Publikuje coby nie gniło na dysku, a może i komuś się coś przyda?
A jak coś jeszcze coś znajdę, to dokleję.
Licencja Creative Commons (uznanie autorstwa). Nie zamieszczam mechaniki, bo nie do wszystkich jeszcze mam.
Tego nie potrafię umiejscowić w czasie - postać do którejś sesji Bisselowej.
Bycie wyznawcą wcale nie jest takie proste. A zwłaszcza, gdy bóg, którego wyznajemy nie ma na świecie nikogo oprócz nas. Myślisz, że to dobrze, co? Ulubione dziecko, ulubiony wyznawca, słowem - wybraniec nad wybrańcami. Gówno prawda. Życie jedynego wyznawcy jest trudne. Ale to na prawdę trudne. I nie mówię tutaj o tym, że inni się z Ciebie śmieją - na to możesz zasłużyć zawsze. Ale gdy Twój bóg ma tylko Ciebie, czujesz się na prawdę samotny. I to nie tak samotny jak bez baby, gorzej. Czujesz, że całe swoje życie marnujesz w bezsensownej walce o zrozumienie. Bo o wyznawców nie ma co walczyć. Co z tego, że ktoś powie: no nieźle, to ja będę drugim wyznawcą! Skoro zaraz zapyta: A co z tego będę miał?
My natomiast nie uciekamy się do tak niskich pobudek. Wierzymy silnie w to, że Pan istnieje i pewnego dnia wynagrodzi nasze marne istnienie miejscem po jego prawicy ( w końcu jesteśmy jedynym wyznawacą, więc będziemy mogli sobie wybrać miejsce, gdzie usiądziemy). Nasza święta księga, ogłaszana przez niewiernych stekiem heretyckich bzdur, jest największym skarbem którym posiadamy! Dlaczego? Czy chcesz zapytać, czy na przykład posiada jakieś złote zdobienia? Albo wartość historyczną? Nie dla Ciebie, głupcze! Ale została ona napisana pod natchnieniem naszego Pana. Jest święta i koniec. Co z tego, że pradziadek przed napisaniem jej napalił się jakiegoś zielska? Może to pomogło mu w kontakcie z naszym bogiem?
Tak - jak słusznie zauważyłeś, nie jesteśmy tak do końca jedynym wyznawcą. Przed nami byli inni. Ale oni się nie liczą. Złamali się. My natomiast - od dnia urodzin przeznaczony do służby naszemu bogu, nie złamiemy się nigdy! Przenigdy! Będziemy pluć w oczy szydzących z nas fanatyków i wytykać luki w logice ich zadufanych w sobie religii! Bo nie ma innego boga nad naszego! A my jesteśmy jedynym wyznawcą, postawionym ponad wszystkimi! Tak! Nadejdzie dzień, gdy prawda zatriumfuje i spadną łuski z oczu niedowiarków! Przyjdzie dzień, gdy Nithzaveth - nasz bóg - powróci i ukarze wszystkich, którzy nie postępowali według jego nauk. Czyli wszystkich poza nami. Ach, jak piękny będzie to dzień! Słodki dzień przebudzenia i zwycięstwa!
Póki co jednak, zbieramy pieniądze na budowę świątyni w stolicy. I na chleb powszedni. Masło też by się przydało. Czemu odchodzisz paniczyku?! Twój bóg nie pomoże Ci w Dniu Przebudzenia! Nikt Ci nie pomoże! Póki masz szansę, ratuj swoją duszę i wspomóż ubogiego kapłana! Nie zostanie Ci to zapomniane!
Sesja Cień nad Neverwinter
- To już trzynasty - powiedział leniwie aasimar i ziewnął przeciągle zasłaniając usta ręką w skórzanej rękawicy. Zaraz potem przeładował pistolet i wychylił się jeszcze raz za róg, aby upewnić się, że część jego przeciwników jeszcze jest żywa. Nie widział ich co prawda za zwaliskiem beczek i skrzyń, ale bełt który właśnie utkwił w kapeluszu detektywa był na to wystarczającym dowodem.
- Wyłazić, łajzy, to może nic Wam nie zrobię! - krzyknął zza rogu rzucając kolejny patyk dymny w stronę skrytych za pakunkami goblinów. Odpowiedział mu tylko zduszony kaszel i dźwięk ciężkiego przedmiotu upadającego na podłogę. Aasimar wyskoczył z kryjówki i strzelił w locie do (jak się okazało) ostatniego z zielonych. No cóż. Przynajmniej będzie spokój.
***
- Dago Cantari, zwany Ekspertem, prawda? - otyły właściciel kamienicy wyciągnął pulchną dłoń w stronę aasimara dopijając kieliszek czerwonego wina - czemu właściwie zawdzięczam tą wizytę?
- Gobliny - tylko jedno słowo wyrwało się z ust detektywa, potem jednak nastąpiło dłuższe wyjaśnienie - to one kradły Ci towar. To jest zlecenie które wywiesiłeś ostatnio? - zapytał kładąc na stole pomiętą kartkę napisaną czerwonym atramentem i sygnowaną pieczęcią.
- Kto by pomyślał? Tu w Neverwinter? - grubas wstał i przeszedł się w stronę półki w książkami stając tyłem do aasimara - jak na to wpadłeś?
- Na co? Wystarczyło się zaczaić na strychu, same wylazły - powiedział beztrosko pytany.
- Nie o to chodzi. Jak wpadłeś na to, że jestem jednym z nich? - grubas obrócił się. W rękach trzymał wycelowaną w detektywa kuszę.
- To proste - wzruszył ramionami - Kapelusz przebrania. Ponoć nigdy nie zmieniasz nakrycia głowy. Do tego doszło kilka innych faktów, jak na przykład Twoje upodobania żywieniowe - powiedział beztrosko, po czym w jednej chwili w jego ręku pojawił się skałkowy pistolet - to koniec, Haro. Po dziesięciu latach wreszcie Cię znalazłem skurwielu.
Detektyw Dago Cantari zwany Ekspertem zbiegł po schodkach kamienicy zgięty w pół, postawił kołnierz płaszcza i ostrożnie zamknął drzwi. Straż miejska znów będzie miała zagadkę. Aasimar szybko oddalił się trzymając pod płaszczem swoją zdobycz - Kapelusz Przebrania. Ale się zdziwią jak zobaczą goblina w ubraniach o kilkanaście rozmiarów za dużych spoczywającego na podłodze salonu z kulą w piersiach. Z okien słychać było już krzyki. Ludzie słyszeli. Straż zaraz przyjedzie. Dago wszedł w zaułek i tyle go widzieli. Czerwone ślady krwi nagle kończyły się przed obrośniętą dzikim winem ścianą. Cholerny bełt na szczęście ominął ważne organy. Dago łyknął miksturę leczenia i przeszedł przez tajemne przejście w ścianie.
***
- Dagooo! - głos gospodyni domu obudził go jak co dzień. Pospiesznie schował pod łóżko zakrwawioną koszulę i spodnie razem z goblińskim bełtem.
