post napisałeś fajny, ale mocno demagogią przebija w końcowych akapitach
Nie żebym miał coś przeciwko demagogii – ale osobiście nazywam to raczej cynizmem.
O tym, że ateiści uzasadniający potrzebę porzucenia idei Boga argumentują tym, że zbędna jest kara za złe postępowanie, albo wolny od uprzedzeń człowiek będzie mógł wreszcie opierać się na rozsądnych przesłankach.
Zdanie trochę przekombinowane.
Po pierwsze: jestem ateistą, ale bynajmniej nie widzę potrzeby porzucania idei Boga (że wspomnę tylko słynny postulat, aby - nawet jeśli Boga nie ma - zachowywać się tak, jak gdyby Bóg był). Idea Boga jest OK – po prostu w nią nie wierzę. Uważam także, że – z punktu widzenia ludzkości – nie powinno się traktować jej jako "jedynej słusznej". W moim odbiorze, idea Boga jest bardzo przydatna: wielu ludzi znajduje w niej swoją motywację, napęd do pozytywnego (choć nie tylko) działania, nadzieję, siłę żeby przeżyć kolejny dzień, itp. Religie (historycznie) "porządkowały" społeczeństwa, współtworzyły prawa i wspólnoty. W końcu, po dziś dzień stanowią bardzo dobry punkt odniesienia.
Po drugie: założenie, że jedyną możliwą karą jest Piekło, a jedyną możliwą nagrodą jest Niebo - jest dosyć zaściankowe. Bóg nie jest mi potrzebny do tego, aby zrozumieć, że jeżeli wyciągnę komuś na ulicy portfel z kieszeni na tyle nieudolnie, że ktoś inny to zauważy, to moje życie nie zmieni się bynajmniej na lepsze. A tak przy okazji: psychologowie twierdzą, że od kary znacznie skuteczniejsza jest nagroda.
Po trzecie: z mojego doświadczenia wynika, że nie da się uniknąć uprzedzeń. Zwykle staram się zachować daleko posunięty obiektywizm – ale w żaden "absolut" z zasady nie wierzę. Ludzie, którzy wierzą w "absolut" tak naprawdę wierzą w Boga – tyle, że nazywają go nieco inaczej.
Rozdźwięk jest w tym, że są to wartości mocno subiektywne. Jeden wierzy w ludzkość, inny ma człowieka za najpodlejszą istotę. (...) Moralność religijna może być równie subiektywna, ale tam przynajmniej jest jakiś argument za jej powszechnością – czuwający Absolut albo mistyczna konstrukcja rzeczywistości.
W moim ateistycznym odbiorze, wszystko jest mniej lub bardziej subiektywne. Dla mnie nie ma wielkiego znaczenia, czy za punkt widzenia przyjmiemy prawdziwego Boga, fałszywego bożka, sekciarskiego guru, czy populistycznego "fuhrera" – tym bardziej, że odnosić można zawsze zarówno "in plus", jak i "in minus".
To trochę jak z systemem norm. Albo prościej: jak z językiem "uniwersalnym". Co z tego, że Esperanto jest najprostszym i najlogiczniejszym językiem, skoro najwięcej ludzi posługuje się: Chińskim (choć to nieco bardziej skomplikowane, biorąc pod uwagę poszczególne dialekty), Angielskim, bądź Hiszpańskim? Jeżeli chcesz być zrozumianym, musisz posługiwać się jednym z międzynarodowych języków. Jeżeli chcesz rozumieć moralność otaczających Cię ludzi, musisz orientować się w podstawowych założeniach Chrześcijaństwa, Buddyzmu, bądź Komunizmu.
Bardziej zastanawia mnie tok myślenia i jego wewnętrzna spójność. A może ateiści zdają sobie sprawę, że "wszystko wolno, hulaj dusza" tylko w głoszonych poglądach zachowują pozory praworządności?
Dla mnie również ważne jest, czy wyprowadzona z danego konceptu hierarchia wartości będzie wewnętrznie spójna. I wiesz co? Nie zauważyłem, żeby etyki religijne znacząco różniły się pod tym względem od etyk laickich. W obydwu wypadkach znaleźć można "gnioty", ale w obydwu wypadkach znaleźć można także "perełki".
Co więcej: tak, jak (w ograniczonym zakresie) potrafię wyobrazić sobie różne matematyki (nieeuklidesowskie), tak samo wyobrazić mogę sobie różne moralności. Wśród nich moralności anarchistyczne. Jestem w stanie zrozumieć, że niektórych ludzi moralności takie będą pociągać – i nie widzę w tym fakcie nic złego. Po prostu oddzielam etykę od umowy społecznej.
