I. PROLOG : Pakt z Diabłem.
Dokładnie dwa dni temu przyjęliście zlecenie od pewnej samodzielnej organizacji najemniczej o nazwie Ravenwood, która zajmuje się, jak mówią jej członkowie, obroną mniejszych miast i osad za „niewygórowaną” cenę przed gangerami, mutkami a nawet podobno maszynami. Nie mieliście kasy, nie mieliście za co chlać, nie mieliście na panienki, nie mieliście paliwa i cholernie krucho z zapasami. Krótko mówiąc nie mieliście na nic. A w dzisiejszych czasasch trzeba mieć na wszystko. Taka jest prawda. Więc zgłosiliście się jako najemnicy. Robota była wymarzona – stłuc bandę bandytów za kupę gambli. Bez zastanowienia zgodziliście się. Szef organizacji ( nie przedstawił się po prostu kazał mówić na siebie Szefie ) obiecał wam po 200 gambli na łeb za załatwienie pewnego interesu. Mieliście po prostu jechać do mieściny Richfield Springs od której dzieliło was zaledwie 60 km. Miasto było pod protekcją Ravenwood. Mała zapiździała mieścina w którym znajduje się ruina starego przedwojennego bunkru. Tylko to było tam cenne. W chwili obecnej bunkier służy jako silos do przechowywania żywności. I ten właśnie silos pełny żywności stał się celem jakichś pustelników, rozbójników którym udało się go przejąć. Waszym zadaniem jest wykurzyć stamtąd okupantów, nie ważne jak – zabić, przestraszyć, poprosić o odejście – najważniejsze jest to, żeby budynek przeszedł w posiadanie ludu miasteczka, które głoduje od kilku dni. „Macie zrobić wszystko co konieczne bo zdobyć bunkier! Dosłownie wszystko!” Na odbicie tego bunkra dano wam dobę naliczaną jak tylko opuścicie obóz Ravenwood’u. Po tym czasie zjawią się wozy, które mają za zadanie zabrać zapłatę dla Ravenwood za uratowanie miasteczka. Od przybyłych żołnierzy Ravenwood dostaniecie waszą zapłatę w paliwie i żywności i na tym kończy się wasza robota. Tak została wam przedstawiona cała sytuacja. Oczywiście zastanawialiście się dlaczego sami nie mogą tego zrobić ale nie było to dla was ważne. Ważniejsza była sowita zapłata jaką wam zaoferowano. Oferta nie do odrzucenia według was...
Jedziecie więc przed siebie, dobrą godzinę temu zjeżdżaliście już z międzystanowej 88 i poruszacie się w tej chwili zniszczonymi ulicami polnymi, choć gdzieniegdzie widać jeszcze pozostałości po asfalcie. Żar lejący się z nieba wcale nie umilał podróży. Po kilku minutach zauważacie znak drogowy „Richfield Springs 4 mile”.
Ostatni odcinek drogi mija spokojnie jak zresztą cała podróż. Wreszcie w dolinie widzicie miasteczko Richfield Springs... położone na pustkowiu blisko Nowego Jorku. Jest to podupadła miejscowość, z drewnianymi, dosyć solidnymi domami. Aż zdziwko łapie dlaczego komukolwiek zależy na tej mieścinie. Richfield Springs umierało... Kiedy wjechaliście do miasteczka uświadczyliście sterty gruzu, ogromny syf i smród. W wielu miejscach leżały zwłoki ludzi – niektóre się już rozkładały, a inne świeże jakby przed chwilą padli. Rozglądacie się po mieście. Nietrudno dostrzec, że trupy są wychudzone. Nie trzeba być detektywem żeby wydedukować, że w okolicy z żarciem dość kiepsko, większość ludzi głoduje, każdy kilogram jedzenia jest cholernie cenny. W mieście jest tylko kilka prowizorycznie odrestaurowanych przedwojennych domów, najwyższy budynek z dobudowaną z blachy wieżą, na szczycie której postawiono krzyż – pewnie kościół myślicie sobie. Waszym celem był jednak silos z jedzeniem. Był to dwupiętrowy metalowy budynek przedwojenny ale nie był praktycznie wcale uszkodzony. Na ulicy nie było widać ani jednej żywej duszy choć dobrze wiedzieliście, że ktoś tu jest. A jeśli jest to na pewno widzi, że ktoś zawitał do miasta. A jeśli widzi to nietrudno będzie otworzyć ogień. Strzałów jednak nie słychać. Wokół panuje nadal ta sama przeraźliwa cisza. W ten cholerny upalny dzień na tej cholernej pustyni nie ma nawet cholernego wiatru który mógłby porobić troche cholernego hałasu...
Jesse rozglądał się zostając jeszcze na wszelki wypadek w samochodzie. Po chwili rzucił spokojnym tonem :
- Wieża... dobre gniazdko dla snajpera...