- Tak mamo? - aasimar stał w drzwiach i patrzył błędnym wzrokiem na starszą kobietę, która przyniosła mu na tacy śniadanie - nie musiałaś ...
- A czemu nie? W końcu dzisiaj Twój pierwszy dzień w pracy? - matka nie zważając na niewerbalne protesty syna wniosła posiłek do pokoju i postawiła na stole w kącie.
- Ech, tak - powiedział ospale Dago - w końcu dzisiaj otwieram mój własny interes.
- Tak tak, lepiej się pospiesz. Pierwsi klienci już czekają.
Dago z lękiem spojrzał przez okno, gdzie na brukowanym dziedzińcu czekało kilku strażników miejskich w cywilnych przebraniach.
- Mamo! Zjem śniadanie później. Jak zawsze mówiłaś - w zdrowym ciele zdrowy duch - to mówiąc wyskoczył przez okno po drugiej stronie pokoju. No nie do końca wyskoczył. Na takie okazje miał przygotowaną drabinkę.
- I znów tydzień poza domem. A wszystko po to, żeby pomagać innym. Ależ jak, kurwa, jestem miłosierny.
***
- Dago Cantari, prywatny detektyw. Ustatkowałeś się wreszcie, chłopie - słowa poprzedzone solidnym, choć przyjacielskim, klepnięciem w plecy w wykonaniu umięśnionego dzikiego elfa brzmiały by normalnie w ustach kogo innego. Ale nie u osoby, która co chwilę zmieniała miejsce zamieszkania podróżując po lasach całego Faerunu.
- Eriel, czyżbym wyczuwał ironię w Twoim głosie? - zagadnął aasimar puszczając kółka z mahoniowej fajki i obracając się do elfa w fotelu
- Gdzież by, skądże znowu? Szkoda mi tylko tych naszych podróży. Już dziesięć lat siedzisz w tym Neverwinter.
- Tu się urodziłem, tu umrę, przyjacielu. Umrę, gdy ty dopiero wejdziesz w dorosłe życie. Cóż za ironia losu
- Masz więc radę od młodego przyjaciela. Fajki nie są już modne. Zainwestuj w to - powiedział podsuwając aasimarowi na biurku czarne pudełko - potraktuj to jako prezent na, powiedzmy, nową drogę życia.
- Co to jest? Narkotyk?
- Nie gorszy od Twoich ulubionych Fajek - odpowiedział z oburzeniem, po czym dodał powoli i z namaszczeniem - to jest, mój przyjacielu, tabaka.
- Tabaka, co? No spróbujemy. Chyba nie powinienem mieć problemów ze zdobyciem tego w Never, prawda?
***
- Czterdzieści lat minęło jak jeden dzień - aasimar podśpiewywał sobie podczas gdy cyrulik ścinał na krótko jego poznaczone siwizną srebrne włosy. Zabawna sprawa - pomyślał Dago - mam srebrne włosy a mimo to wyraźnie widać, które z nich są siwe ze starości. Cholera, ludzie w tym wieku jeszcze nie siwieją. Co to się robi z tym światem?
- Należy się jeden srebrnik, proszę szanownego pana Dago - powiedział uniżenie fryzjer
- Nie szalej, Milo - rzucił aasimar, razem ze srebrną monetą, którą niziołek złapał ze zwinnością, którą mogłaby mu pozazdrościć każda małpa. Potem zszedł ze stołka i poszedł po miotłę by uprzątnąć srebrno-siwą mieszankę włosów z podłogi.
- Nowy wizerunek, co? Dziesięć lat pracy i odmiana?
- Wiesz, Milo, nudzi mnie to miasto. Znam je już na pamięć, nie gorzej niż elfy mieszkające w nim lat setki. Ciągle te same sprawy - morderstwa, potwory, chociaż ostatnio zaczynają się inne. Kto by dziesięć lat temu słyszał na przykład o szpiegostwie przemysłowym? Dam sobie tą krótko ostrzyżoną łepetynę uciąć, że to sprawka Thay albo Zhentów. A ty co o tym sądzisz?
- Ja tam nic nie wiem. Mi tam nikt nie kradnie pomysłów na fryzury
- Uważaj, bo jeszcze zaczną. A wtedy wiesz do kogo iść?
- Detektyw Dago, pies na złodziei
On Cię wybawi gdy nie masz nadziei
Więc śmiało staw się na Alei Tkackiej
On utka Ci szczęście, rozwikła zagadkę
- Heh, nie wiedziałem, że jeszcze ktoś pamięta ten wierszyk
- Pamięta pamięta. Kawał dobrej roboty. Ale schodząc z tematu, jak tam Twoja matka?
- Zdrowa. Aż dziw, że tak dobrze się trzyma. Czasem sobie żartuje, że jeszcze i mnie przeżyje.
- No to pogratulować, nieźle Ci idzie.
- No nieźle, nieźle. Trochę tylko się nudzę
- Nie martw się chłopie, pójdziemy na piwo
- Echh
- Ty stawiasz
- Echhhhh
- I Ożeniłbyś się wreszcie
- Spierdalaj
***
Dago jest detektywem znanym w Neverwinter. Pomógł wielu mieszczanom, ale i ma na koncie kilka spektakularnych porażek, które mocno nadszarpnęły jego wizerunek. Jest znudzony i wydaje się, że nie traktuje życia na poważnie. Mimo to udało mu się znaleźć przyjaciół i po dwudziestu latach życia w Neverwinter jest jednym z tych bardziej znanych obywateli, choć niekoniecznie szanowanych. Nosi krótko przystrzyżone srebrne włosy. Najczęściej chodzi w płaszczu z wysokim kołnierzem, który stawia często przemykając się wieczorami po ulicach Neverwinter. Ma swoją agencję detektywistyczną, w której zatrudnia jedną osobę do przyjmowania zleceń i sprzątania.
Dago zna Neverwinter jak własną kieszeń. Zawsze potrafi uciec goniącym go albo dogonić uciekających przed nim korzystając z licznych skrótów.
Postać do sesji Good vs. Evil (frakcja evil)
Historia ludzkości - historią wojen. A historia gnomów? Mały gnom nie zawracał sobie tym głowy. Alistar Riggs, urodzony dnia pierwszego Mirtula nie zdawał sobie sprawy z tego co go czeka. Niezdolnymi jeszcze do pochwycenia czegokolwiek rękoma machał w stronę nieba nie zważając na toczącą się dokoła walkę. Walkę? Bitwę? Wojnę? Historia tego gnoma zaczyna się w trakcie wojny i być może leży to u podstaw jego anarchistyczno-pacyfistycznego światopoglądu. Bardzo szczególnego zestawu myśli i pragnień, który gnom opracował sobie przez lata swojego istnienia.
