Odwieszam co zawiesiłem. Mam deklarację większości BG więc tego się potrzymam. Dla odmiany zaś pozwolę sobie zmienić nieco klimacik. Oddechniemy, przeżedzimy się i będzie okej.
Pozdrawiam i życzę miłej zabawy.
B.
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
<span style='color:red'>Epizod 6: Dominium - Starzy znajomi</span>
Pole bitwy pod Brodami już dawno zostawiliście za plecami. Pochód wasz dawno przestał być imponujący. Niegdysiejszy zastęp zbrojnych wykruszał się co dnia gdy poszczególni wojownicy Wolnego Ainoru opuszczali wasze zastępy podążając w rodzinne strony i obiecując wrócić do Dorion jeżeli Klany tak uradzą. Podobnie krasnoludy pod wodzą Gnara, ktore zebrawszy na polu bitwy masę wojennego sprzętu, pełnych zbrój rycerskich, kirysów i kolczug, wieźli to wszystko na zdobytych w obozie zielonoskórych wozach. Kiedy więc dotarliście do podnóży Krwawych Garbów wasz orszak składał się jedynie z kilkunastu wojowników plemienia Dorion, którzy parli naprzód co sił, chcąc jak najszybciej zobaczyć rodzinne strony i dowiedzieć się o losie swoich bliskich. To oni też zajmowali się czterema wozami, na których jechał wasz i ich łup wojenny. Tormundowi udało się wybrać sporo dobrych pancerzy i tarcz jednolitych, które miały posłużyć jako pierwsze uzbrojenie armii Dorion.
Zostawiliście za plecami kamienny masyw Młota Ainoru, górującego nad przeprawą przez Strumień Real i pokonawszy jego wezbrane wiosną wody ruszyliście ku Przełęczy Białej Kozicy. Z każdą pokonaną milą, z każdym pokonanym wzniesieniem byliście coraz czujniejsi. Rozbici pod Brodami Orkowie mogli wszędzie czychać w mniejszych niż tam bandach. Tyle, że was było też znacznie mniej. Mimo to wasza podróż przebiegała spokojnie, choć straszyły was spalone domostwa niewielkich ludzkich sadyb i białe szkietely kolące oczy swą nagością wśród zieleniejących traw. Już po tym zastanawiającym było co zastaniecie w Dorion.
Pokonanie Przełęczy Białej Kozicy o tak wczesnej porze roku zawdzięczaliście jedynie temu, że wiedli was doriońscy górale, towarzyszył krasnolud znający góry jak mało kto a i sami do ułomków nie należeliście. Faktem jednak było, że jeśli Dorion miało być waszym domem a Przełęcz była jedyną bezpieczną drogą wiodącą do cywilizowanej części doliny a nie do dzikich leśnych ostępów, należało pobudować tu zajazdy by wędrowcy i kupcy mogli przeżyć tę wyprawę. I strażnicę, coby myta ściągać. Nagie, szare skały porośnięte w dolnej części iglastymi lasami, były niegościnne, zdradliwe i niebezpieczne. Mało kto mieszkał na takich wysokościach, stąd przestały was straszyć zgliszcza i szkielety. Jedynie gdzieś nad głowami, złowróżbnie kołowały drapieżne ptaki, które Laucian szybko rozpoznał jako jastrzębie. I kozice umykały małymi stadami poprzez niedostępne dla kogoś innego, skalne ścieżki. I wilki nocami dodawały otuchy. Sobie.
Po bez mała tygodniu w górach waszym oczom ukazała się wreszcie zalesiona, zieleniejąca obficie soczystą zielenią, Dolina Dorion. Z każdą kolejną godziną zbliżaliście się do lepszych terenów i wnet dostrzegliście na powrót zgliszcza i szkielety porośnięte już mchami lub trawą. Proza życia. Mimo to nie niepokojeni przez nikogo dotarliście aż do niewielkiej osady, której dymy widzieliście już od jakiegoś czasu. Droga, ktorą jechaliście, małymi zakosami schodziła w dół zbocza. Opuszczeni przez Doriończyków, którzy gdy tylko dotarli do doliny swymi skrótami ruszyli do zostawionych gdzieś w górach rodzin, z niemałym trudem sprowadzaliście wozy ku kilkunastu domostwom niedawno wybudowanym wokół większego budynku wziesionego nad obficie się pieniącym strumieniem. Zapachy dochodzące z kuchni wabiły a strzechy obiecywały wreszcie suchy nocleg.
Z chałup powoli wychodzili kmiecie nakazując babom skrycie się w domostwach wraz z dziatkami i trzodą. Oni zaś dzierżyli w dłoniach widły, grabie, kosy i cepy. Zachęcając was całym tym arsenałem do bliższego się poznania. Z większej chałupy wylazło dopinając naprędce pasy z wiszącymi w jaszczurach mieczami, pięciu zbrojnych ubranych w ćwiekowane wysłużone skórznie z wprawionym na piersi jakowymś ryngrafem. Zaś największy z nich, wychodzący jako ostatni, stanął po przejściu kilku zaledwie kroków i zachęcająco krzyknął ku wam:
- Coście za jedni i czego?!
Cóż, gościnności to tutaj nie znali zbytnio.