pannami miała spędzić nadchodzącą noc w gościnie u przeora monasteru bazylianów i zatrzymać się w znanej z samego początku scenariusza klasztornej karczmie, postanowili nie oszczędzać koni. Po drodze dołączył do nich pachołek, tragiczna postać przygody.

Dalszą część przygody stanowił zajazd. Jako, że wszystkie misterne plany kompaniji zakończyły się wejściem "na chama" (co prawdziwie świadczyło o ich prawdziwym stanie :razz: ), pominę je milczeniem. Dla kronikarskiego obowiązku zaznaczę jedynie, że ich knucie trwało dobre ponad pół godziny.

Przechodząc jednak do samej opowieści o zajeździe, trzeba przypomnieć, jak owa karczma wyglądała i poszerzyć ten opis o niezbędne szczegóły. Gospoda, będąc typową tego typu budowlą na Ukrainie, miała jedno piętro w mieszkalnej części budynku, i była parterowa w stajni, która przylegała do alkierza pod kątem prostym, tworząc wydłużoną literę "L". Całość była otoczona ostrokołem opatrzonym wzmocnioną bramą, mniej więcej w połowie drogi z bramy do wejścia karczmy stała cembrowana studnia. Bramę zastano zamkniętą, a za nią pachołka, który tłumaczył wszystkim przyjezdnym, że w gospodzie nie ma wolnych miejsc i zarezerwowała ją rodzina szlachecka.

Wszystkie plany panów braci zakładały element zaskoczenia. Spalone to było założenie, gdyż gracze w swej naiwności uznali, że Kosiński będzie po ich stronie. Podstarości natomiast ukartował całą tę sytuację i powiadomił przez popiego pachołka Krasnystawicza, który wraz ze swoimi Kozakami przygotował się do odparcia szturmu.

Jako więc, wszystkie misterne plany kompaniji spełzły na niczym, a zaczęło się to tak: pan Kozirlic przekonał pachołka, że jest jednym z zaproszonych przez Krasnystawicza i stryjnę Dobrosielską gości. Zaprowadził swojego konia do stajni, ale nie rozejrzał się za dobrze- gdyby to zrobił, mógłby się przekonać, że na poddaszu budynku ktoś jest- trzech kozaków Krasnystawicza. Uznawszy, że jego misja została zakończona, Litwin wrócił do bramy chcąc obezwładnić pachołka i bramę otworzyć od wewnątrz. Niestety dla niego i kompaniji, źle wymierzony cios pięścią nie doprowadził do szczęśliwego zakończenia- pachołek się uchylił i urągając szlachcicowi wyrzucił go za bramę. Za ogrodzeniem drużyna nie była gotowa na wtargnięcie, więc fakt otwarcia bramy nie wpłynął na podjęcie żadnych decyzji.

Sam opis zajazdu na moją prośbę sporządził gracz grający Czarniewskim, korektę zrobiłem sam i zadziwiłem się, że ja niektóre rzeczy zapamiętałem inaczej :razz:
Drużyna przez chwilę nie wiedziała co czynić. Czarniewski zakradł się na tył karczmy i zobaczył dwa otwarte okna. Zajrzał przez jedno i dostrzegł panią (raczej Ogra ) Marię, Krasnystawicza, Zosię i Anię oraz kilku z czeladzi, po czym wrócił do towarzyszy. Do bramy podjechał Dostojewski, lecz po słowach stróża "Poczekaj waszmość, spytam się Pana czy wpuścić" szlachcic zrezygnował. Drużyna odczekała dłuższą chwilę. Pod bramę podjechał Dobrosielski, ale on nie zraził się słowami stróża i powiedział, żeby zawiadomić pana, on poczeka (w końcu to rodzina).