Ludzie przychodzili i odchodzili. Gnomy żyły. Z niepokojem patrzył na to, jak jego przyjaciele z dzieciństwa zmieniają się w zwięłdłych staruchów. Gdy Alistara coraz bardziej rozsadzała energia, słońce ich życia chyliło się ku zachodowi. Mieli rodziny, żony, nawet dzieci. A gnom był jeszcze nie gotowy na czekające go w życiu wyzwania, wciąż gotowy na zabawy z przyjaciółmi, ogniska do białego rana, wspólne śpiewy i psoty płatane starszym. Jak w raju. Raj jednak ma to do siebie, że nie istnieje. W każdym miejscu na niespodziewające niczego dobrotliwe istotki czai się zło. A już najgorzej jest, gdy zło wniknie do serca dobrotliwej istotki robiąc z niej nieznającego skrupułów potwora, o twarzy nieszkodliwego dziecka. O twarzy, zachowaniu, manierach. Ale nie o duszy.
Długo by opowiadać co stało się, że miły i sympatyczny gnom zszedł na złą drogę. Czy sprawili to rówieśnicy, czy może sam ukształtował swój charakter? Alistar wiedział dlaczego. I nie opowiadał o tym byle komu. Właściwie prawie nikomu. Ale ci, którzy to usłyszeli, długo nie pożyli.
Gnom przysiadł na skale wznoszącej się na dobry metr w górę, tak że stojąc, zahaczałby głową o strop jaskini. Ze zwykłym dla siebie pogodnym uśmiechem patrzył na leżącą na ziemi postać, W uśmiechu widać było ślad triumfu. Gnom jednak starał się kontrolować.
- Zwykle nie zabijam. Bez powodu. Ty jednak mi ten powód dałeś - nieco zbyt wysoki, być może z wrażenia, głos Alistara rozległ się głębokim echem w jaskini, z korytarza po prawej stronie gnoma powiał ciepły podmuch wiatru wprawiając w lekki ruch białe jak śnieg, choć miejscami przybrudzone wędrówką po jaskini, szaty gnoma - tak, wejście jest już tam - powiedział Alistar wskazując ręką w prawo i skupiając swój wzrok na ofierze. We wzroku było coś ... złego. Jakaś chora fascynacja, przebijająca się bardziej od triumfu. Afekt, nienawiść, skierowana wprost w skulonego na ziemi człowieka w podartych szmatach. Obok człowieka leżała laska, prosty kij do podpierania się. Człowiek miał swoje lata. Ale trzymał się dobrze, o czym świadczył jeszcze szybki po pogoni oddech gnoma.
- Skoro jednak przeżyłeś Widmowego zabójcę, widzę że nie jesteś tak słaby, za jakiego Cię uważałem - gnom jakby nachylił się bardziej w stronę ofiary, ale czując że sandały zaczynają mu się ślizgać po powierzchni głazu powrócił do wcześniejszej pozycji. - Pozwól zatem, że to uhonoruję i opowiem Ci coś o sobie. Tak chciałeś mnie zabić. Pewnie nawet nie wiesz dlaczego najęto Cię do tej pracy. - gnom głośno westchnął - ale jak widzisz, ja jestem wytrwały. Znalazłem Cię, mimo że ukrywasz się już dziesięć lat od tamtego zajścia. Zdajesz sobie sprawę z tego że to tylko przyspieszyło moje, hmm nawrócenie? - gnom zaśmiał się, głucho i złowieszczo, ześlizgnął się z głazu i opadł miękko na ziemię. Podszedł do leżącego człowieka i sprawdził ile jeszcze wytrzymają wiążące go magiczne więzy. Wystarczająco długo.
- Kojarzysz może imię Leira? - gnom popatrzył jak człowiek powoli skinął głową, chyba tylko na tyle pozwalało mu zaklęcie krępujące. - była kiedyś pomniejszą boginią iluzji. Tak była. Po jej zabiciu Cyric przejął tą domenę. Cyric. Tfu. Mam nadzieję, że nie wyznajesz tego boga? - pytający wzrok gnoma spoczął na człowieku. Człowiek skurczył się w sobie. - cóż, kolejny powód by Cię zabić. Tak więc zgubiłem się kiedyś w mieście. To był dzień targowy, cała moja rodzina nakupowała różnych rzeczy, ja poszedłem gdzieś na bok, bo zobaczyłem jakiś błysk. Potem nie pamiętam dużo. Znalazła mnie sekta wyznawców Leiry. Właśnie. Sekta. Mocno zdegenerowana, to im zawdzięczam ten paskudny charakterek, ale i też moje wspaniałe zdolności, które sam mogłeś dzisiaj poznać. Ostatecznie wyszedłem na tym dobrze, choć widząc herezje jakie wyprawiali musiałem pozabijać kultystów. Zabrawszy księgi, które mieli zmyłem się z miasta. To było jakiś czas po porwaniu. Byłem już dość potężny i stanowiłem ważną figurę w prowadzonej przez nich mafii. Heh, opuściłem miasto, ale nim to zrobiłem ty mnie napadłeś. Tak. Byłeś pewien swych sił, jednak - nie udało się. Moje iluzje zupełnie Cię omamiły i mogłem zwiać. Tak, to tylko upewniło mnie w przeświadczeniu, że nic dobrego mnie nie czeka od świata. Mogłem w skrusze przyznać się do wszystkiego i poprosić o łagodny wymiar kary. I co? Zostałbym ścięty a nie powieszony? Uwierz mi, za takie przestępstwa wtedy panowały jeszcze surowsze kary niż dziś. Nie miałem wyboru, musiałem żyć z tym dalej. Zwłaszcza że spodobało mi się takie życie. Tak, przyznanie się wtedy do winy byłoby przejawem haniebnej słabości. To jest bardzo złe mój drogi. Z raz obranej drogi nie zbacza się nigdy, choćby prowadziła prosto do piekła. To moje motto życiowe, jakby to ktoś powiedział. I co dalej? To wszystko, reszty możesz się tylko domyśleć. Miałem wszystkie przymioty, które pozwoliły mi prowadzenie działalności przestępczej, a nawet posiadanie małej mafii. Bardzo małej, trzyosobowej, ze mną włącznie. Triada? Tak nas niekiedy zwali. Trochę jak Martwa Trójka, co nie? Bhaal to był fajny bóg, szkoda że już go nie ma. Tak więc żyło nam się wygodnie i dostatnio, ale wciąż stawiamy sobie nowe wyzwania. Pewnego dnia, Leira dzięki nam powróci. A jej pierwszym przybocznym będę właśnie ja. Szkoda, że biedny Majel tego nie dożyje. Niestety jeden z triady dostał się w ręce straży i nie byliśmy w stanie go uratować.
Gnom pstryknął palcami. Od niechcenia. Człowiek, z wyrazem przerażenia na twarzy wydał właśnie swoje ostatnie tchnienie. Widmowy zabójca zadziałał jak trzeba.
Gnom o białych włosach skacząc po kamieniach udał się do wyjścia z jaskini. Dzień był wyjątkowo piękny.