A tak swoją drogą, odwracając Twoją tezę: może Katolicy zdają sobie sprawę, że "wszystko wolno, hulaj dusza", bo dobry Bóg i tak im wszystko wybaczy?
I kto tu jest demagogiem?
Więc w społeczeństwie bandyckim (choćby w jakimś socjalistyczym raju w rodzaju Korei Północnej, albo jakimś pirackim państewku w Afryce, a choćby i społeczeństwie feudalnym) mamy prawo oczekiwać, że ludzie zaakceptują stan rzeczy? Oczywiście, nie. Wrażenie mamy takie, że coś tam jest nie tak. Niesprawiedliwe, nieuczciwe - jak zwał tak zwał, ale dalekie od tego jak być powinno.
Przed chwilą sam (słusznie) krytykowałeś wiarę w istnienie oderwanego od Boga prawa naturalnego – a teraz na te właśnie prawo się powołujesz.
No więc ja uważam, że umowa społeczna jest wiążąca *zawsze*. Korzystam z dobrodziejstw społeczeństwa, z zapewnianego mi przez nie bezpieczeństwa – w zamian muszę jednak dostosować się do panujących w tym społeczeństwie norm. Oczywiście nie wynika to z biologicznej lub behawioralnej kompulsji – w tym sensie "muszę" nie jest więc najlepszym słowem. Bo mogę przecież próbować od społeczeństwa uciec. Mogę też społeczeństwo bojkotować. Tyle, że *muszę* wtedy liczyć się ze wszystkimi takiego postępowania konsekwencjami. Jeżeli naruszę społeczną normę – narażam się (w najlepszym razie) na utratę przynależnych mi, jako członkowi społeczeństwa, praw.
Mogę także spróbować założyć nowe społeczeństwo, z nową społeczną umową. Albo mogę próbować podważyć panujące w społeczeństwie prawa – i jeżeli zbiorę wystarczająco dużo sympatyków/rewolucjonistów, to zapewne uda mi się tego dokonać.
Ale to, że niektóre społeczeństwa wydają Ci się "gorsze" lub "mniej uczciwe" niż inne, wynika (moim zdaniem) jedynie z Twojej subiektywnej oceny, zabarwionej Twoimi osobistymi doświadczeniami.
Są w Europie regiony, w których ludzie nie znają zamków do drzwi (bo przecież nikt nie wejdzie bez zaproszenia), a w sklepach nie ma sprzedawców (bo przecież, jak ktoś weźmie z pułki towar, to zostawi przy kasie odliczoną zapłatę). Dla mieszkańców takich rejonów, społeczeństwo w którym żyję, to zapewne szczyt bezprawia, barbarzyństwa i nieuczciwości. Być może dla mieszkańca Korei Północnej społeczeństwo w którym Ty żyjesz to szczyt rozpasania, demoralizacji i anarchii.
Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.
Czyli jednak nie umowa społeczna wyznacza porządek, ale ona jest sama jest obiektem osądu. Nie to jest słuszne czego oczekuje od nas społeczeństwo, ale to my oceniamy czy to czego oczekuje jest słuszne.
Tworzymy społeczeństwo w którym żyjemy. Tworzymy umowę społeczną, którą sami siebie ograniczamy. Tworzymy społeczeństwo, bo przestrzegamy wspólnej umowy społecznej.
Co było pierwsze: jajko, czy kura?
Niewielu. Ale tak tylko zgaduję, nie wiem co odpowiedzieć. Mój majątek jest raczej śmieszny niż liczny, więc mogę uratować choćby i dwudziestu za całość, ale heroizmu w tym nie będzie.
Ależ będzie! Co więcej: zapewne byłbyś w stanie uratować i z tysiąc osób. Wystarczy kupić cysternę, nalać do niej zdatnej do picia wody, i pojechać nią do Afryki. 8000 km to około 5000 złotych przy spalaniu 10 litrów na setkę. Część z nas, mogłaby takie "kursy" opłacać kilka razy w roku. Część z nas być może nawet nie odczułaby takiego wydatku. A to tylko pierwszy z brzegu przykład.
Ale oczywiście masz rację: to nie byłby "rozsądny" heroizm. Z mojego ateistycznego punktu widzenia, takie działanie jest bezcelowe - bo w szerszej perspektywie nic nie zmienia, mnie natomiast kosztuje zbyt dużo. Ale czy celowe jest z punktu widzenia osoby kierującej się moralnością Chrześcijańską: ideą najwyższej miłości, umiłowania bliźniego, poświęcenia doczesnego życia zbliżeniu do Boga (i do Nieba)?
