ndz paź 03, 2010 12:58 am
Lisia drużyna wcięła się w plany drowiej watahy niczym szyderczy śmiech Beshaby. Miażdżący impet elfiego uderzenia powoli wytracił się, zaś przyparci do ściany płonących drzew Jeźdźcy podchwyciwszy promyk nadziei zdwoili wysiłki, walcząc z zajadłością zagonionych w kąt szczurów.
Choć jednak Jerrod z chwalebnym zapałem fechtował, wykrzykiwał pokrzepiające frazesy, zbijał mieczem ciosy chroniąc stojących obok, rannych towarzyszy, jego oddział topniał w oczach. Jeźdźcy, tak skuteczni w polu, w pełnej szarży, marnieli pozbawieni swego głównego atutu. Teraz, zepchnięci do defensywy, z ogniem za plecami i mrowiem stalowych zębów przed sobą, wśród gradu bełtów sypiących nań od strony opanowanych przez wroga wozów, nie potrafili wytrwać.
Geond, który jako jedyny skupiał w tym czasie uwagę na oddziale ludzi, robił co w jego mocy, by przechylić szalę zwycięstwa - mrocznych elfów było jednak zbyt wielu. Gdy opór wojowników znad Ashby zaczął w końcu pękać, czas jakby zwolnił przed oczyma planokrwistego. Mimo, iż wszędzie snuły się kłęby dymu, z jakiejś przyczyny sylwetki dowódców walczących oddziałów były dlań widoczne z przerażającą dokładnością.
Jerrod osłaniał właśnie trafionego bełtem towarzysza, wykorzystując przewagę wysokości jaką dawał mu rumak - ostatni pozostały przy życiu koń na polu walki - by rozpłatać czerep napierającego nań drowiego wojownika, gdy przyszło mu skrzyżować ostrza z wrogim przywódcą. Ten już na pierwszy rzut oka wyróżniał się spośród mrowia mrocznych elfów - po części przez jasny, srebrno-szary płaszcz i połyskliwą, mithralową kolczugę, odcinającą się wyraźnie barwą od ciemnych strojów jego podkomendnych, ale także przez wzrost - był on najroślejszym spośród drowów w grupie.
Przywódcą Jeźdźców krzyknął coś do swego adwersarza, lecz jego głos zginął w zgiełku bitwy, uchodząc uszom Geonda. Drow jedynie zaśmiał się w odpowiedzi, skracając płynnie dystans do przeciwnika, by wyprowadzić druzgocące pchnięcie w pierś krwawiącego z wielu ran rumaka. Koń zakwilił przeraźliwie, stanął dęba, machnął kopytami, chybiając o cal głowę elfa, który odskoczył w tył z szybkością błyskawicy, po czym padł martwy na ziemię. Jerrod, wykazując godny pochwały refleks, nie dał się przygwoździć truchłem umierającego wierzchowca - zeskoczył prędko z siodła, po czym przetoczył się na bok, powstając zaraz na równe nogi. Elfi wódz wykorzystał jednak ułamek chwili, w której jego adwersarz nie zdążył jeszcze przybrać właściwej pozycji obronnej. Geond zobaczył tylko jasną smugę, jaką pozostawił po sobie furkoczący, srebrno-szary płaszcz, błysk czerwonego światła, jakie ciągnęło się za magicznym mieczem i rozbryzg krwi, który buchnął z rozcięcia na piersi Jerroda.
Pozostali przy życiu Jeźdźcy krzyknęli przeraźliwie, zbijając się w kupę ponad powalonym przywódcą, osłaniając go murem własnych ciał przed razami drowich najeźdźców. Okazało się to jednak kiepskim pod względem taktycznym manewrem, gdyż elfy zdołały zacieśnić wokół ludzi okrążenie, zakłuwając ich z pasją włóczniami.
Fakt, iż elfii przywódca zdołał przecisnąć się przez równiutką ścianę swoich podkomendnych, poświadczał o ich doskonałym wyszkoleniu - miast bowiem wgnieść go w pierścień obronny Jeźdźców, ci rozstąpili się prędko, dając mu szansę na zebranie oddechu. Drow rzucił tylko przelotne spojrzenie na dobijaną systematycznie garstkę ludzi, po czym przerzucił wzrok na gromadę Lisów.
Zmrużone oczy i zaciśnięte w wąską kreskę usta świadczyły wyraźnie, iż nie spodobało mu się to, co zobaczył. Zaraz też wymienił spojrzenia ze zbrojnym w runkę wojownikiem o paskudnej twarzy, przeoranej długą, wijącą się od brody do lewej skroni blizną, który skrzyknął do siebie kilku towarzyszy. Razem, mroczne elfy ruszyły do natarcia...
