Zrodzony z fantastyki

 
Awatar użytkownika
Brat_Draconius
Stały bywalec
Stały bywalec
Posty: 422
Rejestracja: pn cze 19, 2006 11:57 pm

sob mar 01, 2008 8:18 pm

Ruby
theme
Stworek który raczył się pojawić zdawał się znajomy. Insektoidalny, duży i rąbnięty. Tak to zdecydowanie musiał być polityk. Cały dramat polegał na tym, że Ruby nie znała się na polityce. Co gorsza nie lubiła jak ktoś demolował jej małe stworzonka. Tak zwana, żyłka furiata pojawiła się na czole rudej. Hełm nasunął się na głowę, oczy niczym u pająka zamrugały dziko. Miała ochotę rzucić się i rozszarpać to coś. Niestety była zbyt świadoma różnicy w masie. Trzeba było wziąć się na sposób. Gruczoły w przedramionach zaczęły pracować. Tworzyły rodzaj biologicznego polimeru, pianki unieruchamiającej aktywowanej kombinacją feromonów. Ruby odskoczyła i wystrzeliła pierwszą salwę z dłoni. Była wymierzona w ogon który stanowił oczywiste zagrożenie. Dwa zielone gluty poleciały w podstawę, kolejne dwa w żądło zaś trzecia para pomiędzy.

Kolejnym celem "glutownicy" były nogi. Ruby zamierzała unieruchomić robala. Gluty po aktywacji miały rosnąć w tempie ekspresu na marsa. Szybkie namnażanie jednokomórkowców stanowiących ich istotę, połączone z tężeniem i wytwarzaniem ciężkiej osłony. A jeśli dobrze by poszło to z konsumpcją pancerza. Cóż stwór był sam sobie winien, rozgniatając zwiad zasugerował rudej takie rozwiązanie.

Tymczasem Ząbek wycofał się na dalszą odległość i strzyknął czymś mniejszym w bok. Czymś co wyglądało jak miniaturka jego pierwszego stadium rozwoju. Tuż po tym zatamował krwawienie i z grobową miną zaatakował. Wiedział, że najpewniej zostanie przerobiony na czynniki pierwsze. Ten atak miał na celu osłabienie pancerza wroga, uwidocznienie jakichkolwiek miękkich tkanek. Zwiad - kamikaze można rzec. I wybuchowy chłopak z nagromadzonym wewnątrz kwasem. Jeśli pan robak trzepnąłby i rozgniótł Ząbka czekałaby go lekko nieprzyjemna niespodzianka. Kwas nie eksploduje, raczej przyklei się niczym stary dobry napalm. Tak Ząbek był z deczka rąbnięty. Ale czy to dziwne przy takiej matce?
 
Awatar użytkownika
Venomus
Z-ca szefa działu
Z-ca szefa działu
Posty: 358
Rejestracja: czw sie 11, 2005 10:29 pm

sob mar 01, 2008 8:46 pm

Poison [Raphael Pytlak]
Theme


Raphael zostal ostrzeżony przez kostium na ułamek przed tym zanim pojawilo sie wielkie gąsienicowate Coś. Od razu najeżył pazury. Stwór był widocznie szalony i z pewnością śmiertelnie niebezpieczny.

Kątem oka Poison widział jak Rosiczka warcząc szykuje się do bitwy. Wysłała coś co przypominało pajeczynę a miało konsystencje szybkoschnacej pianki...Widoczniej chciała unieruchomic bestię i rozszarpać ją na spokojnie. Idąc za jej rozumowaniem Trucizna wysyłał macki swego symbiota miczym pająk pajęczynę, celując w odnóża w celu powalenia bestii. Macki samoczynnie powinny zacieśniac się na członkach bestii i wchodzić we wszystkie szpary w jego ciele.

Następnie gdy stwór był już dosyć unieruchomiony, Poison zblizał się do stwora wystrzeliwając w okolice pyska i korpusu ostrza symbiota i skacząc zygzakiem aby nie oberwać. Gdy był juz blisko Naprężyl sie i skoczył nad stworem, miał plan. W powietrzu Raphael przekazał symbiotowi mentalny rozkaz...w jedną chwile każda powierzchnia na zewnętrznej powierzchni symbiota pokryło sie setkami długich szybko zastygajacych kolcy... jego ręcę zamieniły się także...jedna przypominała kształtem obosieczną siekierę a druga długi miecz z wieloma kolcami wzdłuz ostrza. Jeśli ten duży "misiek" chciał poharatać Truciznę to czekała go najtrudniejsza przeprawa w jego krótkim juz życiu...
 
Awatar użytkownika
Nemo__
Zespolony z forum
Zespolony z forum
Posty: 1066
Rejestracja: ndz kwie 24, 2005 2:13 pm

sob mar 01, 2008 9:29 pm

Mark

W takiej chwili zwrot "a zabił się o drzewo" nabiera nowego, całkiem nieabsurdalnego, logicznego i zrozumiałego znaczenia. No tak. Te wszystkie występujące w chociażby komiksach internetowych krasnoludy, cierpiące na ogromny strach przed cichymi najeźdźcami i predatorami, jakimi były te niecne, złe i straszliwe drzewa, mimo wszystko miały jednak racje. Mark im to przyznał, ale nie miał czasu na głębszą analizę tego, czego się dowiedział. Spostrzegł, że jego towarzysze szykują się do walki, on sam jednak chwilowo nie miał pomysłu, JAK pozbyć się tego czegoś. Bo nawet jeśli zniszczą ten egzemplarz tutaj...spod ziemi wyskoczą kolejne. Plus, w jaki sposób byli postrzegani? Mark nie zauważył nigdzie typowych elementów służących percepcji...dźwięk, bicie serca? Ciepło ich ciał? Drgania podłoża? Zapach? Może cała ziemia była zinfekowana, a oni wręcz chodzili po ciele wroga?
I drzewa, tyle drzew. Agent Mark zastanawiał się...czy tworzyły jeden, wielki organizm? W dodatku posiadający samoświadomość i inteligencje?
Nigdy wcześniej tego nie próbował, ale czemu nie. W pierwszej kolejności, miał zamiar sprawdzić jak drzewa zareagują na próbę shackowania rzeczywistości i zarażenia ich Marksizmem-przy odrobinie szczęścia, infekcja rozprzestrzeniłaby się na sporą część organizmu, może nie przerabiając jej na jego osobę, ale przynajmniej...COŚ robiąc. Zachowując najwyższą ostrożność, następnie miał zamiar-zależnie od tego, co stanie się z drzewem-albo kontynuować zarażanie poprzez inne drzewa, lub spierdalać od drzewa póki żyje. Potem, ewentualnie, złapać jakiś kamień i cisnąć z nadludzką siłą w osłabioną część pancerza robala, by używając swoich znajomych niczym żywych tarcz, przeżyć chwilę dłużej, mając nadzieje, że Alleluja w czasiewstrzymanym w końcu utnie przeciwnikowi te jego kończyny, by Mark mógł brutalną siłą spróbować zakończyć tą...farsę?
Bah.
Atakować w taki sposób to była jedna wielka farsa. I niestety, mowa była o ataku drużyny Tych Niedobrych...
 
Awatar użytkownika
Famir
Użytkownik zaawansowany
Użytkownik zaawansowany
Posty: 61
Rejestracja: ndz maja 29, 2005 10:32 am

sob mar 01, 2008 10:18 pm

Allelujah

Widząc jak dwójka pobratyńców atakuje zrobiło mu się ich prawie żal. Zanosiło się na powtórkę rozrywki z labolarium... czy trzeba im to napisać na czole, że jak coś jest od ciebie co najmniej trzy razy większe, cięższe i nie jest przyjaźnie nastawione to nie podłazi się do tego bez żadnego zabezpieczenia?
-Pieprzeni kamikadze... z kim ja musze pracować...
Zadał sobie to pytanie retoryczne... w cholere nie chciał marnować świeżo co odzyskanej energii, ale chyba inaczej nie da rady... Wyciągnął się naprężając mięśnie do momentu aż coś "strzykneło" i ziewnął sobie.
-Dobra, to jedziemy...
Wyprostował rękę otwierając dłoń. Karwasz wyrzucił z siebie coś prostokątnego... z tego czegoś chwile później wyłoniło się ostrze energetyczne - było ono dość długie i odcienia niebieskiego. Wszelkie skojarzenia z "gwiezdnymi wojnami" były tutaj jak najbardziej na miejscu, bo miecz wyglądał identycznie jak miecz świetlny z tych starych filmów, tylko że... był lepszy i bardziej praktyczny. Wojownik zaczął biec w stronę stwora i nagle zniknął po to by pojawić się parę metrów za nim a nogę bestii pokryła wąska fala energii... zupełnie jakby dokładnie w tym momencie coś próbowało przeciąć nogę tego czegoś. Wojna upewniając się, że jest wystarczająco daleko (czyt. bezpieczna odległość). Ustawił moc "pocisku" na 20... znaczyło to ni mniej ni więcej, że każdy z dwóch następnych strzałów będzie miał siłe normalnych 20 pocisków blastera.... tylko że energia uderzeniowo miała zostać zamieniona... w fale tnącej energi - tak właśnie było. Allelujah machnął mieczem do góry posyłając pionową fale energii a potem wykonał taki sam manewr posyłając poziomą fale energii. W efekcie otrzymaliśmy sporej wielkości krzyż stworzony z energii mającej za cel tylko jedno - ciąć... energii, która właśnie pędziła na stwora.
 
Awatar użytkownika
MunchKing
Zespolony z forum
Zespolony z forum
Posty: 1288
Rejestracja: czw sty 27, 2005 8:12 pm

sob mar 01, 2008 10:53 pm

RPMW. Oj będziecie mieli arachnofobię dzieci…
Bestia najwyraźniej nie zamierzała stać bezczynnie. Widać preferowała aktywny tryb życia. Z naciskiem na hasło, że lepiej jest się wypalić, niż odejść w niepamięć. Rosiczka, która notabene z balistyką miała tyle wspólnego co kot Mruczek z ideą broni atomowej, nie posiadała zbyt dużego wpływu na metodę poruszania się bestii, o unieruchomieniu jej mogąc co najwyżej pomarzyć, w wyjątkowo agresywnych nocnych marach. Potworność wyskoczyła gwałtownie do góry, wzbudzając tuman kurzu, który kłębił się i zdawał robić za swoistą zasłonę dymną. Klejo-kwaso-pianka nie zdała się na wiele. Po prawdzie nie zdała się na nic. W przelotnej znajomości (dosłownie) kolos napotkał na swojej drodze truciznę. Macki symbiotu pochwyciły kończyny behemota i…gówno w zoo, opisując sprawę poetycko. Pozostawała jeszcze bardzo istotna różnica masy. W skutek tego, Poison został pociągnięty i wystrzelony z niewidzialnej katapulty, wprost w kierunku kamiennego pająka. Zrobił jednak to, co wcześniej sobie zaplanował. Cale jego ciało pokryło się kolcami, które pośpiesznie stwardniały, przywodząc na myśl, ten uroczy, nie istniejący już gatunek ryb z National Geographic. Ku kolosowi pomknęła kolczasta, symbiotyczna kula wyglądająca jak ta od korbaczu, zapowiadając bolesne wrażenia. I w istocie, były bolesne. Dla pana Trucizny. Bo oto kamienno-drzewna grabka uniosła się do przodu, na kurs kolizyjny, niczym taran. Dwie przeciwstawne siły gwałtownie o siebie pizgnęły, powietrze przecięły fruwające drzazgi, duża ilość pyłu, a także…rozchlapywany nieco symbiot. Bo oto niestety pająkowaty pniak okazał się w cholerę twardszy niż zaplanowano i mimo zdruzgotania warstwy wierzchniej, wnętrze stanowiło taran z marsjańskiej stali. Trucizna nadział się jak swoisty szaszłyk. Czuł jak jego żebra zmieniają konsystencję ze stałej na lotną i zapewne chcą się wyprowadzić paszczą w towarzystwie całej tej krwi. Jednak to nie był koniec. Szponiasty pniak bowiem pochwycił użytkownika symbiotu i jebnął nim o sąsiednie, skamieniałe drzewo, tak, że to złamało się na pół. Zrośnięty z obcym organizmem jegomość, przeszedł dogłębne formatowanie kośćca i został ciśnięty na ziemię w towarzystwie gruzu, skamielin, drzazg i kawałka konaru. Gdyby bardzo, ale to bardzo się postarał, może nie straciłby przytomności.
- Hahahahah! Znam! Znam cię! Jesteś tym wybrykiem…tym wybrykiem, którego trzymaliśmy w…w kontenerze…to przez ciebie…przez ciebie to wszystko…przez ciebie jestem tym…czym jestem…muszę im służyć…zatłukę cię, pieprzony mutancie! Tak!
W tym momencie nadbiegł ząbek. Druga z przednich kończyn skosiła go jak kosa mokre zborze, rozlewając dookoła pokaźne zawartości kwasu. Kwas owy obryzgał ziemię, drzewa, pająka i Truciznę.
-Aaaaaaaaaaaaargh!
Ryknął Arachnid i odskoczył zostawiając symbiotyka w spokoju. Jednak w Ząbek zrobił mu niedźwiedzią przysługę. Bo kwas dotarł także i do niego, skwiercząc radośnie, pustosząc kostium i tkanki. Trucizna wił się na ziemi w sonacie bólu. Pająk natomiast…cóż. Jego przednia, prawa kończyna została w zasadzie całkowicie odparowana przez zawartość wytworu Ruby. Cofnął się, obserwując każdego swoimi nienawistnymi, niewidocznymi oczyma. I w tym momencie zobaczył wielki kamień, wystrzelony jak kula armatnia, który rypnął go tak mocno, że na osłabionym kwasem pancerzu pojawiło się pęknięcie a pająk przekoziołkował sycząc nieznacznie i chwiejnie się podnosząc niezbyt umiejętnie na nieparzystej ilości odnóży. Tyle jeżeli chodziło o sukcesy agenta Marka. Teraz nadszedł czas na sukcesy wojenne. Czas stanął w miejscu dla wszystkich z wyjątkiem jednej osoby. Atak wyglądał ciekawie, oryginalnie, magicznie i (tu wstaw swój epitet), ale mimo to, mocno śmierdział kalką z jakiejś japońskiej animacji. Jednak w tych czasach trudno było wymyślić coś oryginalnego. Czas ruszył ponownie, zaś kontrolka ogniwa energetycznego wesoło dała znać, że pozostało ino 24 ładunki, co nie wróżyło długowieczności. Jednak te już wyzwolone w zupełności wystarczyły, bo oto stwór stracił cztery ze swoich pozostałych siedmiu kończyn, a druga fala, dotarła praktycznie do połowy korpusu, rozłupując go na pół. Pająk wydał z siebie (ironicznie) łabędzią nutę i rąbnął na glebę rozlewając małe jeziorko czarnego płynu. Wojna odetchnął. Wygrali. I wtedy…znów gówno. Ziemia zatrzęsła się między (już nie) walczącymi. Rosiczka zareagowała natychmiast, odskakując prawdziwym susem, odbijając się od drzewa i lądując bez szwanku obok Wojny. Niestety Agent i ledwie żywy Trucizna nie mięli tyle szczęścia. Oto ziemia usunęła się im spod stóp i pochłonęła w czymś na kształt pomieszania lawiny i ruchomych piasków…Alleluja i Rosiczka zostali sami. Żeby było śmieszniej, Srebrnowłosa także gdzieś się zgubiła…dwójka była więc skazana na własne towarzystwo…a także na świadomość, że owych pajęczaków w tym lesie zapewne jest więcej a oni…nie stanowią już tak „zwartej i silnej grupy”. Gdzieś w oddali majaczyły niewyraźnie światła lądowiska…