Kiedy stróż odszedł, towarzysz pancerny wpadł na (powiedzmy sobie szczerze, niezbyt dobry) pomysł. Przeskoczyć przez bramę. Niewiele myśląc stanął na koniu i kiedy już prawie był po drugiej stronie... runął na twarz nie przeskoczywszy ostrokołu. Cicho klnąc i modląc się, by nikt w karczmie tego nie usłyszał, Czarniewski wstał i spróbował jeszcze raz, tym razem mu wyszło, przeszedł przez bramę. Teraz miał dylemat, wejść do stajni i stamtąd zastrzelić stróża czy otworzyć od razu bramę. Towarzysz pancerny postanowił otworzyć bramę. Kiedy tylko pachołek wyszedł z karczmy i zauważył szlachciców zaciskających szable w rękach krzyknął "Toż to zajazd!" i uciekł powrotem do oberży.

Ze stajni wyskoczyło trzech kozaków mierząc w Czarniewskiego z pistoletów. Ten jednak szybszy napiął cięciwę i trafił jednego z kozaków w gardło poważnie go raniąc. Pozostałych dwóch oddało strzały, z których dwa dosięgły celu. Jeden trafił w brzuch, drugi w bark. I tak zajazd rozpoczął się na dobre. Z okna karczmy, które wychodziło na front wychylił się kozak z rusznicą, oddał strzał, który na szczęście trafił tylko Panu Bogu w okno, po czym schował się do pomieszczenia. Dwóch kozaków ze stajni rzuciło się na Czarniewskiego, a ranny w szyję kozak strzelił i trafił niegroźnie pancernego w bark. Ten rzucił tylko łuk i sięgnął po szablę. Dwóch przeciwników natarło z całą siłą, zmuszając na początku go do defensywy. Widząc kłopoty towarzysza w nierównej walce dwóch na jednego pan Kozirlic, który stał nieopodal strzelił, ale niestety niecelnie.
Kozacy napierali, lecz kiedy tylko Czarniewski znalazł lukę, wykorzystywał szansę. Nikt nie bawił się tutaj w cięcia wręczne. Szable latały zataczając szerokie łuki. Jedna szabla kozaka z całą siłą trafiła w bok Czarniewskiego. Druga szabla z pełnym impetem uderzyła w głowę pancernego. Szczęście było, że ten odziany był w kolczugę z misiurką, więc te trafienia wyrządziły niewielkie szkody Kolejna luka, pan brat ciął z efektem prawie że wypatroszenia jednego z przeciwników. Kozirlic oddał drugi strzał, trafił ogłuszając przeciwnika. Czarniewski wyczuł moment i ciął ponownie, kończąc walkę. Ostatni ranny Kozak umknął do stajni, gdzie schował się na poddaszu. Pan Jakub, nie mając czasu na dobycie łuku, rzucił szablą, lecz niestety chybił. Pobiegł do stajni, kozak już wspinał się drabiną na poddasze, szlachcic podniósł szablę i kątem oka zauważył, że ktoś stoi w drzwiach łączących karczmę ze stajnią. Niewiele myśląc Czarnystawicz rzucił się na ziemię.

Kozirlic przeładowywał pistolety, a Dostojewski i jego dwóch pachołów (z których jeden był ranny) oraz pachołek chowali się za studnią, Dobrosielski próbował strzelać w stronę karczmy z której ciągle padały strzały, a hajducy Kosińskiego, jak na razie nie biorący udziału w walce, nagle opuścili pole walki.

Na zewnątrz wrzało. Ciągła wymiana ognia, ciągłe strzały, huki, ciężko ranny Dobrosielski leżał pod studnią przeładowując. Dostojewski i jego dwaj pachołkowie odpowiadali ogniem na kolejne wystrzały.
Czarniewski trzymając łuk z już napiętą strzałą podniósł się szybko, by oddać strzał w przeciwnika stojącego w drzwiach. Kiedy tylko się zerwał zobaczył, że owym przeciwnikiem jest nie kto inny jak sam Krasnystawicz, który był szybszy i oddał strzał jako pierwszy. Towarzysz pancerny padł poważnie raniony w brzuch, po czym, widząc, że pułkownik zniknął w karczmie, pewnie przeładowując broń, wytoczył się ze stajni na podwórze. W momencie, kiedy pancerny wyszedł, jeden kozak wychylił się z okna, oddał strzał trafiając lekko jednego z pachołków Dostojewskiego. Czarniewski odpowiedział strzałą, ale spudłował.