Podczas gdy Jerrod padł na ziemię pośród trupów swoich towarzyszy, Tibor toczył walkę z niewidzialnym magiem. Walkę nad wyraz pomyślną i szybko zbliżającą się do zakończenia - a przynajmniej tak można było wywnioskować z krzyków czarodzieja i krwi, która uwidoczniła się obficie na pazurach i kłach Alphariusa. Tibor usłyszał jeszcze jak wróg próbuje wymówić szybką inkantację, która jednak utknęła mu w gardle, gdy pantera rozdarła po raz wtóry jego ciało. Therale już gotował się, by wyprowadzić mieczem finalne uderzenie, gdy usłyszał kolejną, znacznie krótszą, wysyczaną mściwie frazę. Zimny pot zalał go, gdy zidentyfikował desperacki ruch swego pobratymca, który widząc przed sobą tylko śmierć, postanowił odpłacić jeszcze swoim wrogom pięknym za nadobne.
Kula ognista eksplodowała z ogłuszającym hukiem, wyrzucając gwałtownie zaklinacza i jego chowańca w powietrze. Tibor krzyknąłby z bólu, lecz uderzenie wytłoczyło całe powietrze z jego płuc. Podmuch cisnął nim niczym szmacianą lalką, zaś jego krótki lot zakończył się boleśnie na pniu drzewa, które przywitało go mniej groźnym, acz dalej bolesnym uderzeniem. Therale zakrztusił się, obracając dziko spojrzeniem po polu bitwy. Po mieczu, wyrwanym mu z ręki przez impet eksplozji, nie było śladu. Alpharius zaległ kilka metrów dalej, miotając się przeraźliwie, by ugasić tlące się futro. Dopiero ten widok uświadomił zaklinaczowi, iż jego szaty trawią niewielkie, acz zajadłe języki płomieni, wspinające się cierpliwie po rękawie ku twarzy...
Geond zorientował się, iż wyforsował się odrobinę za bardzo do przodu, oddalając się od bezpiecznej osłony, jaką stanowił mur jego zbrojnych towarzyszy. Gdy bowiem ruszyła na nich falanga elfich zbrojnych (szczęśliwie nie wszyscy - sześciu bowiem zostało w tyle, by dobić garstkę pozostałych jeszcze przy życiu Jeźdźców), w jego kierunku powędrowało aż trzech przeciwników. Planokrwisty cofnął się gwałtownie do tyłu, gdy poskręcany grot włóczni zatańczył mu przed oczyma, lecz nim ten zdołał zatopić się w jego twarzy, z niespodziewaną, nieoczekiwaną, acz z pewnością zbawczą pomocą przyszedł mu Deleron. Łotrzyk pojawił się dosłownie znikąd, ewidentnie wytracając po drodze zaklęcie niewidzialności, zatapiając sztylet w gardle zaskoczonego (na śmierć - ha!) elfa. Następnie wdał się w walkę z drowim miecznikiem, wymieniając cios za ciosem, byle tylko dać Geondowi czas na rzucenie zaklęcia. Ich przeciwnicy nie byli jednak w ciemię bici, tak iż podczas gdy dwaj walczący wymieniali ciosy, ostatni z nacierający drowów wyminął swego kompana i rzucił się na planokrwistego. Geond próbował wycofać się czym prędzej, lecz elf był zbyt szybki - jednym susem doskoczył go zaklinacza, powalając go na ziemię własnym ciężarem. Planokrwisty próbował zrzucić z siebie przeciwnika, wywinąć się, nim ten dosięgnąłby go swoim sztyletem (dzierżoną wcześniej glewię, nieodpowiednią do walki na krótkich dystansach cisnął bowiem na bok w biegu) - bezskutecznie. Sztylet zatopił się boleśnie w jego ciele raz i drugi, porażając planokrwistego, tępym, piekącym bólem. Wrzasnąłby, gdyby nie odziana w pancerną rękawicę, drowia dłoń, która zacisnęła się na jego gardle z siłą imadła...
Avisha dołączyła w międzyczasie do grupki swoich towarzyszy, to jest do Ferrousa, Oskara i Bruniego, stając z nimi ramię w ramię, naprzeciw biegnących ku nim drowim wojownikom. Trucizna piekła ją od wewnątrz nieznośnie, osłabiając jej mięśnie, lecz na skutek wcześniej zastosowanych zaklęć, które miały efekt przeciwny, mogła włożyć w uderzenia miecza tyle siły co normalnie, bez magicznego wspomagania. Nim jednak zdołała dokonać dokładniejszych oględzin otrzymanych ran, przyszło jej wymieniać ciosy z nowymi przeciwnikami.
Przywołany przez Oskara mefit stanął naprzeciw nacierających drowów, wykonując dziwny, karkołomny ruch, jakby nabierał z całych sił powietrza - choć wyglądało to niepozornie, kilku z dziesiątki nacierających drowów krzyknęło z bólu, z kolejnych dwóch, solidnie już rannych od zmagań z Jeźdźcami, padło bez życia na ziemię - ich krew pofrunęła w kierunku stworzenia żywiołu, lecz nim ten zdołał ją wchłonąć oberwał wprost między oczy bełtem, który przyfrunął doń zdawałoby się znikąd - zwróciło to uwagę Lisów na bliżej niezidentyfikowaną liczbę sylwetek, które przemykały w dali między drzewami.