Szczerze mówiąc: nie wiem. Nie jestem osobą wierzącą, więc nie wiem co dokładnie czuje osoba wierząca. Wbrew pozorom nie próbuję także ośmieszyć wiary, czy też wykazać hipokryzji osób wierzących. Chcę Ci jedynie pokazać, że "spójność" i "punkt odniesienia", które uznajesz za tak ważne, okazują się przy bliższej analizie równie zagmatwane, jak krytykowana przez Ciebie moralność ateistyczna.
Bo przyjmując za punkt odniesienia "absolutną" Bożą miłość, nie powinieneś zastanawiać się "czy", tylko "jak".
Jak rozumiem, przekonujesz, że nie ma znaczenia czy postępowanie jest wynikiem uwarunkowań religijnych, czy jakiś bardziej materialnych przyczyn. Skoro wszyscy zachowujemy się podobnie to pewnie kompas moralny w postaci absolutu nic nie zmienia. I tak wszystko zmierza ku lepszemu.
Staram się nie oceniać w kategoriach "lepsze-gorsze". Przynajmniej nie w skali globalnej.
Natomiast jak najbardziej uważam, że wszystko jest kwestią dogadania "standardów". Jeżeli chcesz mierzyć odległość w metrach, to zamieszkaj wśród ludzi posługujących się systemem metrycznym; jeżeli wolisz jardy – znajdź grupę, która preferuje cale i mile. Dla mnie nie ma znaczenia, czy "jeden klik" zdefiniujesz sobie jako czas, w którym światło przebywa drogę od Słońca do Ziemi, czy też jako długość gałęzi przekazanej Ikseuszowi przez Zeusa.
Dla mnie ważne jest, że ja rozumiem co Ty mówisz, a Ty rozumiesz co ja mówię.
Tu nie jestem przekonany. Ludzie nie zachowują się podobnie, nie to samo uznają za dobre. W krajach azjatyckich jednostka znaczy mniej niż zbiorowość. W Afryce potrafią się całymi narodami mordować. Muzułmanie znacznie mniej cenią człowieka niż my (powiedziałbym, że z przyczyn teologicznych). Szlachetny dzikus jest sentymentanym mitem.
Z jednej strony myślimy podobnie – również jestem relatywistą. Z drugiej strony myślimy inaczej: ja nie uważam, że wymordowanie całego narodu jest "obiektywnie" złe. Z całą pewnością jest złe z mojego subiektywnego punktu widzenia. Ale z punktu widzenia – dajmy na to – Boga, jedynie Ci, którzy piją wodę nabierając ją w obydwie dłonie mogą zasługiwać na ocalenie.
Słyszałeś o Teorii Złudzeń Bacona?
Te nasze wartości (...) przyniesione zostały z zewnątrz, od nas. To my mieliśmy filozofię (...) które dały impuls do określenia czegoś takiego jak ogólnoludzkie prawa.
Prawa, które są po prostu umową społeczną, oficjalnie głoszoną przez część krajów na świecie. A sądząc z raportów Amnesty International – JEDYNIE głoszoną.
Odrzucasz mit szlachetnego dzikusa. Ale czy nie przemawia przez Ciebie przypadkiem fałszywa duma białego cywilizatora?
Mamy więc moralność wypracowaną, a nie wrodzoną. Teraz w chwili historycznego błogostanu kombinujemy jak tu wyrzucić z dyskursu to co wydaje się zbędne. Wyrzucamy więc religię bo nie racjonalistyczna, filozofię bo niczego nie określa z pewnością, etykę bo zbyt sztywne ramy utrudniają korzystanie ze świata, historyczne doświadczenia jako nieprzystające do realiów.
Ależ ja niczego nie odrzucam. Wręcz przeciwnie – swoją własną moralność buduję właśnie na tym co znam, na tym co mnie otacza. Na religii (choć jej nie wyznaję), na filozofii (choć traktuję ją wybiórczo), na etyce (bo chciałbym, żeby wszyscy się do niej stosowali). To wszystko stanowi moje własne punkty odniesienia. Mniej lub bardziej ważne – ale pozwalające mi na określenie samego siebie. A także na przedstawienie swoich poglądów innym.
Różnica jest taka, że ja odnoszę się do tego co "widzę"; osoby religijne próbują natomiast porównywać się do niepoznawalnego "absolutu". Mój inżynierski umysł twierdzi, że "absolut" nie może być punktem odniesienia – że jest to po prostu coś niemożliwego z punktu widzenia logiki. Bo ile wynosi procent od absolutu? Jak "transponować" absolutną miłość na niedoskonałą miłość ludzką? Gdzie stoisz względem miejsca zajmowanego przez absolut?
Ale zazdroszczę wierzącym. Bo dla nich – przynajmniej na ile ja to rozumiem – "sky is the limit".