Marcus. Sam. Jak ten palec. Chlip!
Katharine podeszła w stronę krzaków, które dosyć energicznie się ruszały, sugerując, że coś się zbliża. Niestety, nie zdążyła pożałować tej decyzji, bo oto, z prędkością mniej więcej mach 1, wyskoczyło na nią coś wielkości psa. Jednak więcej wspólnego miało z pająkiem miecznikiem. Ostrza dwóch przednich odnóży wbiły się w krtań i lewą gałkę oczną dziewczyny. To drugie natychmiast dotarło do mózgu i zagłębiło się w nim. Z donośnym trzaskiem wychodząc przez potylicę, roztaczając za sobą małe fragmenty kośćca, prawie jak płatki róż na wietrze.
- Co to kurwa jest!?
Ryknął nie tyle przerażony, co wyraźnie przekrwiony Zeeke. Użył swojej mocy, powodując wyrwę przestrzenną, jednak nie trafił i pajęczak przemieścił się jeszcze bliżej. W tym momencie zareagował Marcus, który zatrzymał go swoją mocą, dając rudemu szansę na kolejny, celniejszy strzał. Arachnidowate bydle wydało coś na kształt kwiku świni i zniknęło, odnajdując się daleko, hen w pustce kosmicznej i zmierzając na wycieczkę dookoła słońca. Samce odetchnęły, niewiele przejmując się śmiercią kobiety, której kawałek głowy, także został odparowany wraz z odnóżem, tworząc jakąś ponurą, krwawą, sflaczałą, abstrakcyjną sztukę, pogrążoną w lekkich drgawkach.
-…ponawiam pytanie. Co to kurwa było?
Mruknął wyraźnie zirytowany młodzik w okularach przeciwsłonecznych. Medyk poskrobał się po głowie, soczyście sypiąc łupieżem i odpowiedział:
- Wygląda na to, że się uwolniły…a to są ich zabawki. Mamy mało czasu nim całą planetę diabli wezmą. Sir, doradzam kontynuowanie marszu, czym prędzej.
Poziom apatii z jakim mówili, był iście zaskakujący. Po prawdzie gówno ich obchodziło to, że jakaś potworność przemieliła cały obóz nielegalnych koczowników na planecie. Jeszcze mniej zdawali się przejmować faktem, że ich niedawna towarzyszka podróży, leży we własnej posoce, martwa równie bardzo jak te kościotrupy na antycznych freskach. Rudy podszedł do kobiety i wyprowadził kilka soczystych kopnięć w martwe już ciało.
- Należało ci się kurwo.
Stwierdził i splunął. Terry nie zwracał na to zbyt dużej uwagi. Miał własne problemy. W końcu przytaknął medykowi i nakazał wymarsz. Czarne jak noc centrum badawcze było coraz bliżej, jednak skamieniała linia drzew na horyzoncie, oraz dziwna, kostno-mięsna struktura, które rozciągały się na horyzoncie, były bahahahahardzo niepokojące…


Rage wyszedł z kabiny i rozejrzał się dookoła. Przespał w niej niemal cały dzień, choć na dobrą sprawę wydawał się bardziej obolały i zmęczony niż rześki i wypoczęty. Okute buty stuknęły ciężko o ziemię i tytan rozpoczął przemarsz przez dżunglę, lub raczej zamierzał to zrobić, zmierzając w stronę wyjścia z polany. Jednak plany i rzeczywistość rzadko ze sobą współpracowały i oto, na naszego niedoszłego bohatera skoczyło coś od tyłu. Coś z czterema parami odnóży. Mężczyzna w czarnej masce ryknął donośnie, nie przejmując się ugryzieniem, które nawet go nie zraniło. Zdarł z siebie szkodnika i roztrzaskał go o drzewo, tak że nożyska zrykoszetowały jak miniaturowe pociski. Następny mały kawałek masy biologicznej skoczył w jego kierunku, jednak napotkał na swojej drodze pięść. Czarna posoka zalała mężczyznę, którego w sumie nie mogło obchodzić to mniej. Nie wiedział czym są te stwory. Miał to głęboko w dupie. Dla niego liczyło się tylko znalezienie tej suki, która zabiła jego brata. Tak, jego brata.Obojętnym wzrokiem spojrzał na skostniałe drzewa i zniknął w skamieniałej dżungli, torując sobie drogę bez najmniejszego wysiłku. Miał dużo gniewu do rozdania. Bardzo, bardzo dużo…

Trucizna i Mark.
Dzieci wojny, symbiotu i granatu właśnie się docuciły. Znajdowali się gdzieś…pod ziemią. Przejście nad ich głowami było całkowicie zawalone, więc udanie się w drogę powrotną, nie wchodziło w grę. Po prawdzie dla Trucizny udanie się gdziekolwiek, nie wchodziło w grę, bo przypominał marionetkę z przeciętymi sznurkami. Mark podniósł się ciężko, cały obolały. Wyglądało na to, że będzie musiał holować drugiego nieszczęśnika. Lub wykorzystać okazję do zażegnania starych konfliktów i zabić go na miejscu. No i mógłby się spokojnie zduplikować. Tak, to było nawet kuszące…choć z drugiej strony, kto wie. Symbiot mógł się jeszcze na coś przydać. Nasi „bohaterowie” znajdowali się więc oto w małej grocie, pokrytej jakimś czarnym szlamem, z której prowadziła jedynie jedna odnoga tunelu. Na ziemi leżały porozrzucane, ludzkie szczątki. Dość świeże, choć rozprute na strzępy, zupełnie jakby coś się z nich wyzwoliło. Bądź po prostu zmutowało je, usuwając niepotrzebny materiał. Smród był nie do zniesienia. Markowi przez chwilę zdawało się, że słyszy niewyraźny śmiech. Kobiecy śmiech. Taki, który nie wróżył nic dobrego. Modliszki feministki…dun, dun, dun…
 
Awatar użytkownika
Brat_Draconius
Stały bywalec
Stały bywalec
Posty: 422
Rejestracja: pn cze 19, 2006 11:57 pm

ndz mar 02, 2008 10:06 pm

Ruby
theme
Nie poszło tak jak należało. Dobrze, że matryca pamięci Ząbka została wcześniej zapisana. Ruby zaczynała się irytować. Pobrała próbkę "krwi" do analizy. Trzeba zobaczyć z czym ma do czynienia. Martwiło ją, że grupa została rozdzielona. Oznaczało to jedną rzecz. Zmniejszenie zdolności bojowych. Źle to wróżyło, nawet bardzo źle. Trzeba było jak najszybciej się ewakuować. Rosiczka popatrzyła na Wojnę. Nie przepadała za technologią.
- Próbujemy ich znaleźć czy idziemy dalej? Tego cholerstwa może być znacznie więcej. I Pan Wielkie Zęby miał chyba rację. To jest zbyt znajome.

Popatrzyła przed siebie. Nie było fajnie. Z nerwów zaczynała znowu czuć się głodna. I poważnie rozważała zrobienie sobie czegoś co nie miało nic wspólnego ze stylem, coś przy czym czołg byłby małym grzecznym pieskiem.
- Panie Technolub. Jak ze stanem pańskiego uzbrojenia? W razie wyczerpania zasobów mogę spróbować pomóc. Niestety nie wiem jak moje dzieci będą sprawdzać się na innych organizmach więc wysoce zaawansowanego pancerza panu nie wytworzę. Z bronią też może być lekki kłopot. Sugeruję jednak ustalić wspólny plan działania. To wszystko powoduje, że zaczynam się robić mocno podirytowana.
Co było widać było dobitnie w pulsowaniu wściekłych jak azjatyckie szerszenie kończyn. Ruby była bardzo bliska przejścia w stan jaki ludzie nazywają furią. A to źle wróżyło każdemu z metką "nieswojego".
 
Awatar użytkownika
Venomus
Z-ca szefa działu
Z-ca szefa działu
Posty: 358
Rejestracja: czw sie 11, 2005 10:29 pm

pn mar 03, 2008 8:14 pm

Poison [Raphael Pytlak]
Theme


Poison był zaskoczony tym, że spotkał stwora w powietrzu. Co prawda był już kały okolcowany ale jednak niepokoiła go dosyć znaczna różnica masy...obawy te okazały nie się bezpodstawne. Cios monstrum sprawił, że Raphael widział gwiazdy przed oczyma. Co gorsza potem odbył kolejną podróż Poison airlines w ekspresowym tempie niszcząc dzewo z marsjańskiej stali na pół. Całkiem niezły wyczyn jak na istotę zbudowaną na bazie węgla... Jednak Trucizna nie mógł sobie pogratulowac wytrzymałości gdyż z racji złamania jakichś 70% kości i wynikającemu z tego bólem nadzwyczajniej zemdlał...o przepraszam, mężczyźni tracą przytomność.

Stan błogiej nieświadomości nie trwał długo gdyż pomocny Żąbek oblał go jakimś kwasem, silnym kwqasem. Symbiot wił się z bólu wysyłając do mózgu nosiciela miriady sygnalów bólu. Trucizna miotał sie po ziemi gdy kostium wił się w męczarniach. Po chwili zdołal się opanować i zobaczyć, że drużyna wspólnymi siłami powaliła potwora. Radoiść nie trwała długo gdyż ziemia pod nim zaczynała sie zapadać. Z oczywistych względów Poison nie mógł odskoczyć...widział jednak, że Agent Mark spada wraz z nim. Cóż, zawsze lepiej miec jakieś towarzystwo...