Na obserwację nie było jednak czasu - nadchodzący atak wymagał od walczących pełnej, niezachwianej uwagi. Pierwszy zaatakował drowi przywódca - choć jego dzika szarża zdawała się początkowo samobójcza, elf doskonale wiedział co robi. Jednym susem znalazł się przy linii zbrojnych i nim którykolwiek z Lisów zdołał wyprowadzić kontratak, wykonał szeroki, błyskawiczny piruet, połączony z szerokim wymachem miecza. Ów zabójczy młynek dosięgnął naraz zarówno parę kapłanów, jak i Avishę - jedynie Ferrous znalazł się poza zasięgiem długiego, migoczącego szkarłatnym blaskiem ostrza.
Uderzenie było niezwykle bolesne dla Bruniego, który oberwał pierwszy oraz Avishy, której wysłużona koszulka kolcza zawiodła w kontakcie z zaklętym mieczem. Kapłan Moradina zwinął się jednak nie tylko z bólu - gdy tylko magiczne ostrze dotknęło jego ciała, przeszyło go paskudne uczucie, ni to mdłości, ni to duszność; co więcej zaś, symbol jego bóstwa zaciążył mu jakby był wielgaśnym, uwieszonym na łańcuchu kamieniem. Szczęśliwie, trwało to tylko ułamek chwili. Oskarowi, który początkowo zbił tarczą szalenie akrobatyczne uderzenie, dane było zasmakować analogicznego doznania chwilę potem, gdy drow ciachnął go mieczem przez ramię, rozcinając na równi mithral i ciało.
Ferrous, zmłóciwszy korbaczem dwóch z trójki walczących z nim przeciwników, został osaczony przez trzech kolejnych - zaraz też spadł na niego deszcz razów, poszukujących zawzięcie luk i słabszych punktów w jego masywnym pancerzu - niejednokrotnie z pozytywnym skutkiem. Golem znosił jednak wszystkie uderzenia dziennie i choć jego przeciwnicy napierali nań z furią, ten na przemian zastawiał się pawężą i wyprowadzał systematycznie kolejne, miażdżące uderzenia, poruszając się raz po raz z monotonią wahadła.
Avishę, stojącą podobnie jak i Ferrous na brzegu formacji, osaczyło trzech przeciwników - wszyscy z długimi, zakrzywionymi mieczami i tarczami niosącymi insygnia tego samego domu - białym wężem okręcającym się wokół czerwonej dłoni. Mimo iż umiejętności ich i drowiego przywódcy dzieliła ziejąca pustką przepaść, dalej byli to groźni i - co gorsza - zgrani wojownicy. Choć Avishy udało się sieknąć mieczem jednego z nich, zadając dotkliwe rany, nie mogła jednocześnie uchylić się przed wszystkimi uderzeniami. Jej sprawne, wyćwiczone uniki rozbiły swoje, koszulka kolcza spisywała się świetnie, ale mimo tego oberwała aż trzy razy - płytko, jak płytko, ale i tak boleśnie.
Bruni nie zdołał rozprawić się z pozostałym mu jeszcze do urżnięcia włócznikiem, gdy dołączył doń kolejny przeciwnik - elf o szkaradnej, przeciętnej blizną twarzy z runką w rękach. Krasnolud wymierzył w jego kierunku kontrę swoim korbaczem. Drow zaś, choć zdawało się, że zaraz zostanie przyozdobiony kolejnym kanionem na twarzy, wywinął jakoś dziwnie swoją bronią, okręcając wokół drzewca łańcuch korbacza. Następnie zaś szarpnął gwałtownie raz i drugi, wyrywając zdumionemu kapłanowi broń z ręki. Nim Bruni zdołał podnieść protest na tak podły i bezprecedensowy manewr, drow dziabnął go boleśnie runął w pierś - podobnie zresztą jak i jego dzierżący włócznię kompan, choć on akurat nie zdołał przebić się przez wysłużoną kolczugę krasnoluda.
Oskar bił się tylko z jednym wrogiem. Jednym, paskudnym, zbrojnym w pieruńsko ostry, zaklęty miecz wrogiem, który najwyraźniej pozjadał więcej goblinów na śniadanie, niż Lisy przez ostatni sezon. Rozcięcie w okolicy prawego ramienia bolało jak cholera, zaś sposób, w jaki elf wywijał swoim orężem zapowiadał prędką dokładkę.
- El yeunn tanth. Zhaun dosst k'lar! - Wysyczał drow, unosząc miecz do kolejnego ciosu, tak iż Oskar miał doskonały widok na czarną, pokrytą szkarłatnymi pęknięciami klingę, po której powierzchni tańczył szkarłatny blask.
Zalegające na drzewach kruki zakrakały wesoło. Im walka się podobała. Jak najbardziej.