pt mar 07, 2008 1:02 am
You’re Poison…and your heart’s not open…erm…wasn’t me!
Trucizna rzucił się na Wojnę. Wojna znał śmierć, Śmierć był jego bratem, ale w tym układzie najwyraźniej chodziło o przyszywanego wujka od strony babci. Manipulator czasu próbował dziabnąć Poison’a mieczem. I udało mu się to. Ranił. Symbiot syknął, jednak złapał Alleluja za głowę i rozerwał na czynniki pierwsze, stojąc w posoce po kolana i zjadając mózg. Lub…taki scenariusz mógłby mieć miejsce, gdyby Trucizna poczekał cierpliwie aż Wojna osiągnie sferę lądowiska. Tymczasem zszedł z jego Sfery…prosto w sferę zamrożonego czasu. H-Alleluja…ściął go więc mieczem. Od tak, bo zupa była za słona. Następnie wolno, acz uporczywie wszedł na teren lądowiska, gdzie czekał pojedynczy Mark. Reszta pewnie teraz grała w karty, albo co.
Mark ze stoickim spokojem obserwowal koniec kariery Truciciela. Ostrzegal szczerze. Nie kiwnal nawet palcem. Westchnal z zazenowaniem, nie wyciagajac rak z kieszeni.
-Mr.Alleluja. To bylo...gorace przywitanie. Mozna Pana prosic na statek? Ja w tym czasie chcialbym jeszcze kogos...sprawdzic.
Oczy Allelujah zmieniły barwe z kriwstego szkarłatu na spokojną stonowaną szarość. Aura destrukcji jaka mu towarzyszyła również się ulotniła.
-Panie Mark... radzę lepiej od razu udać się na statek, tak sie składa że to pole czasu utrzymam tylko przez chwilę a nie gwarantuje niczyjego bezpieczeństwa kiedy ulegnie ono zanikowi.
Allelujah ruszył w stronę statku zgodnie z zaleceniami towarzysza.
Agent Mark kiwnal glowa, uznajac rade Allelujaha za dosyc roztropna. Jednak, wolal na wlasne oczy zobaczyc, co stanie sie gdy czas powroci do normalnosci. Kopnal jakis kamien z pewna dzieciaca energia patrzac, jak ten wlatuje w sfere stopu. Gdy Wojna wchodzil do statku, Mark dopiero zaczynal sie zbierac. Sam statek byl nieco ozywiony, co mogl stwierdzic po tym, jak przekroczyl jego wrota. Bylo slychac wesole halasy, ktore swiadczyly o tym, ze zaloga byla w komplecie. Po przejsciu kilku krokow w glab Allelujah mogl zauwazyc gdzie niegdzie porzucone butelki dobrego, wytrawnego alkoholu. Co ciekawe, caly sprzet jarzyl sie wesolo swiatlami, oznajmiajacymi iz systemy sa w gotowosci. Miszcz czasu mogl tez zauwazyc bardzo dokladna, zaawansowana mape galaktyki, wzbogacona o kilka punktow nie znanych powszechnie i wystajaca z jego piersi reke.
-Mr.Allelujah! We've missed you!
Struktura rzeczywistosci zadrzala podczas gwaltu, w ktorym Wojna zostala spacyfikowana i umarkowana. Nowy egzemplarz Marka odwrocil sie powoli, usmiechajac do plecowbijacza. Ten poklepla nowego siebie po ramieniu i odszedl, bawiac sie w najlepsze. Statek ruszyl, w poszukiwaniu jeszcze jednego ciekawego osobnika na tej planecie. Pana Blond…
Ruby…red rain is comming down…
Czas ruszył. Wiązka błękitu owiała blondyna i zacisnęła się na nim, prawie jak szczęki dzikiego zwierzęcia, tylko po to, aby eksplodować. Wszystko owiał poderwany z ziemi piasek, oraz dym. Kiedy ten opadł, ukazała się sylwetka mająca skrzyżowane obie ręce, która wykonała krok do tyłu. Tumany kurzu powoli ustępowały, ukazując głęboką ranę, która prawie przecięła ręce na kilka osobnych części…i której już w ułamku sekundy nie było, ponieważ została zastąpiona, czarnymi witkami, które wystrzeliły z każdej komórki, tylko po to, aby za chwilę przybrać konsystencję skóry.