Kiedy tylko kozak schował się, by przeładować broń cała drużyna podbiegła pod drzwi. Tylko imć Kozirlic nie doznał rany, a że mężczyzna to wielkich gabarytów, myślał więc, że wyważenie drzwi to błahostka. Przy pierwszej próbie pośliznął się jednak i zarył twarzą o wzmocnione odrzwia. Czarniewski bezskutecznie kopał w drzwi. Dobrosielski dał szablą po zawiasach i próbował je wyważyć. Szabla pękła. Niezrażony tum szlachcic podszedł do dwóch dogorywających kozaków pod drzwiami stajnię i zabrał im broń. W tym czasie Kozirlic z całą swoją fantazją i drugim podejściem do wyważania drzwi, zrobił kilka kroków do tyłu, rozpędził się by przywalić barkiem, ale skończyło się na kolejnym twarzowym. Dobrosielski Ormianką uderzał w zawiasy nie słuchając sprzeciwów Kozirlica, który trzeci raz usiłował wyważyć drzwi i trzeci raz zarył w nie poważnie twarzą. W końcu poszedł jeden zawias, chwilę potem drugi. W drzwiach od razu stanęli Kozirlic i kozak, Dobrosielski i ranny w szyję kozak oraz Krasnystawicz i Dostojewski.

Dobrosielski od razu runął od powitalnego cięcia kozaka. Na jego miejsce wskoczył Czarniewski, który jednym cięciem wbił głęboko szablę w krtań przeciwnika. Kozirlic, choć nie wprawiony w szabli, teraz kiedy był na swoim terenie (czyli karczmie), mimo ran na twarzy poczuł nowe siły. Chwilę siłował się z przeciwnikiem i mimo lekkiej rany w brzuch zebrał się do cięcia, które szczęściem zesłanym od Boga ściął przeciwnikowi głowę. Walka między Dostojewskim a Krasnystawiczem trwała. Kozirlic wszedł do karczmy.

Dostojewski i Krasnystawicz mierzyli w drzwiach swoje siły. Inicjatywa była raz po stronie jednego, raz po stronie drugiego. W końcu Dostojewski ciął w głowę Krasnystawicza ciężko go raniąc, a Czarniewski pomógł uderzając lekko w bok przeciwnika.

Walka skończona. W karczmie ostała się Panna Maria, Panienki Zosia i Ania, towarzysz pancerny, pijanica, Dostojewski, dwóch jego rannych pachołków, pachołek popa i Dobrosielski który odzyskał przytomność i leżał w drzwiach.
"To co Panie Kozirlic, dokończamy działa!" – krzyknął Czarniewski spoglądając wilkiem na Pannę Marię wilkiem.
"Nie waszmość, dość krwi się rozlało tej nocy, starczy" – odpowiedział sposępniały Litwin.


Gdy było już po wszystkim, nastąpiła krótka wymiana zdań między wdową Dobrosielską a panami graczami. Stryjna była wściekła i dobyła rusznicy, ale szczęściem dla zwycięzców zajazdu nie wypaliła. Wydawało się, że całość ma szczęśliwe zakończenie, ale nie tym razem. Do karczmy wkroczył bowiem podstarości Kosiński i jego pięciu hajduków.

