Linse
A chyż i-ino chyż
pod fartuszkiem mysz
a-a mam ci ja kotka w portkach
co se bedzie gryz...Młodzież z osady Linse wynalazła swego czasu dość ekscytującą, choć niezbyt mądrą rozrywkę. Mimo że tradycję miała stosunkowo młodą, gówniażeria pielęgnowała ją z najwyższym namaszczeniem, praktykując lekkomyślną zabawę niemal co wieczór. Zabawa wyglądała następująco:
Tuż przed zapadnięciem zmroku (a czasami nawet po) grupa smarkaczy udawała się na skraj lasu. Tam jeden z nich (uprzednio wybrany w drodze losowania) musiał stanąć na jednej nodze na pieńku, z szeroko rozpostartymi ramionami, plecami do skąpanego w mroku gąszczu, i tak pozostawiony nie miał prawa ruszyć sie z miejsca, póki nie wyrecytował całego tekstu pewnej karczemnej przyśpiewki.
Dzisiejszego wieczora padło na Fulka-Jąkałę. Młody Fulko modlił się, by ten dzień nigdy nie nadszedł. W jego pamięci, niczym wypalony rozżarzoną pieczęcią, widniał obraz sprzed pół roku, kiedy to chłopak nie wytrzymał nerwowo i narobił w portki ze strachu. Przed końcem przyśpiewki, oczywiście.
Serce podskoczyło chłopcu do gardła, gdy usłyszał jakieś poruszenie za swoimi plecami. Wyraźnie słyszał kroki...
Nic to. Nie mógł po raz kolejny wyjść na siusiumajtka.
...płakała... ekhm, pła-pła... płakała w izdebce,
płakała w stodole,
bo jej... bo jej przeorali
pod fartuszkiem pole...Kolejny trzask gałęzi! Jakieś głosy, jęki bólu... tego już było dla Fulka za wiele. Chłopak zerwał się do biegu, krzycząc wniebogłosy.
Chwilę później z lasu, w ulubionym miejscu zabaw tutejszych szczyli, wychynęła drużyna sierżanta Krebsa.
* * *
Leśny gąszcz skończył się nagle, niczym ścięty nożem, ustępując miejsca rozległej polanie. Gdzieniegdzie z ziemi wciąż wystawały samotne pniaki - świadectwo, że nim osiedli tu ludzie, puszcza sprawowała niepodzielną władzę nad tymi terenami.
Osada Linse była w rzeczywistości skupiskiem chatek, szałasów i domków, ustawionych z grubsza koncentrycznie wokół placu udeptanej ziemi ze studnią pośrodku. O dziwo nie była otoczona murem ani palisadą - wprawdzie resztki częstokołu straszyły na obrzeżach lasu, porzucone i zapomniane, jednak nie spełniały już raczej swojej pierwotnej funkcji. Mimo to solidna, drewniana wieża strażnicza wciąż stała na swoim miejscu, i to właśnie z niej dobiegły pierwsze alarmujące okrzyki.
W mgnieniu oka z samej osady, jak i przylegającego do niej miasteczka namiotowego, wyległ niewielki tłum gapiów. Ludzie, począkowo zaniepokojeni obecnością obcych, szybko zapomnieli o strachu, dostrzegajac wśród przybyszów swojaka.
- Balwieeeerzaaaaa! Są ranni!
- Wołajcie Ingrid! Gdzie jest Ingrid!Po dłuższej chwili spośród grupy otaczających Was ludzi wybiegły dwie kobiety. Jedna z nich, drobna, ciemnooka (prawdopodobnie żona węglarza) przypadła do Mathiasa, zalewając się łzami i w kółko powtarzając jego imię. Druga, ta, na którą wołali "Ingrid", kończyła właśnie wiązać wokół bioder swój skórzany kaftan. Za pas miała zatknięte przeróżne piły, haki, skalpele i inne "medyczne" przybory. Otaksowała rannych fachowym spojrzeniem, po czym nakazała zanieść do swojego domu.
Miała grube, brązowe włosy splecione w długi warkocz. Gdy się do Was odwróciła, zauważyliście, że na jej wąskich ustach malował się wyraz zaciętej determinacji. Oczy, wyblakłe, pozbawione wyrazu, mogłyby należeć do staruszki, która już niejedno w życiu widziała.
-
Wy, musicie mi dokładnie opowiedzieć, co się im stało - mówiła, wodząc wzrokiem od jednego do drugiego -
Od tego może zależeć życie waszego kompana. Chodźcie ze... - jej wzrok zatrzymał się na dłużej na Rudigerze.
-
Rudi..? Młody Baumann? To ty? - kobieta wciągnęła głośno powietrze, najwyraźniej niedowierzając własnym oczom.