- Ghh, ty mały, pompatyczny skurwysynu…
Syknął blondyn i zaczął wypatrywać Alleluja, tylko po to, żeby zobaczyć jedyne świadectwo jego egzystencji (już nieaktualne), w postaci błękitnych silników, które właśnie rozgrzały się do maksimum i wprowadziły statek w ruch, ustanawiając go poza zasięgiem, nawet dla kogoś kto przyjął cios energetyczny „na klatę”. Synalek jednak nie tracił dobrego humoru…
Może dlatego, że zatracił go gdzieś na samym początku i teraz przepełniała go jedynie frustracja i wszechobecny wkurw.
- Nad pożywieniem? Ty głupia, kanibalistyczna suko! Prędzej zdechł bym z głodu, niż włożył do ust jakąkolwiek ludzką tkankę! Pamiętasz jak mówiłem o ciężkostrawności? Heh…oto zagadka. Skąd pewność, że mówiłem o sobie? Heheh…
To mówiąc rzucił się gwałtownie do przodu z sierpowym. Ruby zdążyła odskoczyć, ale nie dość szybko, w skutek czego, jej głowa odchyliła się w bok, na naprężonych maksymalnie kręgach szyjnych, uwalniając w zwolnionym tempie kilka zębów. Musiała cofnąć się o kilka kroków, kiedy jej „syn” strzepnął z dłoni juchę mamusi.
- Nie zbudowałem też żadnego „roju”. Bo nie jestem pieprzonym, nieludzkim potworem, jak ty i ten walony…Trucizna.
To mówiąc chciał ponownie skoczyć w kierunku Ruby, jednak na jej dłoniach wykwitło coś na kształt wyrw, z których wprost w jego kierunku buchnął ogień. Owiał całą sylwetkę, która ryknęła z bólu i upadła na ziemię. Jednak natychmiast przygasła. Czerń ponownie dokonała naprawy w tempie ekspresowym, a młodzik odbił się od ziemi jak sprężyna i przykucnął na jednym kolanie. Uśmiechnął się z jakąś wyższością.
- Och nie. Jestem ludzkim potworem. Bardzo ludzkim, bo stworzonym przez ludzi. Posiadam ludzki umysł i zachowanie…mimo tych pieprzonych wynaturzeń, których jesteś autorką. Wiesz jaka jest między nami różnica „Rosiczko”? Ja nie jestem mutantem…
To mówiąc, w ułamku sekundy znalazł się przy niej, wyprowadzając kopniak, którego nie powstydziłby się świętej pamięci Norris. Mamusię wystrzeliło jak z katapulty, tak że staranowała kamienne drzewo i rozwaliła je na dwoje, wzbudzając pył.
- Nie. Urodziłem się z tymi mocami. Nic mnie nie ugryzło. Nic sobie nie wstrzyknąłem. Nie uprawiałem homo-erotycznej miłości z jakimś obcym symbiontem i nie mam rozdwojenia jaźni. Nie jestem też kimś…kto stara się udawać kogoś innego…na przykład małą, zieloną smarkulą…która uważa się za ucieleśnienie obrzydliwej strony natury.
Podszedł powoli, acz pewnie, do opadających wiórów. Złapał Ruby za zielone kłaki i w tym momencie uderzył prawicą prosto w jej żołądek, powodując pęknięcie pancerza. Następne. Ochrona pękła jak talerz z porcelany, upuszczony na podłogę. W międzyczasie dłoń zamieniła się po raz kolejny w biel i rozdzieliła na witki, wbijające się w różne elementy ciała. Pod łopatki, w żuchwę, w żołądek i w piersi, a także w nogi. Potem zaś wydarły stamtąd, zapatrzone w kawałki mięsa a blondyn zaśmiał się maniakalnie.
- Hahahaha…Hahah…widzisz…człowiek to jedyna istota w przyrodzie, którą stać na sadystyczne odruchy. To brzmi dumnie, prawda?
Dłonie złapały z maksymalnym naciskiem za przedramiona, zaś kolano nawiązało namiętną acz krótką znajomość z podbródkiem.
- Hah!
Ruby odleciała dobre kilka metrów i zaryła glebę. Ledwo żyła. Ludzki potwór zbliżał się by dobić. Patrząc z niejakim niezadowoleniem na ślady posoki na swoim ubraniu. Przykucnął przy niej i złapał za włosy, podnosząc łepetynę do góry.