Alistar Riggs jest gnomem bardzo wyrachowanym. Wie czego chce od życia i zwykle to dostaje. Bywa złośliwy. Nie lubi zabijać, ograniczając się jedynie do zabijania swoich największych wrogów. Resztę zostawia swojemu kompanowi - elfowi Akellosowi. Podróżuje zwykle z liczną służbą jak arystokrata. Ma wielu przyjaciół wśród złodziei i ważniejszych osobistości gildii przestępczych, w tym Złodziei Cienia, którym kiedyś wyświadczył wielką przysługę.
Ubrany zwykle na biało, w sandałach, z białymi włosami i niebieskimi oczami Alistar wygląda intrygująco. Przywiązuje dużą wagę do czystości stroju, sam nie nosi prawie żadnych przedmiotów, ma na zawołanie swoich wiernych służących (o czym świadczy to, że pochodzą oni ze wszystkich stron świata. Alistar najmował grupkę 5-10 służących i zwalniał lub częściej wysyłał na pewną śmierć tych, którzy się nie sprawdzili), którzy opiekują się jego dobrami. Jest dobrym pracodawcą dla tych, którzy są mu wierni.
Postać z Kampanii Morskiej
Urodził się jako syn kupca. Czy raczej głupca, który z człowieka pragnącego wolności i swobody chciał zrobić kolejnego szarego urzędniczynę, zamkniętego w dusznym labiryncie korytarzyków biura portowego. W jakim mieście? Nie ważne, tyle jest portów i tyle z nich widział w swoim życiu Talon Harn, że zdążył zapomnieć który był jego domem. Odkąd wstąpił na szlak, jego domem stał się ocean. I okręt. Jego rodziną była załoga ludzi o sercach czarnych jak niebo w bezgwiezdną noc, którzy jednak względem kamratów skłonni byli do poświęceń. „To było nawet jak przyjaźń” - pisał Talon Harn w swoich pamiętnikach, spisywanych w celi, gdzie przyszło mu spędzić 10 lat razem ze swoimi dwoma towarzyszami. Reszta zginęła, podstępnie zarżnięta przez sługusów... właśnie – czyich? Tego nie wiedział. Dnie dłużyły się, a codzienna rutyna spisywania swoich dziejów tylko powiększała nostalgię za jednostajnym szumem morza, skrzekiem mew. Za wiatrem targającym włosami, które teraz już lekko siwiały. Czy był romantykiem? Nie. Ale morze było jego ojczyzną, za którą tęsknił jak kupiec za swoim krajem.
Harn, wychodzisz
Zachrypnięty głos strażnika przeciął rutynę kolejnego dnia. Dnia, który zapowiadał się tak jak zwykle. Tym razem było to coś nowego. Tak nowego, że jeszcze dziesięć lat temu Talon podbiegłby do kraty i krzyczał, domagając się wyjaśnień. Teraz tego nie zrobił. Było mu wszystko jedno. Czy więzienie go złamało? Nie. Raczej uśpiło.
Biuro nadzorcy więzienia nie wyróżniało się. Nie wyróżniało się ze wszystkich biur, w których bywał już Talon Harn. Bywał w kilku, jednak nigdzie nie gościł długo, jego załoga ratowała go. Teraz jej nie było, więc Harn siedział w pierdlu czekając na nie wiadomo co.
Mały brudny pokoik, z wiecznie otwartym z powodu upału oknem, meble starsze pewnie od Elminstera, przeżarty molami dywan i biurko. Poharatane i poplamione krwią. Krwią klientów, którzy byli tak spacyfikowani przed złapaniem, że rzygali krwią gdy nadzorca łaskawie ogłaszał czas ich pobytu w „hoteliku”. Jedynym czystym miejscem w pokoju był kawałek biurka, na którym teraz rozłożone były urzędowe papiery. Wyglądały staro. Na co najmniej 10 lat. Przeglądał je człowiek, Talon nie znał go. Stary nadzorca opuścił już grono żywych, zaszlachtowany kiedyś przez niedbale zamkniętego w celi więźnia. To była głośna afera. Poleciały głowy.
Talon spróbował sobie przypomnieć swój pierwszy pobyt w tym miejscu i zdał sobie sprawę, że nic się nie zmieniło. Może trochę bardziej poodpadał tynk, może dywan troszkę bardziej przeżarły mole. Stara bieda. Harn nie chciał nawet zgadywać, co to za dziura. Byle w pobliżu było może, chociaż rzeka. Da sobie radę.
Talon popatrzył na człowieka. Był jeszcze młody, nie przesiąkł smrodem tego miejsca i po jego zachowaniu widać było że już ma dość tej przemiłej posadki. Przez okno przez chwilę powiał wiatr, właściwie przeciąg, Harn spojrzał przez nie i ku swej uciesze zauważył gdzie jest.
~Daleko to mnie nie zabrali. Stary dobry Przesmyk Vilhon.~
Błysk w oku i uśmiech. Wracał stary Talon Harn. Zmieniony, lecz ten sam. Poznaczone bliznami dłonie zacisnęły się z głośnym trzeszczeniem kości, pirat przeciągnął się jak pod długim śnie, przeczesał ręką włosy, jakby zaraz miał udać się do burdelu bystrookiej Meg i usiadł na wskazanym mu krześle, prezentując wyluzowanie, którego zazdrościł mu nachylony nad papierami urzędnik i jego strażnicy.
Co tam, Clancy? Bo chyba tak się nazywasz? - zagadnął od niechcenia Talon, mimowolnie przyglądając się rozłożonym na biurku dokumentom. Zauważył coś, podniósł jedną z kartek i przeczytał na głos – my, wielki Blabla, władca wielkiego Blabla (pewnie ma małego, co ty na to, Clancy?), orzekamy, że pirat Talon Harn zostaje skierowany na – tu Talon na chwilę wstrzymał czytanie i ze zdziwieniem kontynuował - egzekucję?
Tak, egzekucję, piracie – powiedział Clancy, wyrywając piratowi kartkę – masz jednak szansę wymigania się z tego. Tak jak zwykle. Ale o tym nie rozmawiasz ze mną. Zgadzasz się?
Na co? Na zrobienie czegoś, o czym nic nie wiem?
TO TAJNE – powiedział stanowczo Clancy – wchodzisz, czy nie?
Niech mi będzie, mam nadzieję że nie będą nastawać na moją cnotę, co?
Oj Talon, Talon. W podręcznikach pisali że masz ostrzejszy dowcip. - tym razem to w oczach urzędnika dostrzec można było błysk. - Jeśli chcesz, możesz zabrać towarzyszy. Tych, którzy..
Zgodzili się na Wasze zbójeckie warunki zawieszenia broni?
No tak jakby, nie ważne. Idź już w cholerę, On czeka.
Talon wyszedł z biura, eskortowany przez strażników, a gdy dołączyli do niego przyjaciele – genasi druid i Mruk, wszyscy zostali zaprowadzeni do jednej z sal, w której już czekał na nich On.