Gdy Raphael ocknąl się kilka chwil później, gorzko tego porzałował. CZuł, że każda komórka w jego ciele, krzyczy w agonii, a jedno z żeber, chce nawiązać bliższy kontakt z lewym płucem. Słodko.
Trucizna zmusił symbiot do pracy na pełnych obrotach. Macki wiły sie gdy zywy kostium nastawiał po kolei wszystkie kości swego nosiciela. Ból byl nie do opisania. Trwało to tylko moment. Teraz kostium całą swą energię wkładał w szybkie zrastanie sie kości i ogólne leczenie organizmu. Zanjąc jego możliwości regeneracja potrwa jakiś kilka minut.
- Mr. Mark, byłbym rad mgąc prosić o pomoc. Bedę niedysponowany przez...kilka chwil, s łyszę, że to może zaważyć na naszych dalszych żywotach...- Poison zwrócil się do Marka. Wciąż majaczyło mu przed oczyma...Dobrze, że już mógł ruszac kilkoma palcami...
 
Awatar użytkownika
Famir
Użytkownik zaawansowany
Użytkownik zaawansowany
Posty: 61
Rejestracja: ndz maja 29, 2005 10:32 am

pn mar 03, 2008 9:32 pm

Allelujah

Jeb, trzask, prask i kolejne dziwne "coś" dołączyło to listy pk Allelujah. Błysk, świst, boom - te odgłosy towarzyszyły uderzeniu krzyża energetycznego w potworka. Mężczyzna zaniemówił z lekka szeżej otwierając oczy, których spojrzenie powędrowało na broń.
-Wow.
Rzekł z lekka zaskoczony efektem. Albo bateria była jakaś dobra, albo przeszedł samego siebie. Musiał zapamiętać by następnym razem dawać mniejszą moc jak już wymieni baterie. I potem ziemia pochłonęła połowę jego towarzyszy "niedoli" w dość widowiskowy sposób.
-To nie ja.
Usprawiedliwił się od razu - jakoś dziwnie wszystko wokół niego od dnia narodzin miało dziwną tendencję to wybuchania/rozwalania się/przyjmowania innych form destrukcji. Widział jak ziemia pochłonęła Marka i Poisona, ale gdzie podziała się Ruda aka Silver? Zostałtak czy inaczej sam z rosiczką, któa chwała bogom - nie chciał marnować energii na rozwalanie jej - chyba miała w miare "ludzkie" zamiary.
-Hm... Mój miecz ma obecnie niecałą 1/5 orginalnej mocy... ale tak długo jak jest jakakolwiek dawna energii mogę go uzywać jako miecza. Tamtej dwójce nie możemy pomóc... zakłądając że jeszcze żyją. Tak więc proponuje jak najszybciej udać się w kirunku do któego wcześniej zmierzaliśmy z nadzieją że nic nas nie zapierdoli po drodze.
 
Awatar użytkownika
VooDooFreak
Nowy użytkownik
Nowy użytkownik
Posty: 5
Rejestracja: pn gru 10, 2007 9:03 pm

pn mar 03, 2008 10:54 pm

Marcus

Kostno-mięsna struktura... laboratorium badawcze... To wszystko stanowiło jedną całość. W gruncie rzeczy niewiele łączyło go z kobietą, także szybko dał sobie spokój z ocenianiem wartości estetycznej, jaką przedstawia jej truchło. Szkoda, gdyby poznali się lepiej, mogła by być bardzo dobrym pracownikiem. Marcus miał swoje sposoby by przekonywać... i uciszać ludzi. Bywało różnie. Jednak, jak to czasem ludzie mówią, by zapomnieć o tym, co się przed chwilą stało - "mówi się trudno i żyje się dalej". Jedna perspektywa tego, co było dalej... nie malowała się zachęcająco.
Oczywiście, był ciekawy tego wszystkiego. Jednak coś kosztem czegoś. Z dwojga złego, lepiej nie ingerować, zostawić to wszystko. Po prostu zignorować, ale zachować w pamięci, tak na wszelki wypadek. To najbardziej efektywne rozwiązanie, przynajmniej teraz.
Widząc, co potrafią jego towarzysze dał sobie chwilę wyobrażenia o bezpieczeństwie. Nikt nie gwarantował, że to on będzie niechcianym ogniwem. W dodatku zmęczenie dawało już trochę o sobie znać, bez lekkiego stymulanta może być ciężko...
...zdawał sobie sprawę, że dobę nic nie jadł i nie pił. W dodatku nie spał. Każda następna doba mogła nieść ze sobą nieuchronny spadek efektywności, a co za tym idzie - eksterminację.
Tego nie było w planach. Tego nie może być w planach.
 
Awatar użytkownika
Nemo__
Zespolony z forum
Zespolony z forum
Posty: 1066
Rejestracja: ndz kwie 24, 2005 2:13 pm

pn mar 03, 2008 11:51 pm

Mark

A wtedy ziemia się rozstąpiła i pochłonęła ich czeluść piekielna. Skąd to znał? Czy to był cytat? A może tylko miks cytatów i uczuć, jaki zaśmiecał jego umysł po wchłonięciu danych z tych wszystkich włączonych do Markowej wspólnoty?
Cóż...on spadał. To było poza marginesem dyskusji. Tak samo jak to, że w końcu spadł a jego ciało miało wątpliwości co do tego, czy wolałoby spadać wiecznie, czy jednak spotkać się z tym podłożem w bardzo intymny sposób. Niech to...ale przynajmniej, poczuł błysk dumy, odruchowo upadł tak, by nie uszkodzić sobie okularów. Ha. No cóż...trzeba było po upadku powstać, jak to mówią. A może wcale nie mówią. W tej chwili, szczerze, miał to w miejscu w którym plecy tracą swą szlachetną nazwę na rzecz nieco innej. Gdzież on był? W piekle? Nie, zaraz zaraz...piekło nie istniało, przynajmniej nie w taki sposób. Piekło było...stanem...bah, informacje pulsowały w jego nietypowej świadomości w ogromnym chaosie. Trupy, jakieś dziwne substancje...leże potwora, co?
Zesymbiotowany coś tam mówił, ale Mark nie słuchał go. Nie uznał go za godnego w tej chwili włączenia w Marksizm, nie, naprawdę nie. Wcale nie dlatego, że jego nietypowe zdolności bardziej się przydadzą teraz niż kolejny Mark. To dopiero, jak stąd wyjdą.
-Mr.Raphael, Pan się nie martwi...bo się Pan umartwi. Na śmierć. A tego, jeszcze, nie chce. Zbytnio.
Agent wziął, jakże po przyjacielsku i prawie że z miłością, Poisona na ręce i ruszył przed siebie, skupiając się całkowicie na tym, by nic go nie zabiło. Marka, nie Poisona. Bo ten ostatni mógł w pewnym momencie zauważyć, że Mark trzymał go przed sobą jak żywą tarcze i przy ewentualnych zakrętach nie omieszkał samemu chować się za przeszkodą terenową i używać Raphaela jako sprawdzacza czy coś tam jest, a jeśli nic nie widać, to bezpardonowo chociażby rzucić nim w głąb ciemności i odliczać...czy nic go nie zeżarło. Jak nie, to droga wolna, idziemy dalej, prosimy Pana na rączki...
 
Awatar użytkownika
MunchKing
Zespolony z forum
Zespolony z forum
Posty: 1288
Rejestracja: czw sty 27, 2005 8:12 pm

wt mar 04, 2008 3:42 pm

Trucizna i Mark po raz trzeci. Sprzedani.
Poruszając się ruchem stanowiącym mieszaninę ciągnienia, leżenia i lotów na krótkie dystanse, który niestety nie miał nic wspólnego z jego własną wolą, Trucizna torował drogę po cienkich korytarzach, w towarzystwie nasilającego się buczenia, syczenia i cholera wie czego jeszcze, zupełnie jakby ściany groty tętniły własnym życiem, co równie dobrze mogło być prawdą. Raz czy dwa nawet udało mu się zgubić kilka swoich symbiotycznych zębów, z czego niestety zbyt dumny nie był, jednak stanowił właściwie bardzo oryginalną kukiełkę w dłoniach pana Marka, który z kolei postrzegał go jako mięsną tarczę. Na szczęście, a może i nieszczęście, nic nie odgryzło Truciźnie głowy. Nie spowodowało także jego agonalnych krzyków agonii +10, jednak w końcu dotarli do czegoś, co z powodzeniem można było określić komorą główną. Każda ze ścian była przyozdobiona czymś na kształt około kilkunastu ciał naukowców ( i nie tylko bo także kogoś na kształt uchodźców w różnych przedziałach wiekowych i płciowych), którzy sprawiali wrażenie nieprzytomnych…bądź najzwyczajniej w świecie martwych. Ze ścian wychodziły dziesiątki, jeśli nie setki rozmaitych przewodów, o charakterze biologicznym, które pompowały dziwne substancje. Nagle jedno z ciał uwięzionych dzieci zaczęło przeraźliwie krzyczeć i…mutować. I już po chwili ciała dziecka nie było. Pozostał tylko wielki, biały pająk, który opadł ciężko na ziemię. Nie był tak duży jak ostatni, którego można było przyrównać do czołgu. Ten miał raczej wielkość psa. Być może dlatego Trucizna, który odzyskał już swoją sprawność, rozciął go na dwoje z banalną łatwością. Dwa fragmenty opadły głucho na ziemię. To miejsce wyglądało na jakąś cholerną wylęgarnię. Jednak chyba nie warto było jej rozwalać na części pierwsze. W końcu właściciel mógł zjawić się w każdym momencie…może należało poszukać wyjścia, bądź…pozabijać się nawzajem, o czym właśnie myślał Trucizna.

Wojna i Rosiczka. Ten pierwszy pewnie kitrasi środki chwastobójcze…ja bym na niego uważał…
A więc cytując naszego dzielnego i morderczego złoczyńcę przed którym wszystkie pająki drżały w posadach, roślinka i siwy wyruszyli w „kirunku” do „któego” wcześniej zmierzali, pozostawiwszy dawnych kompanów ich własnemu losowi. Jak to mówią, każdy sobie rzepkę skrobie, a im najzwyczajniej w świecie ktoś podpierdolił grabki. Bywa. Ruszyli więc w kierunku lądowiska, które dało się zobaczyć w pewnej odległości jako zlepek pulsujących, czerwonych świateł. Dotarli na polanę i przedarli się przez zasłonkę drzewek i krzaków. I oto wojna ujrzał starego znajomego. Na suchej, ubitej ziemi przed lądowiskiem znajdował się Rage. Niezniszczalny i słynący z supersiły. Ruby co prawda nie znała tego osiłka, w życiu na oczy go nie widziała, jednak…była przeświadczona, że widział lepsze dni. A kolejnych już niestety nie zobaczy. Oto bowiem Rage, a raczej to, co z niego zostało, leżał porwany na strzępy na ziemi, prawie jak ludek wycięty z papieru i obdarzony sowitą powodzią. Płaty jego skóry były całkowicie porwane, odsłaniając roztoczone po okolicy organy wewnętrzne, które przypominały wstęgi na przyjęciach urodzinowych. Ale co najwyżej rzeźników. Głowa, oderwana z kawałkiem kręgosłupa od ciała, pogrążona w niedowierzaniu, zaskoczeniu i tonach bólu…znajdowała się pod butem. Czyimś butem. Owym butem był mocno podniszczony, jak psu z gardła wyjęty, glan. Potargane jeansowe spodnie upaćkane we krwi, która jednak była zbyt stara aby należeć do martwego już kolosa, ponieważ dawno zbrązowiała. Czerwona koszula, która bardziej przypominała szmatę do podług umoczoną w konfiturach, opinała się na ciele. Wszystkiego dopełniała kurta skórzana z oderwanym lewym rękawem. Postać była mężczyzną o długich blond włosach, zachodzących na lewe oko. Prawe posiadało kolor fioletowy. Jednak kawałek fryzury to wszystko co łączyło go z dawno wymarłą subkulturą Emo. Ponieważ wydawał się niebywale zadowolony. Podniósł głowe Rage’a do góry jak piłkę, podrzucił kilkakrotnie i zakręcił na palcu. I wtedy…zauważył dwójkę nowoprzybyłych. Zrobił kilka kroków, siadając na kamieniu, wraz ze swoją „piłką”.
- Och. Prototyp A-134. Kryptonim Rosiczka. Lub jak kto woli…”mama”. Hahahahah…to musi być mój szczęśliwy dzień. Naprawdę…
Klasnął w dłonie odziane w skórzane rękawice. Trzykrotnie, trzymając łeb Rage’a pod pachą. Ruby czuła spokrewnienie. To na pewno powstało na jej bazie. Problem polegał na tym, że także na bazie Trucizny. I być może jeszcze kogoś innego. Kto wiedział co znajdowało się na tych niższych poziomach… najgorsze jednak było to, że nie czuła w ogóle czego może się po tym dziwnym młodzieńcu spodziewać. Jego nastroje przeplatały się ze sobą, wibrowały, rezonowały, wybuchały. Przesyt.
- A gdzie tatuś? Zgubił się w lesie? Nie ma przecież nic gorszego jak brak ojcowskiej figury w rodzinie. Oj, oj.
Pokręcił głową w teatralnym geście. Głową Rage’a żeby była jasność, któremu w sumie było już wszystko jedno. I tak nie zył. Następnie głowa opadła i została rozgnieciona pod butem jak karaluch. Z podobnym wysiłkiem.
- To był wasz…kumpel, jak sądzę? Przyjaciel rodziny mamo? Nie…chyba nie. Nawet ty posiadasz jakiś gust. Szczątkowy. A ten tutaj był bardzo niekulturalny. Cały czas pluł się, warczał, rzucał przekleństwa. Gah. I gadał chyba coś o tej srebrnowłosej, którą zaopiekowałem się wcześniej. Ale nie wracajmy do niej. Była w cholerę ciężkostrawna…i gorsza od niego. Wiecie ile razy odstrzeliła mi głowę? Po czwartym straciłem rachubę…
Poskarżył się, jak naburmuszony bobas, któremu kolega zabrał zabawkę. Pomasował dłonią w miejscu wklęsłego brzucha. Najwyraźniej miał dobrą przemianę materii. Spektrum uczuć zafalowało gwałtownie, kiedy klasnął w swe dłonie.
- No! To porozmawiamy o czymś miłym zanim was rozpruję?
Narrator mógłby opisywać twarz siedzącego na kamieniu młodego mężczyzny, jednak pozwoli sobie na przedstawienie. Eghem. - ^_^ . Koniec przedstawienia.