- A teraz…mam dla ciebie niespodziankę mamo. Czy wiesz, że mam siostrę? Och, była byś z niej dumna. Człowieczeństwo to dla niej rodzaj przyprawy…zaś mimo, że jest wolna zaledwie od kilku godzin…czyni prawdziwą sztukę z zakładania tych…waszych kolonii. Nie ma w niej nic ludzkiego. I wiesz co? Pozwolę ci ją poznać. O tak. Przyjdzie po ciebie. I zrobi porządek…możesz być pewna. Ja nie będę sobie brudził dalej rąk…
To mówiąc puścił bezwładną Ruby, której głowa zanurkowała w piasek. Odwrócił się i zaczął iść. Przed siebie. Byle dalej…
Panie Marcus, pan się nie boi! 2/3 Mutków za panem stoi!
Terry nie odrywał oczu od migoczących monitorów, zgrywając dane na swój dysk. Jego palce pracowały nadzwyczaj szybko, uderzając w klawisze prawie jak karabin maszynowy. Mimo to, znalazł czas na odpowiedź, odnośnie pytań, które zadał Marcus.
- To niezamieszkała planetoida, na której moja firma powołała placówkę badawczą. Jednak w wyniku…działania konkurencji…mieliśmy tutaj mały problem. Czego jest pan świadkiem...
Uśmiechnął się, jakby ta cała masakra wokół, była wliczona w koszta i wciąż mógł na tym dobrze wyjść. Albo rzeczywiście tak sądził, albo jego twarz pokerowa stanowiła coś na kształt artefaktu, który należało czcić. A może jedno i drugie.
- Ezechiel. Wymontuj mi ją. Śmiało. Wprowadziłem ją w stan śpiączki kriogenicznej.
Rudy podniósł się, tym razem pewnie. Najwyraźniej zielona aura robiła swoje i była lepsza niż niejedne witaminki i zestaw chirurgiczny. Zacisnął dłoń na próbę. Zadowolony, podszedł do tuby i zaczął się z nią mocować. Powoli, bez pośpiechu. Terry natomiast dopowiedział:
- Zaś te…stwory, przy których eksterminacji użyczył nam pan pomocnej dłoni…to prototypy, można by rzec. Niefortunne, wybrakowane wypadki. Ale to…to tutaj, to jeden z trzech oryginałów. W pełni zbilansowany. Wyzbyty cech zwierzęcych, jednak nie wahający się używać swoich zdolności jak broni. Przy tym posłuszny. Coś na czego stratę, nie możemy sobie pozwolić. Nie. Z pewnością nie.
Zeeke odsapnął na głos, siadając bez pardonu na kontenerze z uśpioną panienką ukrytą we wnętrzu. Uśmiechnął się w jakiś perfidny sposób.
- Nawet niezła sztuka. Ale do dzioba bym jej nie dał.
- Heheheh…True.
Dorzucił medyk i oboje parsknęli szczerym śmiechem. Terry mruknął w rozbawieniu, jednak dalej pracował nad swoimi danymi. Powoli mając się ku końcowi. I wtedy, gówno wleciało w wentylator. Oto bowiem, bransoletka Terry’ego rozbłysła czerwonym światłem a na jego twarzy dało dostrzec się zdziwienie. Co było epickim wydarzeniem.
- Jak to okręt jest w ruchu. Kurwa, kto śmie!?
Huknął rozzłoszczony mafiozo, zaciskając pięść i rozwalając jakiś zestaw gratów ulokowany w rogu sali, przy użyciu siły kinetycznej.
- Sukinsyny. Znajdę ich. I przerobię na pasztet…
Syknął. Był wkurwiony, jednak bynajmniej nie zdesperowany czy przestraszony. Bardziej irytował go fakt, że ktoś może zrywać mu jego kosmiczną furę, a nie to, że jakiś obcy organizm rośnie w dżungli jak na drożdżach. Co więcej staje się ową dzunglą. W końcu skończył zgrywać dane. Odwrócił się a w pomieszczeniu zrobiło się jakoś zimno.
- Zeeke. Zabierz nas stąd. Wracamy do domu.
- Jego też?
Zapytał rudy, patrząc na Marcusa. Medyk energicznie przytaknął głową, jakby wyrażając swoją aprobatę, ale nic nie mówił. Terry przytaknął a czerwono włosy stęknął.
- Cholera…to będzie ciężkie. Nigdy jeszcze nie robiłem tego…na taki dystans. I z takim ładunkiem. Wiecie jak to kurewsko boli? Domagam się kurwa tygodnia urlopu!
- Ezechiel..
- Dobra już dobra!