On okazał się być człowiekiem, wysokim, o szlachetnych rysach twarzy i postawie świadczących o szlacheckim pochodzeniu.
~Na stare kości Beshaby, loluś pewnie myśli, że jak wyciągnie mnie z pierdla, to polecę jak jego wierny kundel na drugi koniec świata i przyniosę mu skarb, który mi bardziej by się przydał.~
- No więc? - pirat stanął przed człowiekiem, przyjmując jak najbardziej piracką pozycję, jak to mówili szlachcice. Szlachcice bali się piratów. Ten chyba nie, więc Talon tylko ciężko westchnął i ciężko opadł na fotel przystawiony koło stolika, na którym stała karafka pełna płynu, który od dziesięciu lat śnił się Harnowi po nocach. Miał już sobie nalewać płynu do kryształowej szklanki, gdy głośny świst, a potem brzęk tłuczonego szkła przerwał mu. Siedział z samą szyjką karafki w ręce patrząc ze zdziwieniem mieszanym z gniewem na szlachetkę, który teraz wsadził sobie za pas lekki buzdygan.
- Synku, nie myśl, że jak wyciągnąłem Cię z pierdla, to już Ci wszystko wolno. To wino nie jest dla Ciebie. Prawdę mówiąc prędzej dałbym je krowom niż Tobie – powiedział nieznajomy, głośno spluwając na wykładaną kafelkami posadzkę.
- Nie, to ty mnie posłuchaj psi synu – pirat nie chciał być dłużny – mam ... - i już miał powiedzieć, gdzie ma takich jak on, już miał roztoczyć przed niebieskookim szlachetką pełny arsenał klątw i przekleństw, których kolekcjonowanie było swoistym hobby Talona. Jednak ktoś mu przerwał. Jak zwykle, mruk. Gnom stanął między Harnem a szlachcicem i swoim śmiesznym, skrzekliwym głosem, powiedział:
- Gówno nas obchodzi Panie szlachcicu, jak wielkiego masz chuja, o ile w ogóle go masz, ty Harn też się zamknij, bo tu chodzi o naszą wolność do ciężkiej cholery i nie chciałbym wiedzieć, że przez jebane walki kogutów będziemy siedzieć w tych apartamentach poniżej gruntu jeszcze kilka lat. - gnom był wzburzony. Gdyby jeszcze wiedział o tym, że poszliby od razu na śmierć zabiłby Talona gołymi rekami.
- Twój towarzysz dobrze mówi – powiedział kwaśno szlachcic. Nie chcąc puścić mimo uszu uwagi o własnym przyrodzeniu, przez chwilę jeszcze z zaciśniętymi zębami patrzył na gnoma. Opanował się. - wiecie jak to bywa. Wyciąga się pirata z więzienia tylko z jednego powodu, dlatego że jest świetnym żeglarzem, co prawda wątpię, byś mógł poprowadzić w tej chwili cokolwiek oprócz starego kalosza, ale wspomniała mi o Tobie osoba, której zdaniu ufam bezgranicznie.
- Tak, znam tę bajkę – wciął się Talon – wyratowanego kapitana piratów wysyła się wtedy na straceńczą misję na drugi koniec świata, aby wyratował królewnę albo zdobył skarb, albo wszystko naraz i najlepiej żeby jeszcze zniszczył zło na świecie, którego sam jest częścią. Czy tak? - skończył drwiąco pytanie.
Tak, dokładnie tak, kapitanie.
***
- I co, i co ci powiedział? - pytał niecierpliwy gnom, szlachcic wyprosił ich, chciał rozmawiać tylko z kapitanem.
- To tajne, przyjacielu – powiedział z uśmiechem Talon i dodał – ale nie martw się, będziesz miał mnóstwo okazji żeby się wykazać. No i mam jeszcze jedną dobrą wiadomość. Mamy okręt, karawelę.
Gdy przyszli do portu statek stał już przy kei. „Perła Luskan”. Wyglądała na nową. Przed statkiem na kei prężyła piersi załoga, najęci przez szlachcica, w mundurkach z wypisanymi stopniami.
- Nosz kurwa mać, chyba się źle zrozumieliśmy, Panie Szlachcic - powiedział Talon do stojącego nieopodal zleceniodawcy – to ma być, do kurwy nędzy piracka załoga, a nie jakieś wymoczki. Daj mi kilka sakiewek złota, sam pójdę kogoś zarekrutować. Znam tu miejsce, gdzie znajdę wielu profesjonalistów w tym fachu.
Talon zabrał pieniądze i poszedł powoli z towarzyszami w stronę „Lewego kalmara” - tawerny z której większość normalnych osób nie wyszłaby. Zostałaby co najwyżej wyniesiona z nożem w brzuchu. Kapitan schował na razie w wewnętrznej kieszeni nowego kubraka czarny kształt, miękki w dotyku. Uśmiechnął się szeroko - znów się spotykamy, Jolly Roger. - poderwał z ziemi swój kuferek, który przez 10 lat leżał zakopany w ziemi i ruszył szybkim krokiem. Za nim szli druid i Mruk, również ze swoim starym ekwipunkiem. Szyld „Lewego kalmara” majaczył w oddali, słońce grzało, z portu dochodziły pieśni marynarzy.
Jolly Roger, zmarnował życie mi
Jolly Roger, w Cormyrskiej tonie krwi
Kapitan jeszcze raz się uśmiechnął. Jego ulubiona szanta na powitanie nowego życia.
- Chodźcie, kamraci, napijmy się rumu, wynajmijmy pokój w jakąś cycatą wkładką i jutro pomyślimy nad wyborem załogi.
Sesja: Lochy i śmiałkowie
Reelock nie pamięta dobrze swojego dzieciństwa, a jedyną wyraźną pamiątką z tamtego okresu jest blizna ciągnąca się z tyłu lewej nogi – od łydki po pośladek. Faktem jest jednak, że gdy inne dzieci bawiły się w Rycerzy i gobliny, Reelock musiał walczyć o życie. Urodził się w Mulhorandzie, a jego złote włosy dobitnie świadczyły o tym, że ktoś w jego dalszej lub bliższej rodzinie zaliczył kiedyś skok w bok z przedstawicielem innego planu. Dobre i to, że stary kapłan Shevezgrit powiedział, że planu dobra. Inaczej, jego fanatycznie walczący o sławę ojczulek pożegnałby się z synkiem jeszcze szybciej. A tak nastąpiło to, gdy Reelock miał około cztery lata.