”Synalek”

Marcus. The Final Frontier.
I szli. Po tej pieprzonej na wpół skamieniałej dżungli, która zdawała się rozrastać z każdym ich krokiem. Jedynym stałym elementem zdawało się być czarne laboratorium. Wszystko inne mutowało w mgnieniu oka, zmieniając się jak w kalejdoskopie. Marcus czuł się coraz słabszy, bardziej spragniony i zmęczony. Szedł wolniej i…nieco spowalniał marsz. Widząc to, Medyk spojrzał na niego dość krytycznym okiem, po czym bezpretensjonalnie podszedł i capnął go prawą dłonią za głowę. Marcus poczuł gwałtowną rewitalizację. Po prawdzie czuł się jak nowonarodzony. Jakby przed chwilą zjadł sowity obiad, popił solidnym napitkiem i w ułamku sekundy przespał dziesięć godzin. A mimo to, czuł, że jego żołądek jest wciąż puściuteńki jak do tej pory. Medyk nic nie skomentował. Kontynuowali marsz. I w końcu dotarli. Oto rozpościerały się przed nimi główne bramy laboratorium badawczego. Problem polegał na tym, że były zamknięte na głucho. Terry wprowadził coś przy terminalu i po kilku chwilach niemej frustracji udało mu się je otworzyć. Jednak radość była przedwczesna, bo w tym momencie, na naszą grupę ruszyło nic innego jak grupa humanoidów o ostrych kłach i mleczno białych oczach. Jak i o skórze w kolorze głębokiej czerni. Byli umięśnieni, lecz zdawali się całkowicie bez rozumu. Około siedmiu sztuk. Sześciu, jeśli skreślić tego, któremu Terry odstrzelił głowę pędem powietrza. Szykowała się kolejna…trudniejsza niż ostatnio walka. Takie życie. Czasem się kończy, pytanie dla kogo.
 
Awatar użytkownika
Nemo__
Zespolony z forum
Zespolony z forum
Posty: 1066
Rejestracja: ndz kwie 24, 2005 2:13 pm

wt mar 04, 2008 10:18 pm

Mark

Mark i jego nowe, dopiero co stworzone Trucicielskie Siły Wywiadowcze, dotarli w końcu dzięki bohaterskim poświęceniom Raphaela do miejsca niezwykle niezwykłego, charakteryzującego się bardzo oryginalnym wystrojem, który z niewiadomych przyczyn skojarzył się Agentowi z leżem pewnych stworów, pochodzących ze starej, acz kultowej serii filmów. Bodajże...Obcy? Mark doszedł do wniosku, że lepiej nie zgłębiać tego zagadnienia, bo odpowiedzi mogą być zwyczajnie niewygodne. Mark z pewną fascynacją podszedł do jednego z organicznych inkubatorów, dotykając delikatnie ciała jednej z ofiar. Niedawno takie małe dziecko przekształciło się w miniaturkę tego, co padło na górze...hah...Markowi było bardzo żal tych ludzi. W Agencie odezwało się współczucie. Ogromne współczucie. Trzeba było ich uratować, uwolnić. Z taką wspaniałą i pozytywną myślą dłoń Marka zanurzyła się w istocie uwięzionego, przekształcając ją na swoje podobieństwo. W tym momencie wypłynęło do jego umysłu nowe porównanie. Był nieco podobny do Boga, który stworzył człowieka na swoje podobieństwo. Uśmiechnął się lekko do samego siebie, grzecznie pomagając sobie wyjść z organicznej mazi. Kiwnął sobie głowami, po czym bez słowa rozpoczął proces umarkowiania kolejnych biednych ludzi. W idealnie równych odstępach, tworząc swoistą muzykę, kolejni Markowie przebijali klatki piersiowe wyzwalanych, by po chwili trzydziestu i jeden poprawiało sobie nawzajem krawaty i ogólnie uprawiało precedens towarzystwa wzajemnej adoracji. W końcu wspólnota zwróciła się do Poisona, przetwarzając zdobyte informacje, które nie należały do najlepszych. Jeden Mark rzekł:
-Mr.Raphael. Dziękujemy Panu za usługi, które nam Pan wyświadczył.
-Jednakże, jest pewien element, który przydałoby się wyeliminować jak najszybciej.
Markowie wystąpili powoli do przodu, robiąc mały krąg wokół Poisona.
-Nowe informacje, które właśnie zdobyłem, nie napawają mnie zbyt optymistycznie.
Zachowali jednak pewną odległość od Raphaela, dając mu swobodę ruchu i przy okazji sygnał, że nie mają wrogich zamiarów.
-Zazwyczaj w takiej sytuacji otrzymałby Pan propozycję nie do odrzucenia, ale...
-Pańskie indywidualne zdolności są zbyt cenne, na tą chwilę.
-I proszę wybaczyć, ale tak dawno nie odczuwałem takiej pełni siebie...że muszę się tym stanem rzeczy nacieszyć, póki mogę.
Pan Mark przepraszał zapewne za to, że za każdym razem przemawiał inny jego egzemplarz.
-Czy nadal jest Pan chętny do współpracy, Mr.Raphael?
- Po pierwsze proszę mówić kurwa jednym egzemplarzem Mr. Mark....po drugie to, że teraz musimy się wydostać nie oznacza, ze zapomnieliśmy to co zrobiłeś....Na razie proszę prowadzić i opowiadać czego się dowiedziałeś...
Trucizna rozcapierzył pazury... Oczywiście...panowie przodem...radzę iść szybko gdyż...odczuwam głód...
-Proszę więc
-Za mną
-I mną też.
Markowie ukłonili się jak jeden grzecznie i z uśmiechem, ruszając w poszukiwaniu wyjścia. Nagle jednak stanęli jak wryci i z kamiennymi twarzami odwrócili się do Trucizny i jak jeden mąż stwierdzili
-I gratulacje z bycia tatusiem, Mr.Raphael.
Poison stanął z wyrazem bezbrzeżnego zdumienia na twarzy...
Że, kurwa co?...czy mógłby sie pan bardziej sprecyzować co ma pan na myśli, Mr Mark? Nawet pod maska symbiota widać było zadziwienie.
Markowie, widocznie zadowoleni z faktu, iż usymbiocony był zadziwiony w przysłowiowe dupy cztery, zwlekali chwilowo z odpowiedzią, by przeciągając oddać
-Ma Pan potomstwo, Mr.Raphael. Krew z pańskiej krwi, gen z pańskiego gena. Czyż to nie słodkie? Mimo wszystko, nie mam ochoty na własne oczy oglądać, co z tego wyszło.
Trucizna zamknął oczy, macki symbiota zaczely drgać... Na bogów! Rzeczywiście, wyczuwam istotę z genami moimi i...Rosiczki?!- teraz rozumiał po co trzymali ich w komorach... Poison jednakże nie był zadowolony z potomstwa...wyczuwał jego gniew i niestałość...czysty chaos i gniew.... Oczywiscie...jednakowoż nie podoba mi sie to...on ma za dużo moich...złych cech...radze sie śpieszyć- mówiąc to Raphael zaczał pospiesznie kierowac sie w stronę wyjścia...
-To najrozsądniejsze rozwiązanie, Mr.Raphael.
Odrzekł chórem Mark, uśmiechając się sam do siebie przez coś, co tkwiło w tym momencie w jego umyśle.
 
Awatar użytkownika
Famir
Użytkownik zaawansowany
Użytkownik zaawansowany
Posty: 61
Rejestracja: ndz maja 29, 2005 10:32 am

wt mar 04, 2008 10:47 pm

Allelujah

-Ten tego... no gratulacje Rosiczko potomstwa, ale rozumiem że na chrzciny trochę już chyba za późno...
Sytuacja wyglądała... hm... interesująco. Rose właśnie dowiedzała się, że ma syna, którego spłodziła, a raczej niespłodziła z Poisonem. Allelujah wiedział.... w sumie to byle Rage (czyt. idiota) wiedziałby, że takowe połączenie dwóch popaprańców stworzy tylko BIG BAD POPAPRAŃCA. Patrząc na jakże artstycznie oprawioną sylwetke kolegi z transportera tylko utwierdzał się w swoim przekonaniu. To "coś" zajebało Rage'a... to coś zajebało Silver, więc... to coś mogło zajebać i jego a patrząc na ich jakże udane relacje rodzinne było to bardzo prawdopodobny, ale niekoniecznie porządany przegieg wydarzeń. Mógł teraz zachować się jak idiota, albo zachować trochę rozsądku i zrobić jedną rzecz.
-Zostawię was samych... Rose musisz nadrobić stracony czas ze swoim synem... porozmowiać czy coś... no wiesz...
Pomachał jej ręką a po chwili stał się smugą rozpędzonej materii zapieprzającą z prędkością formuły pierwszej, odżutowca i rakiety typu ziemia-powietrze razem wziętych.... Był jak to się potocznie mówi... "żywa torpeda", która zapieprzała właśnie w kierunku lądowiska. Był ciekaw jak potoczy się pierwsze spotkanie rodzinne... był ciekaw co robi Smith i Trucizna... był ciekaw co się stanie z tą planetą... ale był świadom że jeśli opuści to miejsce to będzie bez istotne po maksymalnie 24h później i tak rozpierdoli cały ten układ słoneczny... a dla pewności jeszcze trzy sąsiednie by mieć świadomość, że biopaskudzctwo nie rozlezie się po innych planetach.
 
Awatar użytkownika
VooDooFreak
Nowy użytkownik
Nowy użytkownik
Posty: 5
Rejestracja: pn gru 10, 2007 9:03 pm

śr mar 05, 2008 12:37 am

Taylor

Tym razem nie obejdzie się bez walki. Cięższej, niż poprzednio, co nie było pocieszającą wizją. Ktoś powiedział, że życie to ciągłe zaskoczenie. Nie mylił się, absolutnie. Marcus miał to okropne, obrzydliwe wrażenie, że już od dawna sytuacja wymyka mu się z rąk. Nie jest panem sytuacji i tak naprawdę nic nie kontroluje. Otrzymuje tylko pomoc, z której korzysta, wykorzystuje innych bez ich wiedzy tylko w minimalnym stopniu. I najgorsze. Tak naprawdę nie jest już samodzielny, sam na pewno nie poradziłby sobie dłużej jak pół dnia. Może przesada, dłużej jak kilka godzin. To naprawdę wystarczyło, by przylgnąć do grupy dowodzonej przez Fortesque'go. Kto wie, może nawet... nie, to też odpada. Władza była wszystkim. Uświadomił sobie jak mało jej będzie mógł mieć dla siebie, jeśli zacznie pracować dla Terryego. Nie miał żadnych powiązań, z których mógłby skorzystać, ani niczego, co by mógł zaoferować za władzę, która by go ukontentowała. Zupełnie nic. Spowodowało to niemałe zdenerwowanie. Czasem jednak dobrze jest się wściec i wyładować. Marcus czasami też tak myślał, ale jednak wolał dobrze zaplanować (jak zwykle) swoje wyładowanie złości. Walenie na ślepo i nie celując było niewymownie głupie i polegało tylko na czynnikach losowych. Nawet podświadomość ludzka miała tutaj bardzo mało do gadania, tak naprawdę. Tutaj liczyło się tylko to, czy akurat coś się wydarzy, albo nie. Innymi słowy: marność nad marnościami.
...wszystko marność.
W tym momencie zaczęła się walka. Grupa humanoidów była całkowicie... bezmyślna. W ich umysłach nie plątała się żadna zagubiona myśl, żadna silna wola... tylko jedno... jedno jedyne pragnienie.
To zdecydowanie był dobry znak, jakby nie patrzeć. Przejęcie kontroli nad pojedynczym było łatwe. O wiele łatwiejsze, aniżeli poprzednich stworzeń.
Można to było zdumiewająco precyzyjnie wykorzystać. Dosłownie chwycił i przejął siłą umysł stojącego w na czele. Ten odwrócił się i zaczął siekać swoich własnych. Posoka wylała się z głośnym plaskiem na podłogę. Zawiązani walką, nie mogli zbytnio ruszyć na przód, ale jeden zdołał ominąć stojącego na przedzie, kontrolowanego przez Marcusa. Rzucił się na niego, jednak człowiek stał wyprostowany. Ciągle nie wiedział, po co ma ten karabin...
Zdecydował się zatrzymać humanoida, który wyskoczył na niego. Odpalił z ciekawości raz, mierząc w głowę. Efekt był zadowalający. Przeszło na wylot, od razu wypalając, co i tak nie stanowiło różnicy dla pozbawionego gustu estetycznego Taylora, aczkolwiek zawsze to była miła odmiana. Poczuł, jakby to prawie była robota "na czysto". Jednak to nie był koniec, zdecydowanie.
 
