Zrodzony z fantastyki

 
Awatar użytkownika
Grom
Stały bywalec
Stały bywalec
Posty: 325
Rejestracja: pt sty 06, 2006 9:05 am

Mroczne przebudzenie

śr paź 12, 2011 8:41 pm

Witam

Prezentuje tutaj pierwszych 5 rozdziałów mojego najnowszego opowiadania, do tej pory publikowanego na polterowym blogu. Te rozdziały tutaj już są po drugiej korekcie, więc bardziej nadają się do czytania.

Przypominam jednocześnie, że z racji na wulgaryzmy i niektóre opisy, opowiadanie to przeznaczone jest wyłącznie dla osób pełnoletnich

Pozdrawiam i życzę przyjemnej lektury.

***

Rozdział I

- U-ehhh...
Obudził mnie jęk. Nie wiem czyj. Może mój? Chcąc to ustalić, spróbowałem otworzyć oczy i rozejrzeć się. Pożałowałem tego od razu. Jęknąłem ponownie. Tak, to był mój jęk. W głowie załomotało mi jak na meczu piłkarskim podczas strzelenia gola. Poczułem ucisk w skroniach i za oczami. Oraz ból. Tępy, ale mocny. Niemal odbierający siły. Niemal.
Zebrałem się w sobie i otworzyłem oczy. Powitała mnie ciemność. Niemal idealna czerń szybko się jednak popsuła. Wgryzła się w nią słaba, pomarańczowa poświata. Szybko przybierała na sile, dzięki czemu mogłem dojrzeć więcej.
W tym, że jestem do góry nogami, zorientowałem się moment wcześniej, jak tylko przypomniałem sobie, że mam błędnik. Zwalczyłem uczucie mdłości, choć kosztowało mnie to trochę wysiłku. Rozejrzałem się w końcu.
Byłem w samochodzie, który przeszedł dachowanie. Wskazywały na to rozbite szyby i pogniecione wsporniki oraz dach. Krótka maska też nie wyglądała zbyt katalogowo.
Siedziałem w fotelu kierowcy, lub raczej wisiałem w nim na pasach bezpieczeństwa. Ból i ucisk w głowie musiała powodować napływająca krew. Powoli, chcąc się uwolnić sięgnąłem do sprzączki. Niestety, okazała się wgnieciona w obudowę skrzyni biegów. No trudno.
Złapałem za pas i szarpnąłem nim na bok. Mechanizm kontrolny zareagował jak przy zderzeniu i nie pozwolił nawet na kilkucentymetrowy ruch.
- Kur... – Wyrwało mi się z ust w przypływie wściekłości, nie dokończyłem jednak przekleństwa. Miast niego wziąłem głębszy oddech. Następnie pociągnąłem za pas powoli. Bez trudu zsunąłem go z ramienia. I... upomniała się o mnie grawitacja.
Zdążyłem jeszcze zasłonić głowę rękami nim uderzyłem o sufit, teraz robiący za podłogę. Przy moich pond stu kilogramach nie jestem małym chłopczykiem. Odczułem więc wstrząs związany z tym zderzeniem aż w piętach. Zaraz też straciłem równowagę i wywróciłem się na bok. Świat zawirował mi przed oczami i znów poczułem mdłości. Do tego upadłem na nieprzyjemne wybrzuszenie na sufitce, boleśnie obijając sobie...
Mimo to nie zerwałem się od razu. Zwolniłem na moment, pozwalając myślom odpłynąć. Czekałem aż w głowie mi się przejaśni a krew odpłynie do reszty ciała. Nogi lekko zaczęły mnie mrowić, gdy znów napłynęła do nich życiodajna krew. Odetchnąłem z ulgą. Kręgosłup widać był cały.
Po chwili otworzyłem oczy ponownie. Czułem się dużo lepiej. Drzwi z obu stron były pogięte, więc nawet nie próbowałem ich otworzyć. Nie byłem też w stanie przecisnąć się przez porozbijane okienka. Moje szerokie bary i grube mięśnie, tym razem okazały się przeszkodą.
Podkuliłem więc nogi, zaparłem się rękami o co zdołałem, po czym kopnąłem w drzwi. Głośność uderza uzmysłowiła mi jak strasznie tu cicho. W zasadzie nie licząc swojego ciężkiego oddechu niczego tu nie słyszałem. Drzwi jednak wytrzymały. Nie zrażony tym kopnąłem ponownie. I jeszcze raz.