Został porwany – zwyczajnie uprowadzony, nie tam dla jakiegoś okupu, tak po prostu. Gwiezdne elfy z puszczy Yuir miały jakieś zatargi ze złotymi i gdy zobaczyły w karecie przejeżdżające złotowłose dziecko wpadły w rządzę mordu. A jak już się okazało, że złotowłosy nie jest elfem (właściwie zdradzają go tylko zwyczajne ludzkie uszy skryte pod długimi włosami), to gwieździści jakoś nie kwapili się by przeprosić kupców, tylko dorżnęli kogo się dało i udali, że nic się nie stało. No prawie nic. Bo zostawiony przy życiu mały chłopiec, miał zostać wychowany wśród elfów jako pewnego rodzaju odszkodowanie dla ludzkości. I znów gówno z tego wyszło. Reelock co prawda żył, ale spadł (eee musiał?) do rangi … nie – nie popychadła i służącego to by było coś. Po prostu wszyscy solidarnie mieli go w dupie i z trudem akceptowali to, że przez zrzędzenia jakiegoś starucha o przebaczeniu i naprawie swoich czynów muszą się zajmować takim bękartem, który nawet do końca nie był człowiekiem.
Tak więc Reelock rósł, rósł. Jak na drożdżach, chociaż karmiono go iście króliczym jadłem. Ale tak to jest jak się mieszka w środku lasu i dba za bardzo o ekologię. Reelocka osobiście ekologia obchodziła mało, więc już od najmłodszych lat starał się zapoznać się z umiejętnościami myśliwego. Nici jednak z podchodzenia zwierzyny i ataków znienacka. Mimo bardzo wyczulonych zmysłów, odziedziczonych po niebiańskich przodkach, Reelock nie umiał skorzystać z okazji i podkraść się. Lubił walkę. I krew tryskającą z setek zadanych przeciwnikowi ran. No może nie przeciwnikowi. Zwierzynie. To co innego, prawda?
Od najmłodszych lat, bronią którą był najbardziej zafascynowany stał się kolczasty łańcuch. Wiedział, że potrzebuje dużej siły i niezłej zwinności, aby w pełni opanować jego używanie. Z jednej strony – każdy może machnąć łańcuchem i wbić go w ciało przeciwnika – z drugiej – aby go potem wyszarpać trzeba sporej krzepy. Tak więc spychany przez wszystkich na bok Reelock zaczął myśleć o tym, jak takową broń zdobyć. U elfów widział ją rzadko. Pamiętał, że dawniej w domu ojca był jeden człowiek, który się nią biegle posługiwał. Chodził w kolczastej zbroi, a całe jego ciało było pokryte małymi bliznami. Nazywał się Heiran i Reelock chciał być taki jak on. Reelock dorwał kiedyś kolczasty łańcuch, który przypadkiem znalazł się w elfiej zbrojowni. Zamachnął się nim i rozerwał sobie skórę z tyłu na lewej nodze. Druidzi od razu wyleczyli tą ranę, ale zostawili mu bliznę aby pamiętał jak jest lekkomyślny. Reelock skwitował to pogarldiwym „Pff”. Ale tylko w swojej głowie. Elfy stawały się coraz bardziej odległe i nieufne. O ile było to jeszcze możliwe.
W końcu zdarzyła się okazja. Jedna na tysiąc. Tajemniczy wędrowiec, który zawitał do wioski okazał się nikim innym, jak właśnie Heiranem. Z paskudną raną po ataku elfów, człowiek jakoś zdołał dotrzeć do uzdrowicieli. Zresztą zawsze mówił, że po tym co przeżył, żadne ostrze nie jest w stanie go zabić. Heiran zabrał Reelocka ze sobą. Młody aasimar nie posiadał się z radości. Tak jak elfy, które doszły do wniosku że 10 lat to co prawda tylko ułamek w wielkiej rzece czasu, ale czują, że młody jest gotowy do wyruszenia w świat. Tak też się stało.
Wędrowali po świecie – mistrz i uczeń. Nie za długo znowu. Heiran przekazał Reelockowi wiele cennych wskazówek i nauczył go walczyć kolczastym łańcuchem. Reelock zaraził się od mistrza nienawiścią do wynaturzeń. Wydawało mu się to całkiem naturalne – kocham przyrodę, więc niszczę to co jest jej zaprzeczeniem. Żywił co prawda urazę do elfów za to jak go potraktowały, ale ona po latach przekształciła się w obojętność, a nie nienawiść. Mimo wszystko znalazł dla nich coś na kształt przebaczenia, gdy pewnego razu usłyszał całą historię. Czasami jeszcze odwiedza ich, aby z sentymentem spojrzeć na miejsce, gdzie spędził lata młodości. Często odwiedza też w Silverymoon swojego mistrza, który osiadł tam częściowo z powodu podeszłego wieku, częściowo z powodu chorób.
Reelock jest poszukiwaczem przygód. Czy w pełnym tego słowa znaczeniu? Kto wie? Lubi walczyć. Przeciwko wynaturzeniom, przeciwko wszystkim, jeśli tylko jest jakiś dobry powód. Dobry to nie znaczy jakikolwiek, ale nie znaczy też i zacny. Reelock nie jest alkoholikiem ani ćpunem, ale szum w uszach w czasie szarży na wroga jest doznaniem, dla którego nie raz ryzykował życiem.
Sesja Opowieści dzieci jaskiń
"Jeśli kiedykolwiek przechodząc przez ciemne jaskinie usłyszysz chichot szaleńca a zaraz potem jaskinię rozświetli blask ognistego wybuchu, to znaczy że natknąłeś się właśnie na niego"
Podania ludowe
Trudno powiedzieć kim tak na prawdę jest Malkar. Nie ma korzeni, rodziny ani stałego obszaru zamieszkania. Uważa się za pana samego siebie i leci z wiatrem dziejów tam gdzie go poniesie. Obce mu są wszelkie uczucia i sentymenty, liczy się duże BUM! i jeżeli jest okazja aby do tego doprowadzić, Malkar może zrobić takie BUM! zupełnie za darmo. Tyle, że czasem bywa nadgorliwy. Widywano go w różnych częściach świata i tam gdzie był jest już postacią legendarną. W jednych jako wielki wyzwoliciel, w innych jako kat i szaleniec. On i tak o to nie dba. Żyje z dnia na dzień wędrując wszędzie tam, gdzie spotkać może swoich pobratymców. Wszędzie tam, gdzie w ciemności czają się zielonoskórzy dybiąc na życie nieostrożnych poszukiwaczy przygód. Często wiązano go z rozmaitymi plemionami i niektóre do dziś podtrzymują mit, że legendarny Malkar Krwawy jest właśnie członkiem ich plemienia i u nich cały czas przebywa. Sam Malkar nic sobie z tego nie robi. No bo po co? Jeśli cokolwiek zostało w jego (paradoksalnie) zimnym sercu to szacunek i przywiązanie do własnej rasy.
Trudno powiedzieć aby Malkar był zupełnie zdrowy na umyśle. Wielu twierdzi, że ciągłe obcowanie z magią i wąska specjalizacja w magii płomieni sprawiły, że umysł goblina nie jest już taki jak dawniej. Mają rację. Zwykle zimny i wyrachowany, w momencie rzucania czarów zaczyna szaleć, ponoszą go emocje, wpada w trans, który mija gdy dopełni się dzieło zniszczenia. To nie wszystko. Nie tylko ogień jego własnych czarów ale i ogień każdy inny przyciąga go niebezpiecznie. Jest piromanem. Lubi eksperymentować ryzykując przypalenie a gdy mu się nie udaje to tylko motywuje go do kolejnych i kolejnych prób. Ze starości to on na pewno nie umrze.