Awatar użytkownika
Brat_Draconius
Stały bywalec
Stały bywalec
Posty: 422
Rejestracja: pn cze 19, 2006 11:57 pm

śr mar 05, 2008 2:30 pm

Ruby
theme
Ruby była z deczka zdziwiona. Cóż osobiście wolałaby dziewczynkę i to poczętą tak by było z tego trochę zabawy. A tu jajogłowi zrobili jakiegoś bastarda. I wtedy imć Wojna spieprzył. Zły pomysł... Sama Ruby ledwo powstrzymywała się od gonienia tumanu kurzu. Cóż ucieczka raczej na mało się zda. Trzeba było siedzieć i zobaczyć czym jest to coś.
- Prototyp, to chyba określenie używane przez tych jajogłowych co zostali tak malowniczo rozwleczeni po ścianach, ciekawy widok, tylko trochę jedzenia zostało. Ile "dzieci" tam było? I właściwie o co w tym całym durnym zamieszaniu biega? A jeszcze jedno.
Wyciągnęła dłoń, paszczęka na wewnętrznej stronie otworzyła się. Wylazł z niej miniaturowy Ząbek. Skrzywił się lekko, zeskoczył na ziemię. I zaczął pełznąć w stronę najbliższego kawałka mięsa lub rozlewiska krwi.
- Dobra rada. Miej jakieś małe ustrojstwo przy sobie poprawia humor. No i nie trzeba zabijać i przerabiać wszystkiego. To nudne jest. A tak zawsze towarzystwo jest. A i takie pająkowate cosie to też twoja robota? I z kogo właściwie cię zlepili?

Ruby była spokojna, przygotowana na ile mogła do walki. Jedna zaczynać starcie bez małego wywiadu. Bez zamienienia kilku słów. To byłoby nieuczciwe. W końcu to coś, nawet stworzone sztucznie było częściowo jej dzieckiem. A Ruby pomimo zapędów godnych Roju nie była psychopatką. Więc czekała i analizowała wszystko, zapach, zmiany natężenia, temperatury, wydzielane substancje. Czekała.
 
Awatar użytkownika
MunchKing
Zespolony z forum
Zespolony z forum
Posty: 1288
Rejestracja: czw sty 27, 2005 8:12 pm

śr mar 05, 2008 8:03 pm

Wojna i Rosiczka. Rozmowy w (mniejszym) tłoku.
Wojna. Wojna, wojna, wojna…zrobił coś bardzo, ale to bardzo głupiego, pod względem taktycznym. Spec od podobnych zagrań najwyraźniej dostał chwilowego zamroczenia i zdecydował się na podjęcie kroków właściwych inaczej. Bowiem jedynie przyśpieszył dla siebie czas, stając się czymś na kształt rozmazanej rakiety. Nie był to krok właściwy, należało zauważyć, ponieważ dziwny blondyn wciąż pozostał wolny i w pełni sił. Gdyby natomiast zamrozić czas wokół niego, wszystko mogło by wyglądać zupełnie inaczej. Teraz już jednak za późno było na jakiekolwiek gdybania. Wojna oddalał się nadzwyczaj szybko, to fakt.
- Ej! A ty gdzie?
Syknął blondyn, wyraźnie poirytowany takim obrotem spraw. Jego prawica została targnięta na odlew do tyłu, w sposób jaki powinien naruszyć strukturę kostną, choć tej najwyraźniej nikt powiadomić nie omieszkał. Skóra i reszta tkanek zmieniła się w gejzer białej substancji, który gwałtownie wystrzelił i pomknął w kierunku ludzkiej torpedy, jedynie na końcu owej wycieczki, nabierając czegoś na kształt pseudo trwałej konsystencji w postaci kilkunastu cienkich, choć nadzwyczaj prężnych, hakowatych macek w kolorze bieli. Pierwsza została uniknięta bez trudu, poruszając się z zwolnionym tempie, druga z lekkim kłopotem i koniecznością odchylenia się. Ale to trzecia zawiązała się na nodze i targnęła wojnę do tyłu jakby właśnie wpadł na gigantyczną sprężynę. Wypuściła go w locie, a ten przekoziołkował po ostrych kamieniach, nieznacznie krwawiąc z lewego przedramienia i…chyba mając zwichniętą kostkę. Haczykowate linki w mgnieniu oka stały się na powrót dłonią. Synalek przysłuchał się, co do powiedzenia miała mamusia.
- Tak się zastanawiam…dlaczego mówisz jak…jakaś…niedorozwinięta? W jakim celu mi to pokazujesz? To małe, semi-biologiczne gówno wychodzące z twojej dłoni? Co to ma do rzeczy? Podpowiem. Nic…nawet nie zdajesz sobie sprawy…jak bardzo mnie brzydzisz…Ruby. Nie potrafię pojąć jak…jak do chuja pana, coś takiego jak ty może istnieć. Z tym…beznadziejnym, zwierzęcym umysłem pięcioletniego dziecka!
Huknął na cały głos, tak, że dało się słyszeć poderwanie kilku ptaków z pojedynczego drzewa w tle horyzontu. Uderzył pięścią o ziemię, Ziemia zatrzęsła się nieznacznie. Należało zaznaczyć fakt, że uderzył o ziemię, miażdżąc „miniaturowego Ząbka” na papkę.
- Ale najbardziej brzydzi mnie to, że powstałem na bazie jakiejś zmutowanej wywłoki…tsk. O co tu chodzi? Chodzi o zabawę w boga. Proste. Zgarnięto grupkę dziwaków, a na ich bazie starano się opracować idealną maszynę do zabijania. I, nie zgadniesz co…udało im się. Kurwa, udało! Ja miałem niewątpliwy zaszczyt nią być!
Mówił z taką goryczą, jakby winił cały świat za swoją egzystencję i po prawdzie miał ku temu dobre powody. Uśmiech na jego twarzy przeplatał się z furią, jakby jego spektrum emocjonalne było całkowicie zachwiane.
- Nie trzeba…zabijać?
Uśmiechnął się. Oblizał językiem spękane wargi jakby analizował dokładnie te słowa. Następnie eksplodował śmiechem.
- Nie trzeba?! Ale jak najbardziej można! Dostarcza to tak wiele radości! Działa tak…kojąco! Sprawdzałaś kiedyś…na żywej osobie…pod jakim naciskiem załamie się jej czaszka, uwalniając drobinki mózgu? Albo ile…ile przeżyją po wyrwaniu im nóg…tak…
Zachichotał maniakalnie pod nosem, zakrywając dłonie twarzą. Jednak natychmiast się uspokoił. Jakby od niechcenia poprawił włosy.
- A więc…czy dacie mi choć…jeden…dobry powód, abym nie bawił się dalej…waszym kosztem? Może pan? A może ty „mamo”? Heh…
Zacisnął pięści. Kostki pobielały.

Mark(i) [niemieckie?] i Trucizna [gaz bojowy?]
Im dłużej szli, tym tunel robił się coraz węższy. W końcu zostali zmuszeni do czołgania się a w zasadzie pełznięcia, co wyglądało dość komicznie w wykonaniu trzydziestu marek. Erm. Marków, tak właśnie. W końcu jednak grupie banknotów udało się…wydostać. Przedzierając się przez jakąś dziwną narośl zieleni stanęli…no właśnie, gdzie ? Gdzie się znajdowali? Zamknięte na głucho membrany wytworzyły w tym miejscu swoistą stęchliznę, mimo, że byli już na zewnątrz. Wszędzie, gdzie okiem sięgnąć, znajdowała się sucha, jałowa ziemia, tworząc coś na kształt krajobrazu pustynnego, przy pojedynczym, uschniętym drzewie. Co ciekawsze, pani fortuna chyba musiała ich lubić, bo oto znajdowali się…tuż przy lądowisku statków kosmicznych, zaś czarna dziura za plecami wszystkich, wiała pod jednym z opustoszałych hangarów. Przed nimi znajdował się srebrny statek z czarnymi wstawkami technologicznymi, który z powodzeniem sugerował, że ktokolwiek, kto był jego właścicielem, był dobrze ustawiony na kilka następnych pokoleń. Zamknięty na głucho i zapewne w jakiś sposób zabezpieczony, stanowiący najpewniej jedyną drogę ucieczki z tej zapomnianej przez boga planety. Trucizna w tym czasie czuł się nieswojo. Bardzo, ale to bardzo nieswojo. Jakby ktoś wwiercał mu w plecy miniaturowe wiertła, lub tarł szkłem o szkło, tuż przy jego uchu. W oddali widział opary gorącego powietrza, przepływające się z kilkoma niewyraźnymi sylwetkami. Symbiotyka i Marków nikt nie widział. Może miało to coś wspólnego, z faktem, że 29 z 30 pozostawało wciąż przy jednym z zasłoniętych hangarów, najwyraźniej nie chcąc zbytniego rozgłosu. Trucizna zdał sobie sprawę, że jedną z postaci w oddali, tą leżącą i próbującą się z trudem podnieść był Alleluja. Dwóch innych określić nie mógł. Teraz należało zadać sobie pytanie. Czy Stado niemieckich marek i gaz bojowy, powinno udać się w tamtą stronę, czy spakować walizki i spierdalać w podskokach.

