pn lut 25, 2008 8:55 pm
Run, run, run Marcus ruuuun! No i Kath też, tak, tak…
Dwójka zdecydowała ratować się ucieczką, co było…mądrym, w zasadzie bardzo mądrym rozwiązaniem, biorąc pod uwagę, że liczba, jak i rozmiar szczęk przepełnionych ostrymi jak miecze zębiskami, najzwyczajniej w świecie znacznie przewyższała tą, ludzi, którzy mogli stanowić główne danie dzisiejszego dnia. Bądź…zaledwie przystawkę. Dzięki nadzwyczajnym umiejętnościom mentalnym mężczyzny, który został przez życie pokrzywdzony estetycznie, udało się w tempie błyskawicznym pokonać jeziorko. Takiego szczęścia nie miały jednak pokemony prowadzące pościg, oto bowiem…odkryto ich słabość. A jeśli nie słabość, to przynajmniej niedoskonałość. Mimo, że nie tonęły w wodzie jak kamienie (a szkoda, zaiste), to zdawały się poruszać w niej, jak muchy w smole. Katharine i Marcus zdążyli przebiec dobre pięćdziesiąt metrów, nim największa paszcza pojawiła się za nimi. Zaś te mniejsze, były zbyt zmęczone po owej eskapadzie, aby chociażby pokusić się na kontynuowanie pościgu. Stanowiło to jednak kiepskie pocieszenie, bo o to za nimi pojawiła się kolumbryna mięcha, która trzęsła całym krajobrazem. Właściwie nie było możliwości ucieczki. Potwór zbliżał się, nadrabiając dość szybko wcześniej straconą odległość. Jego szczęki rozwarły się, i zacisnęły na Katharine, bezwzględnie, rozrywając ją na strzępy. Nico nie pomogła moc kontroli krwi, której kolos (płci jak się zdawało żeńskiej), najzwyczajniej w świecie nie posiadał. Przynajmniej w ludzkim znaczeniu tego słowa. No dobrze. A teraz na poważnie. Taki scenariusz, jak najbardziej mógłby być aktualny, gdyby oto coś, co z powodzeniem mogło być wichrem niewidzialnych żyletek, lub niedostrzegalnych dla oka, mieczy, nie świsnęło wprost w stronę łba behemota, powodując erupcję błękitnej cieczy, która obryzgała wybawioną z opresji „damę” od stóp do głów, nadając jej wygląd przemoczonej do suchej nitki. Rozległ się odgłos gwizdnięcia, ktoś aż zaniósł się śmiechem, inny wydał cichy chichot. I oto Dwójka niefortunnych rozbitków spostrzegła, że nie jest sama. Oto bowiem, na grudce terenu, która górowała nad ich głowami, znalazły się trzy sylwetki. Rudy w okularach zanosił się z zadowolenia, tajemniczy młodzieniec o czarnej czuprynie ze srebrno-białą grzywką stał w środku tej dziwnej formacji „trzech muszkieterów”, mając na twarzy grymas, który mógł być zarówno ukontentowaniem, jak i mało subtelną sugestią odpierdolenia się. Trzeci i ostatni, był znacznie starszy od dwójki młodych bojowników, sprawiał wrażenie trzydziestu lat, dystyngowania. Ubiór także odbiegał od normy, bo o ile tamci nosili taktyczny, on paradował w garniturze. Papieros opuścił usta, podobnie jak dym, natomiast szkła okularów błysnęły przebiegle, kiedy się uśmiechnął.
- O proszę. A wywiad uparcie twierdził, że nikt nie przeżył…
- Zaraz to naprawię sir.
Rzucił z sadystycznym zadowoleniem rudy i zacisnął pięść. Marcus z trudem uskoczył, w ostatniej sekundzie przechwytując część potoku myślowego młodziana. Katharine jednak nie miała tyle szczęścia, bo oto błękitno-przezroczysta kula nicości pojawiła się tuż przed nią. Dziewczyna próbowała wykonać unik, jednak…udało się tylko połowicznie. Oto bowiem, emanacja pożarła kawałek jej ręki, dosłownie odparowując mięśnie i kawałek kośćca. Dodatkowo niosła ze sobą, tak wiele bólu, że było to nie do zniesienia. Czarnula padła na ziemię, krzycząc w niebogłosy, jak zarzynana.
- Poczekaj Zeeke…Może ci dobrzy ludzie, powiedzą nam coś interesującego. Nie trzeba…od razu ich zabijać.
Arystokrata uniósł dłoń, natomiast ryży hultaj opuścił swoją, nieco…rozczarowany. Pan i władca gromady wydawał się nie przejmować leżącą na ziemi pannicą, która praktycznie wyła z bólu, pośród własnej, uwolnionej posoki. Przykucnął nieznacznie na skarpie i mruknął w stronę Marcusa, ponownie zaciągając się dymem.
- A więc jak będzie panie…
Tu zrobił przerwę, aby dowiedzieć się imienia.
- Czy pan, jak i pańska…nieco mniej piękna wybranka, zechcecie z nami kooperować w zgłębianiu tajemnic tego miejsca?