Trudno powiedzieć aby Malkar miał w życiu jakieś cele czy marzenia. Goni w nieznane, w zupełnie losowych kierunkach. Niezdecydowany jak chwiejący się płomień świecy, zawsze w ruchu. Leci przed siebie jak meteor i jak meteor zostawia za sobą spaloną ziemię. Spalone mosty. Dokąd znów rzuci go przeznaczenie? Tak na prawdę nie obchodzi go to. Żyje chwilą jak płomień, który lada chwila może zgasnąć gdy skończy się paliwo. Jak płomień wykorzystuje wszystkie szanse dane mu przez los. Jak płomień zgaśnie pozostawiając po sobie tylko dym i popiół.
Wygląd: Długi płaszcz sięgający ziemi skrywa niemal całą sylwetkę Malkara. U góry wystaje tylko zielona głowa ze złośliwym wyrazem twarzy na ustach pełnych ostrych szpilkowatych zębów przykryta kapturem płaszcza. W ręce Malkar dzierży drąg z ciemnodrzewu, na którym wyryte są bardzo sugestywnie wyglądające płomienie. Spod kaptura widać tylko uśmiech. Oczy są zakryte przed obserwatorem.
Problemy w Dolinach
Malsvbaart Jensen pochodzi z Vast, ale jego ród bierze swój początek daleko na północy, wśród zimnych równin Damary. Jensenowie dobrze to pamiętali i troska o wytrzymałość i tężyznę fizyczną dzieci była jednym z priorytetów w procesie wychowawczym. A konkretnie to co z niej wynikało, czyli niekończące się ćwiczenia. Co z tego, że Jensenowie nie wrócą już na północ? Ich ród słynął z mężnych wojowników i obawiano się zapewne, że łagodniejszy klimat Vast może tylko rozpuścić zahartowanych w mrozie Jensenów.
Z tych skostniałych zasad zawsze (odkąd pamiętał) wyłamywał się Malsvbaart. Męczyły go żmudne ćwiczenia w małej prywatnej akademii założonej przez jego ojca. Wielokrotnie zdarzało mu się przechytrzyć instruktorów dzięki wrodzonej zręczności i intelektowi. Wrodzona charyzma przydawała się, gdy psoty wychodziły na jaw i trzeba było świecić oczami przed pomnikiem, który miał zwyczaj tytułować się jego ojcem. „Są dwa rodzaje walki: sposób lisa i sposób lwa” - mówił zawsze ojciec, cytując jakiegoś filozofa, którego mózg w tej chwili właśnie rozsypywał się w próchno - „Jensenowie to lwy!” - bez tłumaczenia, bez dyskusji, ta sama mantra przez lata. Mals znalazł książkę, z której pochodziła – traktat „Książe” napisany przez gnoma Meki Veliego a myśli i słowa w niej zawarte wreszcie wyjaśniły co dokładnie na myśli miał ojciec. I jak jego światopogląd ograniczony był przez tradycje i konwenanse.
Jensen nie miał wątpliwości – jego sposób walki to na pewno sposób lisa, więc nie chcąc dłużej ciągnąć tej bezowocnej nauki bycia lwem, młody Mals wymknął się nocą z rodzinnej posiadłości, zabierając ze sobą kilka cenniejszych przedmiotów jakie znalazł na szybko – tak w tym był dobry i zniknął w mroku.
Ulice Procampur przywitały z otwartymi ramionami kolejnego łotrzyka, który bez większych skrupułów pozbawiał ludzi zbędnych ciężarów sakiewek. Było co prawda kilka incydentów ze strażą miejską. Ale kto by się tym przejmował? Mals dobrze wiedział, że nie da rady walczyć z przeciwnikiem na nieznanym terenie, więc pierwsze dwa tygodnie poświęcił tylko na zwiedzanie miasta. A miał za co, bo zrabowane z domu przedmioty sprzedał z całkiem niezłym zyskiem.
W końcu jednak skończyła się era prosperity. Lokalna gildia złodziei nie mogła pozwolić na panoszenie się w mieście samotnego rabusia. Opcje były różne, od ucięcia jakiejś części ciała po morderstwo niesfornego łotrzyka. Jensen nie dał się złapać tak łatwo, jednak w starciu z gildią na jej własnym gruncie nie miał szans. W ramach jakiegoś dziwnego dowcipu losu, został zapakowany w beczkę i wrzucony na okręt płynący na zachód. I tak dotarł aż do Sembii.
W Sembii postanowił, że kończy ze złodziejstwem, bo w żadnym mieście nie ma szans na samotną rywalizację z gildią złodziei. Z kolei jego wolna dusza nie chciała podporządkować się żadnym rozkazom. Został poszukiwaczem przygód i wyruszył w stronę Dolin – tam może znajdzie się jakieś ciekawe zajęcie?
Zanim opuścił Sembię, napisał list do rodziny. Opisał pokrótce wszystko co się stało, nie zdradzając jednak dokładnych imion i nazw miast. No cóż, może to wzruszy choć trochę ich ukute z kamienia i lodu serca. Tymczasem jednak, Jensen zakupił ekwipunek i wyruszył przez góry. Jako pierwszy cel obrał Dolinę Cienia. Później pomyśli się dalej. W niedalekim sąsiedztwie jest przecież Cormanthor. Jensen postanowił zebrać grupę podobnych sobie poszukiwaczy przygód i ruszyć się gdzieś, by zasmakować walki (sposobem lisa) i skarbów, których bogactwo przyćmiewa wszystko, co widział dotąd.
Młody Malsvbaart Jensen bardzo chciał zostać bohaterem, a przyjęcie Tymory jako swojej patronki miało mu to umożliwić i uczyć każdy jego krok kolejnym krokiem ku bogactwom i sławie.
Postać z sesji Sekret Czarodzieja
Karris Quint urodził się w Halruaii. I nic by nie wskazywało na to, że ten prosty wieśniak zostanie kiedyś włączony w szeregi kleru bogini, której wyznawcami byli ludzie (i nie tylko) z całego Faerunu. Bo cóż jest piękniejszego niż praca na gospodarstwie? Mijają spokojnie dni, człowiek wychowuje się w poczuciu, że wszystko co ma zrobił własnymi rękami lub tymiż rękami na to zarobił. I nie ma miejsca na nieuczciwość, gdyż każdy kłos żyta jest policzony przez bogów i z każdego kłosa narodzi się tyle ziaren i nie więcej. Karris dorastał bez świadomości zła. Jego sielankowa wioska była daleka od przestępczości, gwałtów, mordu. Jak to zwykle w wioskach na krańcu świata. Ot - czasem zdarzały się bijatyki w karczmie, ale następnego dnia ich uczestnicy znów pili razem nie przejmując się tym co było kiedyś. Dla nich liczyli się ludzie. I tego uczył się od nich Karris.