Kariera Marcusa Dyzmy.
Sytuacja rozegrała się szybko i można było ją opisać bardzo barwnie i szczegółowo jako jednostronną siekę. Potworki pękały jak balony wypełnione posoką, przy przemiennych salwach siły kinetycznej, siły psychicznej, jak i własnych pazurów i karabinu plazmowego. Już po chwili grupka stała po kostki w ciałach i jedyne co pozostało zrobić, to wejść do środka i zapytać czy zastali Jolkę. Co też uczynili.
Wnętrze było zagracone a winda, co tu dużo mówić, najzwyczajniej w świecie nie działała. Rudy syknął i na przemian z medykiem zaczęli szarpać się z dwójką wzmocnionych wrót. Szło im to jak krew z nosa, dopóki Marcus nie zdecydował się użyczyć pomocnej dłoni, a raczej myśli i otworzyć cholerstwa, prawie jak skorupy orzecha. Zeeke wychylił się i sprawdził gdzie znajduje się winda. A znajdowała się na górze, przymocowana hamulcami w kolorze radioaktywnej żółci. Westchnął, poprawił rękawiczki i zaczął schodzić na dół, powoli, jednak pewnie i miarowo. Po jednym z przewodów zasilających metalowe pudło. Rudy dotarł na najniższy poziom, który także był zamknięty na głucho. I wtedy…posypał się tynk. A za nim posypała się winda, wprost na nieszczęśnika na dole.
- O…kurwa.
Zdążył jedynie powiedzieć to, nim kilka ton blachy zmiażdżyło go na naleśnik. Stojący na wyższym piętrze, którzy widzieli tylko spadającą puszkę i usłyszeli huk i łoskot, podbiegli natychmiast. Wzbudzony kurz opadł dopiero po chwili.
- Zeeke! Zeeke! Kurwa!
Darł się ochryple medyk, jednak z dołu nie było jakiejkolwiek odpowiedzi. To było tyle, jeżeli chodziło o rudego i tą wyprawę. Przynajmniej do momentu, kiedy właz ucieczkowy windy podleciał nieznacznie do góry i opadł na bok z dźwięcznym łoskotem a rudy wyczołgał się na górną pokrywę metalowej trumny, ciężko dysząc. Przez lufcik dało się dostrzec kolistą wyrwę w podłodze, która obecnie wybrała się na wakacje dookoła słońca. Rudy mruczał coś pod nosem i trzymał się za rękę, która obecnie posiadała przepiękne złamanie otwarte.
- Nie drzyj japy, tylko schodź tu, ty Emo pierdoło!
Ryknął ku górze i zgniótł okulary butem, wcześniej rzuciwszy je na ziemię.
- Buc.
Skomentował czarnowłosy, jednak z uśmiechem na zwyczajnie apatycznej gębie i rozpoczął schodzenie w dół. Nawet Terry wydawał się być nieco rozbawiony, o czym świadczyły wyciągnięte nieznacznie kąciki ust. Poczekał aż drugi z jego żołnierzy, a potem Marcus zejdzie na dół i rozpoczął opuszczanie się jako ostatni. Niejako podenerwowany, dotknął zamkniętych na głucho drzwi, a te wyleciały z łoskotem pod wpływem absurdalnie sprężonej wstęgi powietrza. Ta część kompleksu zdecydowanie nie przedstawiała gruzowiska.
- Inicjalizacja testu DNA…Witam panie Terry. Otwieranie wrót zainicjowane.
Zielona dioda zainicjowała otwieranie drugiej pary drzwi w towarzystwie przymilnego, żeńskiego głosu, którego właścicielka już pewnie nie żyła. Przeszli kilka kroków w towarzystwie pracujących stanowisk komputerowych, wypełnionych danymi. Po drugiej stronie pomieszczenia znajdowały się kontenery biologiczne, w liczbie czterech, oraz dwa miejsca gdzie do tej pory zapewne stały podobne. Jeśli chodziło o te pierwsze, były puste, nie licząc jednego. W tym bowiem znajdowała się w błękitnym płynie, zawieszona, przynajmniej pozornie kobieca sylwetka, o kredowo-białej skórze posiadającej łuskopodobną konsystencję. Tyle Marcus mógł zobaczyć z takiej odległości. Terry całkowicie olał sprawę, kierując się prosto do terminali technicznych, których było tu od groma. Zeeke opadł na ziemię, wciąż nieznacznie sapiąc, i przyglądając się zielonej poświacie „Emo pierdoły” łatającej jego rękę.
 
Awatar użytkownika
VooDooFreak
Nowy użytkownik
Nowy użytkownik
Posty: 5
Rejestracja: pn gru 10, 2007 9:03 pm

czw mar 06, 2008 5:01 pm

Marcus Taylor
...bo czy ktoś się przyzna, że w nim jest Dyzma?
Tak się właśnie zastanawiam, jakby tutaj zacząć...

Bo taki jest czas, by zadawać pytania. W gruncie rzeczy można było porzucić "nadzieję" na szybkie opuszczenie planety. Na to wyglądało. Jeden tylko szkopuł krzątał się po głowie Marcusa. Gdzie tak naprawdę jest ? Co to za planeta? I nie tylko planeta...
Jak trafił tu Fortesque ?
Tyle wielkich pytań dziś, odpowiedzi żadnej.
Najbardziej pozytywnym akcentem sytuacji było to, że wśród całego zgiełku to właśnie oni żyli. Przetrwali trochę. Marcus cały oblany był krwią, do czego całkiem nie przywykł, mimo, że było mu to całkiem obojętne. Szli przez kompleks badawczy, uprzednio uporawszy się z dość liczną grupą. Zdecydowanie, tutaj potrzebne były jakieś konkretne odpowiedzi. Może to pozwoli zwiększyć ich szanse na przeżycie. Może nie wszystkich, ale Marcus liczył, że przynajmniej jego szanse. W sumie to w planach nie było opuszczenia tej grupy, ale w razie nieprzewidywalnego wypadku... kto wie. Byle przeżyć. Zdecydowanie, mimo wszystko, przeżycie było na pierwszym planie. Jeśli zadane pytania zdenerwują przywódcę grupy... cóż. Wtedy pożałuje, że je zadał. Ostatnie wydarzenia sprawiły, że nie był zbytnio w nastroju na żałowanie decyzji. Być może był to czas na odważenie się zadać pytania. Rozważył wszystkie za i przeciw. W końcu, po zastanowieniu, asertywnie postanowił zadawać je po kolei, bez żadnych widocznych oznak niepokoju. "Z ciekawości". W ten sposób nie będzie kontekstu, będzie mógł potem wszystko wykorzystać... o ile w jakikolwiek sposób będzie mu dane to zrobić.
Szedł jako ostatni. W pewnym momencie po prostu przystanął i odchrząknął w bardzo znany i charakterystyczny sposób, chcąc zabrać głos.
-Panie Fortesque... jeśli nie ma Pan nic przeciwko... mam kilka pytań- zaczął spokojnie
-Co to za planeta? Gdzie jesteśmy ?
Każdy normalny człowiek zadałby te pytania o wiele, wiele wcześniej. Jednakże zwykli ludzie nie myślą w tych samych kategoriach, co Marcus. Nie ukrywając, Taylor czerpał z tego satysfakcję. W ten sposób łatwiej ich było kontrolować, nie potrafili odgadnąć jego prawdziwych zamiarów, ukrytych głęboko na samym dnie obszernego umysłu.
-...a czym były tamte stworzenia, które spotkaliśmy?
Zadał jeszcze jedno pytanie, oczekując wszystkich odpowiedzi. Ufał, że to jest dobry moment. Mógł się jednak mylić. Jeżeli o to chodzi, to ucieczka z tej planety jest na pierwszym planie. Można było odłożyć te pogaduchy...
...więcej, można było absolutnie zapomnieć o całej sprawie. Byle tylko przenieść się na mniej niebezpieczny, a bardziej ucywilizowany teren. Tam przynajmniej dało się cokolwiek zdziałać w sposób, który najbardziej mu odpowiadał.
Mimo, że postanowił w razie czego zapomnieć o zadanych pytaniach, to jednak na pewno nie zapomni wszystkich przeżyć, jakich doświadczył od momentu "ucieczki" ze statku, który ich transportował. Były to oczywiście, niezwykle cenne doświadczenia.
Teraz wystarczyło tylko czekać na odpowiedzi.
 
Awatar użytkownika
Brat_Draconius
Stały bywalec
Stały bywalec
Posty: 422
Rejestracja: pn cze 19, 2006 11:57 pm

czw mar 06, 2008 7:05 pm

Ruby
theme
- Panie Technolub. Mógłby pan użyć specjału nr2? Tego co wcześniej, nie teraz. Zgodzi się Pan, że to może się przydać. Jak najszybciej. Zaś ten teraźniejszy mógłby też pomóc...
Ruby wiedziała, że Pan Bękart jest niestabilny. Cóż trzeba było go wkurzyć. Popełnił już jeden błąd rozgniatając Ząbka Jr który został wytworzony specjalnie w celu szybkiej analizy struktury tkankowej tego emo durnia. Proces był szybki i subtelny. Czego nie można było powiedzieć o Ruby która była wkurzona. Zasadniczo, nie była to jeszcze furia choć niewiele brakowało. Wstała i zaczęła krzyczeć.
- Tak, jeśli ja jestem zwierzęciem z umysłem pięciolatka to czym Ty jesteś? Brakuje ci celu... Uważasz, że znęcanie się nad pożywieniem jest takie cool? Zastanawiałeś się kiedyś nad tym czemu dane o twojej "mamusi" opisują ją jako niedorozwiniętą? A może nie znasz pojęcia samokontroli? Raczej nie... Twoja postawa mnie brzydzi. Nie akceptujesz swojej roli, tego czym jesteś. A zresztą mam to gdzieś. Nie poczęto Cię normalnie. Dobierano "najlepsze" geny i cechy. Phi, dajcie mi spokój. Zrobiłeś tu groteskowy burdel zamiast Roju. Chcesz mnie wkurzyć? Jak dotąd świetnie ci idzie. Myślisz, że chciałabym mieć takiego "syna"? Prędzej już wolałabym urodzić dzieciaka temu tam szybkobiegaczowi.
Ruby wiedziała, że bachor prędzej czy później znudzi się rozmowami. Czy był więc sens ukrywać co myśli? Zapowiadała się rozróba jedna z ostatnich... Cóż na każdego przychodzi pora.
 
Awatar użytkownika
Nemo__
Zespolony z forum
Zespolony z forum
Posty: 1066
Rejestracja: ndz kwie 24, 2005 2:13 pm

czw mar 06, 2008 8:19 pm

Mark

Bajkowa grupka symbiotycznej Śnieżki i ok 4,2x7 markowych niemieckich krasnali wesoło przeprowadzała manewry szczęścia, umykając przez króliczo-pajęczą dziurę do normalnego świata. Poison mógł otwierać sklep z bananami, gdyż właśnie trzydzieści owoców osiągnęło dojrzałość na widok statku, który od teraz stawał się arką markoego. Dwadzieścia osiem facetów w czerni bez słowa przystąpiło do łamania zabezpieczeń statku, podczas gdy Reprezentant MiBów i poprawiający mu krawat Mark zostali, by z zadowoleniem wymienić ostatnie słowa z Raphaelem. Scenka iście wzruszająca, nawet w wykonaniu pozornie mało emocjonalnego Marka, który jednak posiadał naprawdę bogate życie wewnętrzne. Potrzebował po prostu...miejsca i przestrzeni, by je wyrazić. Tak. Dużo przestrzeni.
-Współpracowało się, Mr.Raphael, naprawdę wspaniale. Przywrócił mi Pan, po części, świadomość istnienia sensu innych indywidualnych osobowości, niż ja sam. Ale proszę nie czuć się zbyt dumnym czy pewnym, podkreślam po części. Ale wracając do tematu...jesteśmy już u skraju drogi, Mr.Raphael. Pozostaje pytanie-czy nasza współpraca kończy się tutaj, czy rozchodzimy się już po opuszczeniu tego miejsca? Jako, że mam, jak na razie, dobry dzień...pozwolę Panu udać się razem ze mną. Panu i każdemu, kogo uzna Pan za stosownego i przede wszystkim, przyciągnie jego zadek na statek w przeciągu mniej-więcej trzech, czterech minut. Bo więcej czekać nie zamierzam. Plus, żeby była jasność, nie mam ochoty narażać swojego wspólnego dobra dla uratowania Twojego życia, jeśli wdasz się w jakąś bójkę, żeby była jasność. Och, widzę że spisałem się...wchodzę już na pokład, Mr.Raphael. Acz ja sztuk jeden zostanie tutaj, by oszacować, kiedy czas wykonać manewr ucieczki. Więc...do zobaczenia, Mr.Raphael. Wiem, że czuje Pan ojcowski instynkt i pragnie Pan odnaleźć swoją samicę, ale proszę, niech nie zajmie to zbyt długo...lub niech Pan, jak to mówią, "wypierdala".
I Marki uczyniły jak mówiły, dwadzieściadziewięć identycznych posiadaczy okularów wpakowała się na statek, a jeden został, gdzie stał, uśmiechając się z ciekawością do Truciciela.

Współpraca Markzistów była wyjątkowo sprawna. Z radością jedna para rąk dorwała się do danych, odnośnie dokowania w połowie znanych systemów. Kilku innych Marków odkryło istnienie na statku małego składziku ze średniopotężną bronią, którą z czcią i namaszczeniem obserwowali, woląc nie odpalać jej w np. okolicach zbrojowni. Dużo ciekawiej za to było w części odpowiedzialnej za...wyżywienie, rekreacje i rozrywkę. Tam Marki-odkrywcy odkryły bar, który szybko stawał się byłym barem, bo Marki właśnie testowały swoje głowy, bawiąc się w najlepsze. Podobnie jak ich troje, które dorwało się do zapasów żywności i napychało się tak, jakby nigdy w życiu niczego nie zjadli, jak dzieci z trzeciego świata które trafiły do sklepu z cukierkami. Najsmutniej miały MiBy które dbały o to, by w każdej chwili ten cud techniki powiedział "papa" tym, którzy zostali na planecie i ruszył ku nowemu światu, zabierając w sobie komunę imprezujących Marków. Jeden z nich właśnie, w przeciwieństwie do mało finezyjnych części siebie, pił niczym szlachcic alkohol, rozmawiając sam ze sobą w drugiej osobie o sztuce, szukając jednocześnie jakiegoś interesującego kawałka muzycznego, który pomógłby mu podbić doznania z tego wszystkiego, stanowiąc jednocześnie jakiś satyryczny komentarz do tego, co widział właśnie Mark-Reprezentant, a reszta jego samego podziwiała poprzez świadomość roju z popcornem w łapach. Zawsze chciał to zrobić. Zawsze. Muzyka umiliła Markowi czas, podczas którego gotów w każdej chwili się ulotnić, podziwiał wydarzenia na planecie, które przynajmniej z pozoru, już go nie dotyczyły...
 