Zadał dość…retoryczne pytanie. Ale przynajmniej dawał jakąś możliwość i wybór. Nie odgryzał od razu nogi, ręki i głowy jak inni…goście tego miejsca.
Mark, Wojna, Rosiczka, Trucizna. Brr! Zimno tam u was!
Wybuch co prawda nastąpił, ale w odniesieniu do zachowania całej gromady (która nieco przeceniła taktyczny odwrót), był jakiś taki…mały i nieistotny. Poison nie poczuł żadnej siły kinetycznej na swoich mackach. O ogniu też nie można było rozprawiać. Może to i lepiej, bo przecież wiedział doskonale, że jego „strój” miał tendencje do palenia się jak las podczas miesięcznej suszy. Nieśmiało rozchylił roztoczoną zasłonę, żeby zdać sobie sprawę, że…żadne gigantyczne płomienie, czy eksplozje likwidujące trzy-czwarte piętra raczej nie będą miały tu dziś miejsca. Nie mniej jednak, rzeczą, która natychmiast go uderzyła, był przejmujący chłód…wnętrze korytarza z którego nawiali wyglądało trochę (bardzo) jak lodówka. Powietrze było ciężkie i lodowate, zdawało się nieść sobą drobinki zimna. Mechaniczny kolos, przez moment stał zastygnięty i skostniały, jak coś, co spędziło więcej lat w spiżarce niż przeżyło podczas normalnego biegu lat. Skuł go lód. Pociski, które przechowywał, niosły ładunek kriogeniczny, a jedyny wybuch jaki zaistniał stanowił zapewnie ten zbiorników paliwa. Naprężenie struktury stało się zbyt duże, łepetyna molocha oderwała się od reszty budowy i roztrzaskała w drobny mak, rozsypując zamrożone przewody, procesory i układy. Wszystko wokół było pokryte taflą lodu, swoistej krystalicznej śmierci. Chłód wdarł się nawet w połowie do wylęgarni, zabijając wszelakie życie dziwnych narośli w nietypowej reakcji łańcuchowej umierających komórek. Terminal był w zasadzie nieużyteczny, bo nie dość, że Poison roztrzaskał go swoim „lądowaniem”, to temperatura i rozchodząca się ściółka lodu zabrały jakiekolwiek szanse dowiedzenia się czegokolwiek o tym kompleksie badawczym. Choć podejrzeń było wiele, grupa nie posiadała w zasadzie jakichkolwiek, solidnych faktów. Posiadali jeszcze co prawda możliwość skorzystania z windy…jak i schodów, jednak co właściwie mieli szanse znaleźć na niższych poziomach, pozostawało zagadką…
Ciekawym aspektem graficznym okazała się być także, mała ruda. Która po prawdzie…straciła nieco ze swej małości i rudości, jednak o tym potem. Nieco irytujące było to, że całą potyczkę w zasadzie spędziła stojąc i podziwiając innych. Nie było to spowodowane strachem, bo takiego nie czuła od niej Rosiczka, co więcej nie czuła w zasadzie jakichkolwiek emocji, może z wyjątkiem biernego zaciekawienia, jakby dziewczę było najzwyczajniejszym widzem w spektaklu i mało obchodziło ją, co właściwie stanie się z głównymi bohaterami. Potrafiła zatroszczyć się o siebie, o czym świadczyło purpurowe pole energii, w kształcie kulistym, które otoczyło ją, gdy inni ratowali się niedawno ucieczką. Gdy wrócili zaś…opadło, wraz z drobinami lodu. Należało odnotować także fakt, że owe pole uratowało także Marka. W przeciwnym razie, był by mrożonką marki Smith, martwą jak dodo. Rzeczywiście, straciła wiele ze swej rudej czupryny i niewielkiej budowy ciała. Oto bowiem jej włosy stały się znacznie dłuższe i srebrne. Oczy nabrały tego samego koloru. Sylwetka osiągnęła dojrzałość w przeciągu kilku sekund, pozostała smukła, giętka i seksowna choć…posiadała karnację azjatycką. Były to zmiany mogło się zdawać czystko kosmetyczne, jednak…sugerowały Markowi i Wojnie dość dobitnie, co stało się z azjatyckim więźniem, jak i „Srebrnym”, który nigdy nie doleciał w kapsule na miejsce. Szata czerni, która do niedawna była zbyt duża, teraz doskonale pasowała. Kanibalka uśmiechnęła się nieznacznie, choć…nic nie powiedziała.
Najważniejszy jednak był fakt, że posiadali chwilę spokoju. Spokoju, za który Wojna mógłby zapewne zabić. Potrzebował odpoczynku. Właściwie wszyscy potrzebowali, w mniejszym, lub większym stopniu. Alleluja padał z wycieńczenia, choć nie został ranny, Trucizna był cały poobijany i czuł napięcie i zdrętwienie kończyn, natomiast Ruby…właśnie kończyła wymontowywać resztki kriogenicznych ozdobników z żołądka. Pozostawało mieć nadzieję, że owy przerośnięty toster, który ich zaatakował, był unikatem…