Sielankowy obraz wioski popsuł się gdy chłopiec zaczął dorastać. Jako nastolatek widział więcej. Zauważył, że daty na kilku grobach z cmentarza wskazują na to, że ich lokatorzy zmarli młodo. Podpisy na nagrobkach również dużo mówiły. Miłe panie, które mieszkały razem w jednym domu nie były wdowami, które zarabiały szydełkując, ale prostytutkami, które spełniały najbardziej plugawe marzenia erotyczne mężczyzn z wioski, wreszcie tylko bohaterska postawa i czary tutejszego kapłana zapobiegły kilku najazdom małych grup orków i trzymały pod ziemią gnieżdżących się w katakumbach nieumarłych. Karrisowi otworzyły się oczy. Zobaczył zło ... i postanowił z nim walczyć. Za wszelką cenę.
Pierwsze szkolenie kapłańskie odebrał we własnej osadzie. Od kapłana Tempusa, który chętnie włączyłby zdrowego silnego chłopca w poczet rycerzy zakonnych. Plany Karrisa były jednak inne. Wiedział że chce walczyć ze złem. Wiedział też jak. Magią. Magia, była tajemną siłą, której nie rozumiał, toteż nic dziwnego że uważał że może sprawić cuda. Gdy dodać do tego opowieści wysłuchiwane w dzieciństwie o wielkich magach, których potęga przewyższa o stokroć rycerzy, nie wydaje się dziwnym, że Karris wpadł na pomysł aby nauczyć używać magii każdego. No bo co ci może zrobić ork gdy znasz czar ognistej kuli? Gdy ktoś ci coś ukradnie to czemu by nie użyć czarów wieszczących aby dowiedzieć się gdzie to jest? Młody chłopiec nie rozumiał dwóch rzeczy. Dwóch, które łączyły się w jedną maksymę. Złotą myśl, która została życiowym mottem Karrisa: Magia nie jest dla wszystkich, ale wszyscy są dla magii.
Po pierwsze wiele osób nie chce się uczyć magii. Nawał zajęć, przekonania religijne, strach... Mimo takiego jej rozpowszechnienia wiele osób dalej uważa magię za śmieszne zabobony, po drugie - magia jest niebezpieczna. I danie dostępu do niej każdemu byłoby równie dobre jak rozdanie prawdziwych mieczy małym dzieciom walczącym zwykle na drewniane. Kapłan Tempusa studził zapały Karrisa, ale filozofia jego boga nie dostarczała odpowiedzi na wątpliwości chłopca, więc stary kleryk wysłał go do swojego przyjaciela - kapłana Mystry. W jego górskiej siedzibie Karris poznawał dogmaty wiary. Ostudził swoje zapędy przez ćwiczenia fizyczne i duchowe. Ale nie zaznał spokoju wiedząc, że na świecie dalej panoszy się zło. Teraz jednak wiedział co jest jego przyczyną - sami ludzie. To oni dopuszczają do istnienia nieprawości i występków. Przymykają oczy na grzechy innych aby samemu dorwać jak najwięcej. Krzywdzą innych, a potem skarżą się że inni krzywdzą ich. Z tym złem Karris musiał walczyć. Tylko że za cholerę nie wiedział jak.
Dni płynęły spokojnie na nauce i rozmyślaniach, w końcu Maelanis stwierdził, że chłopak może wstąpić do zakonu stając się od tej pory kapłanem Mystry, bogini magii. Karris dostał zatem swój medalion bogini i z błogosławieństwem mistrza ruszył w świat by znaleźć sposób na zabicie w ludziach zła. Maelanis nie wróżył mu dobrze. Ideowcy kończyli zwykle źle. Fanatyzm, jak to się mówiło, jest domeną słabych umysłów. Kapłan nie wiedział jednak, że Karris nie jest fanatykiem. Młody kapłan na podstawie swoich licznych doświadczeń rozwinął własny nurt filozoficzny. Szukał w innych dobra i chciał je wyciągać na światło dzienne, dowodząc że jedynie nasze nastawienie sprawia że zło na świecie nie tylko istnieje ale i czasem triumfuje. I tu jednak poległ jego światopogląd. Gdy tylko dowiedział się o istnieniu planów.
Planów, na których zło żyło i kwitło, z których się wywodziło i których mieszkańcy byli złem wcielonym o sercach czarnych niczym węgiel. Ich nie dałby rady nikt nawrócić. W nich nikt nie znajdzie dobra. A dla istot, które im służą nadzieje są nikłe. Karris przestał mieć jakiekolwiek złudzenia. Nie nawróci piekła ani otchłani. W końcu zrozumiał, że aby istniało dobro musi istnieć i zło. Postanowił jednak zarazem, że to on będzie eliminował zło, które śmie wkroczyć do jego świata. Postanowił bez litości zabijać demony, diabły, nieumarłych, uwalniać dusze, oświecać umysły, prostować ścieżki prowadzące do prawdy. Cel trudny, ale i Karris nie był pierwszym lepszym człowiekiem. Jego pierwotna natura, chłopi upór często dawał o sobie znać w sytuacjach zagrożenia, jego prostaczy wygląd często mylił przeciwników, biorących go za wiejskiego proboszcza. Jednak gdy tylko przemówił czuć było od niego siłę, władczość zdolną pociągnąć za nim ludzi. Moc zdolną rozbudzić miliony i poruszyć sumienia. Taki był i jest Karris. I taki zawsze będzie.
Wygląd
Uśmiechnięty od ucha do ucha, o twarzy pozbawionej szlacheckich rysów Karris nie wygląda na potężnego kapłana potężnej bogini. Często też się takim nie czuje wiedząc, jak mało zdołał w życiu zrobić. Jego niebieskie oczy czasem skierowane są w niebo, częściej jednak spoglądając na ludzi i otaczający ich świat. Przeciwnicy Karrisa, mówią że w oczach ma on promienie antymagii, ale to tylko rozdmuchane plotki, kapłan jest po prostu bardzo wprawny w kontrczarowaniu. Wielu też dziwi się widząc go używającego różdżek - to jedna z mocy danych mu przez Mystrę. Karris zwykle ubrany jest w białe lub jasnobrązowe kapłańskie szaty, czasem przykrywa się dodatkowo czerwonym płaszczem. Na szyi zawsze ma łańcuch ze świętym symbolem Mystry, w ręce zwykle trzyma swój kij z ciemnodrzewu. Do walki zakłada koszulkę kolczą. Reszta przedmiotów jest pochowana w plecaku wykonanym z dobrze wygarbowanej skóry i sakiewce przy pasie. Na prawej ręce ma sygnet z symbolem, który sam wymyślił jako że nie jest szlachetnie urodzony. Właściwie musiał go sam wymyślić aby sygnować listy. Karris nosi długie włosy sięgające nieco poniżej ramion.