Tym razem usłyszałem szczęk pękającego metalu i moje wrota do wolności uchyliły się na kilka centymetrów. Dodało mi to sił. Kopnąłem jeszcze raz, po czym złapałem się rękami za oparcie i kierownicę. Następnie przysunąłem się bliżej i wsparłszy stopy o krawędź okna zacząłem pchać nimi z całej siły. Kiedyś uprawiałem trójbój siłowy i w martwym ciągu doszedłem do blisko trzystu kilogramów.
Skrzydło drzwi pomału zaczęło się usuwać. W powietrzu rozszedł się dźwięk giętej blachy i tartego asfaltu. Gdy uznałem, że otwór jest dostatecznie duży okręciłem się i ruszyłem na zewnątrz. Mimo wielkiego wysiłku sprzed chwili ledwo mogłem się przecisnąć. W pewnym momencie zahaczyłem o coś kołnierzem kurtki. Nie mając jak do niego sięgnąć, szarpnąłem z całej siły. Usłyszałem dźwięk dartego materiału i wypadłem na zewnątrz.
Upadłem na wilgotny asfalt, dysząc ciężko. Był to jedyny dźwięk jaki słyszałem. Rozejrzałem się, chcąc sprawdzić na jakim zadupiu jestem. Ta cisza i fakt, że nie otaczał mnie wianuszek gapiów i nie pobłyskiwały niebieskie koguty wskazywał na jakąś zabitą dechami wioskę. I to w najlepszym razie.
Aż opadła mi szczeka gdy wokół dostrzegłem spore budowle. Wszystko tonęło co prawda w gęstej mgle i była noc, ale pojedyncza, uszkodzona latarnia dawała dość żółto-pomarańczowego światła. Po swojej lewej miałem czteropiętrową kamienicę, po prawej zaś późno-gierkowski blok z wielkiej płyty. Oba budynki jak i ulica były jednak martwe i ciche. Czując się jeszcze bardziej nieswojo spróbowałem się podnieść. Musiałem się wspomóc samochodem jako podpórką, ale udało się.
Momentalnie poczułem rozdzierający nacisk na pęcherz. Nie przejmowałem się niczym, nie miałem na to czasu. Rozpiąłem tylko rozporek i wyrwałem instrument na wolność. I tak z ledwością zdążyłem. Czując ogarniające mnie poczucie ulgi, rozejrzałem się raz jeszcze.
Mój samochód, stary, ale niezawodny Tarpan nie nadawał się już do niczego. Musiał zrobić co najmniej dwa fikołki aby doprowadzić się do takiego stanu w jakim był teraz. Spróbowałem przypomnieć sobie gdzie jestem i jak doszło do wypadku, ale natrafiłem tylko na białą plamę.
Skończyłem akurat sikać i schowałem co miałem do schowania, więc ostrożnie sięgnąłem do tylnej kieszeni spodni. Namacałem dokumenty i wyjąłem je. Nie byłem pewny, czy to co pamiętam to fakt, czy wymysł. Skoro mój umysł odciął część wspomnień, to inne mógł pomieszać. Tak mi się przynajmniej zdaje. Nie jestem psychiatrą.
Wyjąłem dowód osobisty i odetchnąłem z ulgą. Stało tam jak byk: Mieczysław Ziarnowski, urodzony jedenastego grudnia, wzrost 172, oczy niebieskie i tak dalej. Zakazana morda na czarnobiałym zdjęciu też wydała mi się znajoma.
Oprócz tego miałem jeszcze prawo jazdy na moje ABC, Książeczkę Wojskową, kilka kart bibliotecznych i jakieś śmieci. Czyli wszystko było tak jak pamiętałem. Schowałem dokumenty i rozejrzałem się po raz kolejny. Co jest kurde z tym miejscem? Ja rozumiem, że ktoś może się nie zainteresować wypadkiem, w sensie, że nie poleci z przecinakiem ratować ludzi. Ale kurde zadzwonienie pod 997 nie wymaga wysiłku. Co innego dodzwonienie się, ale nawet... po jakimś czasie ktoś powinien się zjawić?