Podstarości-fircyk oglądał rezultat jego intrygi z wielkim zainteresowaniem. Dostojewski i jego dwaj hajducy wymknęli się chyłkiem, przeczuwając, co się święci. Pozostało mu tylko pozbyć się narzędzi. Szyderczo oznajmił Dobrosielskiemu, że niestety nie może objąć kurateli nad majątkiem, gdyż panna Zosia wkrótce zostanie panią Kosińską, a jej siostra nagle poczuła powołanie zakonne, więc resztę majątku, należną jej właśnie, weźmie klasztor ze znanym skądinąd opatem na czele. Wyprowadziwszy większość ocalałej służby, Zosię, Anię i wdowę (która, jak powiedział, miała doznać tej nocy "wypadku" i wówczas nawet wdowiego zachówku nie trzeba będzie wydzielać), pożegnał się z rannymi graczami i wyszedł, zostawiając wszakże dwóch hajduków, zapewne po to, aby "dokończyli sprawę". Sam zaś udał się na własne, jak powiedział, ślub i wesele.

Zakończenie jest otwarte. Albo Dostojewski z hajdukami wrócą i dokonają odsieczy, albo panowie bracia stracą życie, wyeliminowani przez Kosińskiego. Fakt, że mam już gotowy kolejny scenariusz dla tych postaci trochę psuje zakończenie w chwili obecnej, ale skończyło się dramatycznie, tak jak miało być.

4. Wrażenia

Zajazd przypominał kino akcji klasy "B". :razz: Tu obrywa w brzuch, tu zaraz jeszcze szablą rzuci, tam strzałę puści... Niech mi Bóg odpuści. :) Tak jednak na ogół wyglądają walki, gdzie o wynikach przesądzają kostki. Scenariusz zakończył się w ciągu trzech sesji, w czasie których gracze przejawiali różne zaangażowanie. Skrewiłem sprawę Krasnystawicza (konsekwencja prowadzenia w sumie bez notatek), facet pierwotnie miał mieć kolczugę z misiurką i czekan w drugiej ręce, byłby więc o wiele mocniejszym przeciwnikiem... No, ale nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem- zawsze następnym razem mogą spotkać smoka. O. :wink:

5. Problemy techniczne i ich rozwiązanie

W jaki sposób rozegrać walkę między NPCami? W bardzo prosty- jednego NPCa daje się pod kontrolę graczowi i wszystko staje się o wiele prostsze i szybsze.

Widzę po wskaźniku odwiedzin, że ktoś jednak do tego topicu zagląda, choć żadnego śladu w postaci komentarzy nie ma. Miałbym prośbę, czy obecny system raportów jest czytelny, może lepsze były "sceny" z poprzedniego scenariusza? Nie piszę tego tylko dla siebie, chciałbym, żeby to było funkcjonalne i pomocne dla wszystkich, którzy chcą bliżej zapoznać się z bardzo ciekawym, ale mało znanym systemem, jakim są Dzikie Pola. :)
 
Awatar użytkownika
nid
Częsty bywalec
Częsty bywalec
Posty: 245
Rejestracja: śr lut 15, 2006 11:24 pm

ndz cze 28, 2009 11:44 pm

Cooperator Veritatis pisze:
Widzę po wskaźniku odwiedzin, że ktoś jednak do tego topicu zagląda, choć żadnego śladu w postaci komentarzy nie ma. Miałbym prośbę, czy obecny system raportów jest czytelny, może lepsze były "sceny" z poprzedniego scenariusza? Nie piszę tego tylko dla siebie, chciałbym, żeby to było funkcjonalne i pomocne dla wszystkich, którzy chcą bliżej zapoznać się z bardzo ciekawym, ale mało znanym systemem, jakim są Dzikie Pola. :)


Wiesz, jeśli chodzi o komentowanie, AP jednak są najlepszym miejscem dla grających w daną przygodę ;) Z tego powodu myślę że lepiej jest zachować w AP rytm pisania podobny do rytmu sesji, więc jeśli stosujesz ciągłe przejścia między scenami, to spisuj tak jak obecnie, a jeśli wykorzystujesz aktywnie cięcia i przeskoki, pisz scenami.

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 0 gości