Warknął rudy i złączył ręce. Wokół zaczęła rozchodzić się przezroczysta bariera, wypełniona błękitem. Kula rosła i rosła, aż owiała Czwórkę osób, jak i pojemnik zawierający piątą. Na twarzy rudego wykwitł ogromny ból i napięcie, żyły wyszły na wierzch. Potem zaś. Czwórka zniknęła, pozostawiając po sobie wyrwę w ziemi.
[***]
Pojawili się…na Marsie. Konkretniej w najwyższym sektorze Marsa, w jednym z najbardziej ekskluzywnych gabinetów. Upadli na ziemię, kontener potoczył się pod ścianę i…tam zatrzymał. Terry oparł się o biurko, ciężko dysząc. Medyk powstał i otrzepał natychmiast, natomiast rudy właśnie rzygał namiętnie na perski dywan, podczas gdy Marcus próbował tego uniknąć. Mafiozo w końcu powstał i usiadł za biurkiem.
- Zabrać mi tą mrożonkę z gabinetu. Planetoida 23020 ma przestać istnieć w przeciągu następnych pięciu minut. Nie płacę panu za myślenie, tylko za wykonywanie swoich obowiązków. Jeśli nadal chce pan, żebym panu płacił, zrobi pan co mówię. Natychmiast.
Syknął do comlinku, jednak natychmiast się uspokoił.
- No więc panie Marcus…porozmawiajmy o interesach. W należyty sposób.
Uśmiechnął się jak rekin do ławicy ryb i wskazał psionikowi fotel przed sobą. Zapowiadała się długa, ale to długa noc…
It’s me! And me! And…oh…me ^_^ Yeeees…
Statek zawisł w powietrzu, zbyt wysoko, by można było go dosięgnąć. Blondyn stanął z rękoma schowanymi w kieszeniach zakrwawionych spodni, patrząc na zbliżającego się Marksistę. Mark stawial miarowe kroki spokojnie i powoli, zatrzymujac sie w pewnej odleglosci od blondyna, rowniez trzymajac rece w kieszeniach. Nie sposob bylo ocenic wzroku, jakim go mierzyl, gdyz czarne okulary niezwykle temu przeszkadzaly. Tak jak i tamten, stal z rekoma w kieszeniach. W koncu przelamal milczenie, spogladajac na znajdujaca sie tam gdzies w tle obrazka Ruby.
-Nie zabiłeś jej. Zachowanie, zaskakująco, bardziej ludzkie niz u wielu ludzi. Patrząc na to, co przed chwila wyprawiała tamta dwójka, zwątpiłem ponownie w sens istnienia unikalnych jednostek...większość z nich to nie warta splunięcia kupa indywidualnego gnoju. Jednak Ty wydajesz sie czymś...wartym zachowania z tej przeklętej planety. Jestem Mark. Nie interesowałoby Cie opuszczenie tej planety, a następnie zaczęcie gdzieś indziej?
Blondyn także zmierzył go wzrokiem. Splunął w wyrazie obrzydzenia w stronę swojej matki, jednak był już zbyt daleko żeby ślina doleciała do celu, w skutek czego opadła z sykiem na rozgrzany piasek. Strzelił karkiem.
- Heh. A gdzie jest chwyt? Wiesz tak jak i ja…nie ma darmowego lunchu.
Uśmiechnął się jakoś cierpko. Mark wzruszyl ramionami.
-Szczerze mówiąc, wystarczy mi satysfakcja, ze w końcu znalazłem kogoś, kogo warto zostawić sobą, a nie włączyć w moja świadomość. A poza tym, szczerze, dzięki Tobie wchłonąłem bardzo irytującego osobnika. Tyle mi właściwie starczy. Zanim wyląduje i nas zabiorę...co chciałbyś do picia? Bah...jeśli w ogóle dali Ci tu cos do picia. Jak myślisz, podróż międzygwiezdna bedzie dobrym czasem na edukacje pod względem alkoholu i innych przyjemności życia, hm?
Blondyn uśmiechnął się i przygładził swoje włosy. Pokręcił głową w jakimś rozbawieniu. A potem, najzwyczajniej w świecie przytaknął. Dwójka wsiadła na statek. W samą porę z resztą. Opuszczając planetę widzieli nakierowane na nią satelity militarne, które własnie rozpoczynały proces wymazywania całej powierzchni z lic kosmosu. Trzydziestu trzem osobom udało się jednak ujść cało z tejże pożogi. Pozostawało jedynie pytanie…co przyniesie jutro….
THE FUKKEN END.