Awatar użytkownika
Famir
Użytkownik zaawansowany
Użytkownik zaawansowany
Posty: 61
Rejestracja: ndz maja 29, 2005 10:32 am

czw mar 06, 2008 8:55 pm

Hallelujah

-K**wa... myślisz, że kim Ty jesteś śmieciu...
Aura wokół Alleluajh zaczęła się zmieniać... stała się wypełniona wszechoarniającą nienawiścią i chęcią zabijania. Zupełnie jakby jakiś złych duch wypieprzył na zbity łeb spokojnego i opanowanego Allelujah z ciała i sam przejął na nim kontrolę. Może to było złudzenie, ale powietrze stało się jakby, lekko cięższe i amtosfera była napięta jak struna od gitary, która zaraz pęknie...
-Czy Ty wiesz chociaż do kogo Ty mówisz?
W tym momencie spojrzał na rosiczkę i jej potomka. Oboje mogli zauważyć, jak jego szare oczy diametralnie stały się szkarłatne niczym u bestii... można by je nazwać nawet krwistymi... to nie był wzrok Allelujah tylko szaleńca, który miał ochotę zajebać wszystko co było bliżej niż 100m.
-Jestem Wojna...
Jego włosy i ubrania zaczęły falować od wyładowań energii czasu rozchodzacych się wokół jego osoby.
-...drugi wśród czterech jeźdźców...
Czas wokół rosiczki i synalka zaczął zwalniać... stopniowo, ale szybko...
-...których przeznaczeniem jest rozjebać ten cały świat...
W tym momencie podniósł się i odciął jednym ruchem miecza to coś co go trafiło wcześniej, ale rodzinka była zbyt "spowolniona" by móc jakkolwiek zareagować na to co się działo.
-... i zapewniam was, że jeśli stąd odlece to wróce i rozpierdole ten układ słoneczny i trzy sąsiednie dla pewności, że wasze biologiczne g**no nie rozprzestrzeni się poza ten śmietnik organiczny.
Proces spowolniania wkońcu osiągnął swoje apogeum w tzw' "time stop'ie". Nie ważne jak ktoś był potężny... nie ważne czy rozpierdalał wszechświaty pierdnięciem... nikt nie mógł przeciwstawić się potędze czasu... Woja żałował tylko, że ma głupi limiter w głowie i przez to ustrojstwo nie może ich obrócić w proch mocą czasu...
-Żegnam was... wątpie byśmy się jeszcze spotkali.
Zamachnął się mieczem i pocisk energetyczny poszedł na synalka... nie był to jak ostatnio pocisk cięty - pamiętał jak mówił o "rozwalaniu głowy przez silver" - więc wytworzył pocisk, który ogarnął całą sylwetke dzieciaka... jak zginie zajebiście... jak przeżyje... i tak zgnie tylko potem. Licznik na rękojeści pokazywał magiczną liczbe "4" a Hallelujah ruszył w stronę lądowiska.
 
Awatar użytkownika
Venomus
Z-ca szefa działu
Z-ca szefa działu
Posty: 358
Rejestracja: czw sie 11, 2005 10:29 pm

czw mar 06, 2008 11:45 pm

Poison [Raphael Pytlak]
Theme


Gdy Poison i Mark(i) wyszli na powierzchnie, doszło do ciekawego monologu...
-Współpracowało się, Mr.Raphael, naprawdę wspaniale. Przywrócił mi Pan, po części, świadomość istnienia sensu innych indywidualnych osobowości, niż ja sam. Ale proszę nie czuć się zbyt dumnym czy pewnym, podkreślam po części. Ale wracając do tematu...jesteśmy już u skraju drogi, Mr.Raphael. Pozostaje pytanie-czy nasza współpraca kończy się tutaj, czy rozchodzimy się już po opuszczeniu tego miejsca? Jako, że mam, jak na razie, dobry dzień...pozwolę Panu udać się razem ze mną. Panu i każdemu, kogo uzna Pan za stosownego i przede wszystkim, przyciągnie jego zadek na statek w przeciągu mniej-więcej trzech, czterech minut. Bo więcej czekać nie zamierzam. Plus, żeby była jasność, nie mam ochoty narażać swojego wspólnego dobra dla uratowania Twojego życia, jeśli wdasz się w jakąś bójkę, żeby była jasność. Och, widzę że spisałem się...wchodzę już na pokład, Mr.Raphael. Acz ja sztuk jeden zostanie tutaj, by oszacować, kiedy czas wykonać manewr ucieczki. Więc...do zobaczenia, Mr.Raphael. Wiem, że czuje Pan ojcowski instynkt i pragnie Pan odnaleźć swoją samicę, ale proszę, niech nie zajmie to zbyt długo...lub niech Pan, jak to mówią, "wypierdala". - rzekł Mark główny po czym cała grupa wtłoczyła sie do statku.

Teraz nadszedł czas na poważną decyzję.... Raphael musiał wybierac pomiędzy łatwą ucieczka, co nakazywał zdrowy rozsądek... a z drugiej strony nawoływania instynktu i symbiotu który doradzał by zgładzic potomka i obronić...przyjaciółke? Trucizna nie był pewny...Co prawda sam nie należal do ludzi o których mówiono dobry...o, nie, sam wiedział, że jest wielkim skurwielem...ale nie potrzebna mu konkurencja z jego genami i wygladajaca jak jakiś bishoen z mangi dla gejów albo dziewczynek do lat dziesieciu...Kurwa! Poison nienawidził takich dylematów. Czuł sie jak bohater jakiegoś tandetnego filmowego filmu pełnego hype'u albo postac w jakiejs sesji gier fabularnych typu heroic...
Wkurzała go patetycznośc i epickośc całej sytuacji.

- Kurwa, walić to żyje się tylko raz...Mr. Mark proszę zając mi miejsce...dwa miejsca...zaraz wracam.- rzekł Raphael do Marka i powoli szedł w strone pola bitwy...

Odległośc mędzy walczącymi a symbiotem zmniejszała sie...Poison powoli zbliżał się...spokojny i mroczny...żadny krwi i ostatecznej rozprawy... Wystarczy wyobrazić sobie obraz z pierwszego lepszego filmu w którym głowny bohater zmierza na finaową potyczke, ciemniejące niebo z krwawą łuną, troche opuszczona głowa z wyrazem zacięcia na twarzy...powolny pewny krok... może i patetyczne ale Raphael uważał, że tak trzeba...że tak byc musi... wszystko rozstrzygnie sie za chwilę...

Symbiot zauważyl Hallelujahm roczniejszą strone wojny jak "zamraza" Rosiczke i potomka, po czym prubuje ranny wycofac sie z pola walki, uciekając w stone statku...miał pecha bo własnie stamtad szedł Poison. Raphael miał dość zagrywek i nastrojów Wojny, miał z nim na pieńku...czas to rozwiązac... Trucizna rozcapierzył pazury, nie więcej...zamiast jednej ręki miał kule pęłna symbiocich ostrzy, a drugierj miks miecza i topora. Macki zaczeły drżeć...Czas na mord...
- Tutaj nasze drogi se rozchodza Hallelujah, jesteś wojną...Poznaj Śmierć...- powiedział Poison po czym rzucil sie na Hallelujah.
Najpierw on, potem ten blondas... Wszystko niedługo sie zakończy...
 
Awatar użytkownika
MunchKing
Zespolony z forum
Zespolony z forum
Posty: 1288
Rejestracja: czw sty 27, 2005 8:12 pm

pt mar 07, 2008 1:02 am

You’re Poison…and your heart’s not open…erm…wasn’t me!
Trucizna rzucił się na Wojnę. Wojna znał śmierć, Śmierć był jego bratem, ale w tym układzie najwyraźniej chodziło o przyszywanego wujka od strony babci. Manipulator czasu próbował dziabnąć Poison’a mieczem. I udało mu się to. Ranił. Symbiot syknął, jednak złapał Alleluja za głowę i rozerwał na czynniki pierwsze, stojąc w posoce po kolana i zjadając mózg. Lub…taki scenariusz mógłby mieć miejsce, gdyby Trucizna poczekał cierpliwie aż Wojna osiągnie sferę lądowiska. Tymczasem zszedł z jego Sfery…prosto w sferę zamrożonego czasu. H-Alleluja…ściął go więc mieczem. Od tak, bo zupa była za słona. Następnie wolno, acz uporczywie wszedł na teren lądowiska, gdzie czekał pojedynczy Mark. Reszta pewnie teraz grała w karty, albo co.
Mark ze stoickim spokojem obserwowal koniec kariery Truciciela. Ostrzegal szczerze. Nie kiwnal nawet palcem. Westchnal z zazenowaniem, nie wyciagajac rak z kieszeni.
-Mr.Alleluja. To bylo...gorace przywitanie. Mozna Pana prosic na statek? Ja w tym czasie chcialbym jeszcze kogos...sprawdzic.
Oczy Allelujah zmieniły barwe z kriwstego szkarłatu na spokojną stonowaną szarość. Aura destrukcji jaka mu towarzyszyła również się ulotniła.
-Panie Mark... radzę lepiej od razu udać się na statek, tak sie składa że to pole czasu utrzymam tylko przez chwilę a nie gwarantuje niczyjego bezpieczeństwa kiedy ulegnie ono zanikowi.
Allelujah ruszył w stronę statku zgodnie z zaleceniami towarzysza.
Agent Mark kiwnal glowa, uznajac rade Allelujaha za dosyc roztropna. Jednak, wolal na wlasne oczy zobaczyc, co stanie sie gdy czas powroci do normalnosci. Kopnal jakis kamien z pewna dzieciaca energia patrzac, jak ten wlatuje w sfere stopu. Gdy Wojna wchodzil do statku, Mark dopiero zaczynal sie zbierac. Sam statek byl nieco ozywiony, co mogl stwierdzic po tym, jak przekroczyl jego wrota. Bylo slychac wesole halasy, ktore swiadczyly o tym, ze zaloga byla w komplecie. Po przejsciu kilku krokow w glab Allelujah mogl zauwazyc gdzie niegdzie porzucone butelki dobrego, wytrawnego alkoholu. Co ciekawe, caly sprzet jarzyl sie wesolo swiatlami, oznajmiajacymi iz systemy sa w gotowosci. Miszcz czasu mogl tez zauwazyc bardzo dokladna, zaawansowana mape galaktyki, wzbogacona o kilka punktow nie znanych powszechnie i wystajaca z jego piersi reke.
-Mr.Allelujah! We've missed you!
Struktura rzeczywistosci zadrzala podczas gwaltu, w ktorym Wojna zostala spacyfikowana i umarkowana. Nowy egzemplarz Marka odwrocil sie powoli, usmiechajac do plecowbijacza. Ten poklepla nowego siebie po ramieniu i odszedl, bawiac sie w najlepsze. Statek ruszyl, w poszukiwaniu jeszcze jednego ciekawego osobnika na tej planecie. Pana Blond…

Ruby…red rain is comming down…
Czas ruszył. Wiązka błękitu owiała blondyna i zacisnęła się na nim, prawie jak szczęki dzikiego zwierzęcia, tylko po to, aby eksplodować. Wszystko owiał poderwany z ziemi piasek, oraz dym. Kiedy ten opadł, ukazała się sylwetka mająca skrzyżowane obie ręce, która wykonała krok do tyłu. Tumany kurzu powoli ustępowały, ukazując głęboką ranę, która prawie przecięła ręce na kilka osobnych części…i której już w ułamku sekundy nie było, ponieważ została zastąpiona, czarnymi witkami, które wystrzeliły z każdej komórki, tylko po to, aby za chwilę przybrać konsystencję skóry.
- Ghh, ty mały, pompatyczny skurwysynu…
Syknął blondyn i zaczął wypatrywać Alleluja, tylko po to, żeby zobaczyć jedyne świadectwo jego egzystencji (już nieaktualne), w postaci błękitnych silników, które właśnie rozgrzały się do maksimum i wprowadziły statek w ruch, ustanawiając go poza zasięgiem, nawet dla kogoś kto przyjął cios energetyczny „na klatę”. Synalek jednak nie tracił dobrego humoru…
Może dlatego, że zatracił go gdzieś na samym początku i teraz przepełniała go jedynie frustracja i wszechobecny wkurw.
- Nad pożywieniem? Ty głupia, kanibalistyczna suko! Prędzej zdechł bym z głodu, niż włożył do ust jakąkolwiek ludzką tkankę! Pamiętasz jak mówiłem o ciężkostrawności? Heh…oto zagadka. Skąd pewność, że mówiłem o sobie? Heheh…
To mówiąc rzucił się gwałtownie do przodu z sierpowym. Ruby zdążyła odskoczyć, ale nie dość szybko, w skutek czego, jej głowa odchyliła się w bok, na naprężonych maksymalnie kręgach szyjnych, uwalniając w zwolnionym tempie kilka zębów. Musiała cofnąć się o kilka kroków, kiedy jej „syn” strzepnął z dłoni juchę mamusi.
- Nie zbudowałem też żadnego „roju”. Bo nie jestem pieprzonym, nieludzkim potworem, jak ty i ten walony…Trucizna.
To mówiąc chciał ponownie skoczyć w kierunku Ruby, jednak na jej dłoniach wykwitło coś na kształt wyrw, z których wprost w jego kierunku buchnął ogień. Owiał całą sylwetkę, która ryknęła z bólu i upadła na ziemię. Jednak natychmiast przygasła. Czerń ponownie dokonała naprawy w tempie ekspresowym, a młodzik odbił się od ziemi jak sprężyna i przykucnął na jednym kolanie. Uśmiechnął się z jakąś wyższością.
- Och nie. Jestem ludzkim potworem. Bardzo ludzkim, bo stworzonym przez ludzi. Posiadam ludzki umysł i zachowanie…mimo tych pieprzonych wynaturzeń, których jesteś autorką. Wiesz jaka jest między nami różnica „Rosiczko”? Ja nie jestem mutantem…
To mówiąc, w ułamku sekundy znalazł się przy niej, wyprowadzając kopniak, którego nie powstydziłby się świętej pamięci Norris. Mamusię wystrzeliło jak z katapulty, tak że staranowała kamienne drzewo i rozwaliła je na dwoje, wzbudzając pył.
- Nie. Urodziłem się z tymi mocami. Nic mnie nie ugryzło. Nic sobie nie wstrzyknąłem. Nie uprawiałem homo-erotycznej miłości z jakimś obcym symbiontem i nie mam rozdwojenia jaźni. Nie jestem też kimś…kto stara się udawać kogoś innego…na przykład małą, zieloną smarkulą…która uważa się za ucieleśnienie obrzydliwej strony natury.
Podszedł powoli, acz pewnie, do opadających wiórów. Złapał Ruby za zielone kłaki i w tym momencie uderzył prawicą prosto w jej żołądek, powodując pęknięcie pancerza. Następne. Ochrona pękła jak talerz z porcelany, upuszczony na podłogę. W międzyczasie dłoń zamieniła się po raz kolejny w biel i rozdzieliła na witki, wbijające się w różne elementy ciała. Pod łopatki, w żuchwę, w żołądek i w piersi, a także w nogi. Potem zaś wydarły stamtąd, zapatrzone w kawałki mięsa a blondyn zaśmiał się maniakalnie.
- Hahahaha…Hahah…widzisz…człowiek to jedyna istota w przyrodzie, którą stać na sadystyczne odruchy. To brzmi dumnie, prawda?
Dłonie złapały z maksymalnym naciskiem za przedramiona, zaś kolano nawiązało namiętną acz krótką znajomość z podbródkiem.
- Hah!
Ruby odleciała dobre kilka metrów i zaryła glebę. Ledwo żyła. Ludzki potwór zbliżał się by dobić. Patrząc z niejakim niezadowoleniem na ślady posoki na swoim ubraniu. Przykucnął przy niej i złapał za włosy, podnosząc łepetynę do góry.
- A teraz…mam dla ciebie niespodziankę mamo. Czy wiesz, że mam siostrę? Och, była byś z niej dumna. Człowieczeństwo to dla niej rodzaj przyprawy…zaś mimo, że jest wolna zaledwie od kilku godzin…czyni prawdziwą sztukę z zakładania tych…waszych kolonii. Nie ma w niej nic ludzkiego. I wiesz co? Pozwolę ci ją poznać. O tak. Przyjdzie po ciebie. I zrobi porządek…możesz być pewna. Ja nie będę sobie brudził dalej rąk…
To mówiąc puścił bezwładną Ruby, której głowa zanurkowała w piasek. Odwrócił się i zaczął iść. Przed siebie. Byle dalej…

Panie Marcus, pan się nie boi! 2/3 Mutków za panem stoi!
Terry nie odrywał oczu od migoczących monitorów, zgrywając dane na swój dysk. Jego palce pracowały nadzwyczaj szybko, uderzając w klawisze prawie jak karabin maszynowy. Mimo to, znalazł czas na odpowiedź, odnośnie pytań, które zadał Marcus.
- To niezamieszkała planetoida, na której moja firma powołała placówkę badawczą. Jednak w wyniku…działania konkurencji…mieliśmy tutaj mały problem. Czego jest pan świadkiem...
Uśmiechnął się, jakby ta cała masakra wokół, była wliczona w koszta i wciąż mógł na tym dobrze wyjść. Albo rzeczywiście tak sądził, albo jego twarz pokerowa stanowiła coś na kształt artefaktu, który należało czcić. A może jedno i drugie.
- Ezechiel. Wymontuj mi ją. Śmiało. Wprowadziłem ją w stan śpiączki kriogenicznej.
Rudy podniósł się, tym razem pewnie. Najwyraźniej zielona aura robiła swoje i była lepsza niż niejedne witaminki i zestaw chirurgiczny. Zacisnął dłoń na próbę. Zadowolony, podszedł do tuby i zaczął się z nią mocować. Powoli, bez pośpiechu. Terry natomiast dopowiedział:
- Zaś te…stwory, przy których eksterminacji użyczył nam pan pomocnej dłoni…to prototypy, można by rzec. Niefortunne, wybrakowane wypadki. Ale to…to tutaj, to jeden z trzech oryginałów. W pełni zbilansowany. Wyzbyty cech zwierzęcych, jednak nie wahający się używać swoich zdolności jak broni. Przy tym posłuszny. Coś na czego stratę, nie możemy sobie pozwolić. Nie. Z pewnością nie.
Zeeke odsapnął na głos, siadając bez pardonu na kontenerze z uśpioną panienką ukrytą we wnętrzu. Uśmiechnął się w jakiś perfidny sposób.
- Nawet niezła sztuka. Ale do dzioba bym jej nie dał.
- Heheheh…True.

Dorzucił medyk i oboje parsknęli szczerym śmiechem. Terry mruknął w rozbawieniu, jednak dalej pracował nad swoimi danymi. Powoli mając się ku końcowi. I wtedy, gówno wleciało w wentylator. Oto bowiem, bransoletka Terry’ego rozbłysła czerwonym światłem a na jego twarzy dało dostrzec się zdziwienie. Co było epickim wydarzeniem.
- Jak to okręt jest w ruchu. Kurwa, kto śmie!?
Huknął rozzłoszczony mafiozo, zaciskając pięść i rozwalając jakiś zestaw gratów ulokowany w rogu sali, przy użyciu siły kinetycznej.
- Sukinsyny. Znajdę ich. I przerobię na pasztet…
Syknął. Był wkurwiony, jednak bynajmniej nie zdesperowany czy przestraszony. Bardziej irytował go fakt, że ktoś może zrywać mu jego kosmiczną furę, a nie to, że jakiś obcy organizm rośnie w dżungli jak na drożdżach. Co więcej staje się ową dzunglą. W końcu skończył zgrywać dane. Odwrócił się a w pomieszczeniu zrobiło się jakoś zimno.
- Zeeke. Zabierz nas stąd. Wracamy do domu.
- Jego też?

Zapytał rudy, patrząc na Marcusa. Medyk energicznie przytaknął głową, jakby wyrażając swoją aprobatę, ale nic nie mówił. Terry przytaknął a czerwono włosy stęknął.
- Cholera…to będzie ciężkie. Nigdy jeszcze nie robiłem tego…na taki dystans. I z takim ładunkiem. Wiecie jak to kurewsko boli? Domagam się kurwa tygodnia urlopu!
- Ezechiel..
- Dobra już dobra!

Warknął rudy i złączył ręce. Wokół zaczęła rozchodzić się przezroczysta bariera, wypełniona błękitem. Kula rosła i rosła, aż owiała Czwórkę osób, jak i pojemnik zawierający piątą. Na twarzy rudego wykwitł ogromny ból i napięcie, żyły wyszły na wierzch. Potem zaś. Czwórka zniknęła, pozostawiając po sobie wyrwę w ziemi.
[***]
Pojawili się…na Marsie. Konkretniej w najwyższym sektorze Marsa, w jednym z najbardziej ekskluzywnych gabinetów. Upadli na ziemię, kontener potoczył się pod ścianę i…tam zatrzymał. Terry oparł się o biurko, ciężko dysząc. Medyk powstał i otrzepał natychmiast, natomiast rudy właśnie rzygał namiętnie na perski dywan, podczas gdy Marcus próbował tego uniknąć. Mafiozo w końcu powstał i usiadł za biurkiem.
- Zabrać mi tą mrożonkę z gabinetu. Planetoida 23020 ma przestać istnieć w przeciągu następnych pięciu minut. Nie płacę panu za myślenie, tylko za wykonywanie swoich obowiązków. Jeśli nadal chce pan, żebym panu płacił, zrobi pan co mówię. Natychmiast.
Syknął do comlinku, jednak natychmiast się uspokoił.
- No więc panie Marcus…porozmawiajmy o interesach. W należyty sposób.
Uśmiechnął się jak rekin do ławicy ryb i wskazał psionikowi fotel przed sobą. Zapowiadała się długa, ale to długa noc…

It’s me! And me! And…oh…me ^_^ Yeeees…
Statek zawisł w powietrzu, zbyt wysoko, by można było go dosięgnąć. Blondyn stanął z rękoma schowanymi w kieszeniach zakrwawionych spodni, patrząc na zbliżającego się Marksistę. Mark stawial miarowe kroki spokojnie i powoli, zatrzymujac sie w pewnej odleglosci od blondyna, rowniez trzymajac rece w kieszeniach. Nie sposob bylo ocenic wzroku, jakim go mierzyl, gdyz czarne okulary niezwykle temu przeszkadzaly. Tak jak i tamten, stal z rekoma w kieszeniach. W koncu przelamal milczenie, spogladajac na znajdujaca sie tam gdzies w tle obrazka Ruby.
-Nie zabiłeś jej. Zachowanie, zaskakująco, bardziej ludzkie niz u wielu ludzi. Patrząc na to, co przed chwila wyprawiała tamta dwójka, zwątpiłem ponownie w sens istnienia unikalnych jednostek...większość z nich to nie warta splunięcia kupa indywidualnego gnoju. Jednak Ty wydajesz sie czymś...wartym zachowania z tej przeklętej planety. Jestem Mark. Nie interesowałoby Cie opuszczenie tej planety, a następnie zaczęcie gdzieś indziej?
Blondyn także zmierzył go wzrokiem. Splunął w wyrazie obrzydzenia w stronę swojej matki, jednak był już zbyt daleko żeby ślina doleciała do celu, w skutek czego opadła z sykiem na rozgrzany piasek. Strzelił karkiem.
- Heh. A gdzie jest chwyt? Wiesz tak jak i ja…nie ma darmowego lunchu.
Uśmiechnął się jakoś cierpko. Mark wzruszyl ramionami.
-Szczerze mówiąc, wystarczy mi satysfakcja, ze w końcu znalazłem kogoś, kogo warto zostawić sobą, a nie włączyć w moja świadomość. A poza tym, szczerze, dzięki Tobie wchłonąłem bardzo irytującego osobnika. Tyle mi właściwie starczy. Zanim wyląduje i nas zabiorę...co chciałbyś do picia? Bah...jeśli w ogóle dali Ci tu cos do picia. Jak myślisz, podróż międzygwiezdna bedzie dobrym czasem na edukacje pod względem alkoholu i innych przyjemności życia, hm?
Blondyn uśmiechnął się i przygładził swoje włosy. Pokręcił głową w jakimś rozbawieniu. A potem, najzwyczajniej w świecie przytaknął. Dwójka wsiadła na statek. W samą porę z resztą. Opuszczając planetę widzieli nakierowane na nią satelity militarne, które własnie rozpoczynały proces wymazywania całej powierzchni z lic kosmosu. Trzydziestu trzem osobom udało się jednak ujść cało z tejże pożogi. Pozostawało jedynie pytanie…co przyniesie jutro….

THE FUKKEN END.
 
Awatar użytkownika
MunchKing
Zespolony z forum
Zespolony z forum
Posty: 1288
Rejestracja: czw sty 27, 2005 8:12 pm

pt mar 07, 2008 1:03 am

THE FUKKEN END. SEE YOU SPACE AGENT.

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 4 gości