- Tylko po jakim? – Spytałem na głos. O w mordę, dopiero teraz zauważyłem jaki był schrypnięty. I wtedy poczułem jak bardzo mam wyschnięte gardło. Gorączkowo rozejrzałem się dookoła w poszukiwaniu czegoś do picia. Jednocześnie począłem mielić językiem i myśleć o soczystych cytrynach, aby przyśpieszyć produkcję śliny. Nic to jednak nie dało. Podobnie jak poszukiwania. Nie jestem harcerzem, samochód mam kiesko wyposażony jeśli idzie o sztukę przetrwania.
Westchnąwszy oparłem się o podwozie samochodu. Podrapałem się w szyję, z zaskoczeniem odkrywając na niej kilkudniowy, twardy zarost. Zawsze nosiłem brodę, przeważnie wokół ust i na podbródku. Czasem tez na policzkach. Ale szyję goliłem codziennie. Te kłaki które czułem, wskazywały zaś, że ostrze nie dotykało ich od paru dni.
Czy mogłem tak długo wisieć po swoim wypadku? Zdecydowanie tłumaczyłoby to pragnienie jak i parcie na pęcherz. Głodu zapewne nie czułem bo za bardzo mój umysł i ciało łaknęły wody. Ale aby kilka dni w mieście nikt nie zainteresował się wypadkiem?
- Co jest, kurwa z tą dziurą? – Spytałem na głos, czując wzrastającą irytację. Wtedy przypomniałem sobie, że w samochodzie miałem komórkę. Zaraz poniechałem jednak myśli o szukaniu jej. Był to stary, zdewastowany model. Nawet bez rozmawiania trzeba było ją ładować codziennie. Teraz nie było szansy aby działała. Jeśli w ogóle przetrwała dachowanie, w co też wątpiłem.
Stanie tutaj również w sumie nie miało sensu. Odepchnąłem się energicznie od pojazdu i ze zdziwieniem poczułem jak spada ze mnie kurtka. Opadła na asfalt po obu moich stronach, zawiesiwszy się jeszcze na ramionach. Spojrzałem zaskoczony na oba fragmenty. Niemal dokładnie na środku, od kołnierza po ściągacz, była rozdarta. Przypomniałem sobie szarpnięcie przy drzwiach i aż zrobiło mi się gorąco, gdy pomyślałem o jak ostry kawałek musiałem zahaczyć. Westchnąwszy zdarłem z siebie oba rękawy i cisnąłem je na ziemię. Noc na szczęście nie była zimna, choć mgła nie była najprzyjemniejsza.
Bez zastanowienia ruszyłem w lewo, w kierunku wejścia do kamienicy. Nie przywiązuję specjalnej wagi do chodzenia cicho. Wojskowe desanty które noszę na nogach, też się do tego nieszczególnie nadają. A mimo to, poczułem się nieswojo, gdy jednym dźwiękiem na ulicy stały się moje kroki. Instynktownie spróbowałem je wyciszyć, ale i tak wydały mi się nieprzyjemnie głośne.
Wtem, przed sobą na sąsiednim pasie dostrzegłem wyłaniający się jakiś kształt. Zrobiłem jeszcze parę kroków i poczułem jak serce zabiło mi mocniej.
Na przeciwnym pasie stał inny rozbity samochód. Tym razem jakiś miejski Japończyk. Marki nie mogłem odczytać, bowiem jego przód owinięty był o kikut kolejnej latarni. Jej trzon opadł na dach samochodu, miażdżąc go kompletnie.
Pomału, ostrożnie, podszedłem bliżej. Wydawało mi się, że na miejscu kierowcy coś migocze, jakby się ruszało. Czując jak stają mi wszystkie włosy na głowie, przemogłem przeczucie i podszedłem bliżej. Momentalnie tego pożałowałem.
Na miejscu kierowcy siedziała kobieta. Lub raczej to co z niej zostało. Odchyloną w stronę okna głowę miała zgruchotaną. Coś szarego, czego wolałem nie identyfikować i zaschnięta krew zlepiały platynowe włosy. Najgorsze jednak było to, że zmarła nie była sama. Po jej głowie biegała rzesza owadów. Much, gąsienic, chrząszczy, mrówek i całego innego tałatajstwa. Biegały po włosach, wchodziły pod rozłupaną czaszkę, wychodziły przez puste już oczodoły.
Zrobiłem szybko kilka kroków, chcąc uciec od tego widoku, ale znów dopadły mnie torsje. Tym razem nawet nie próbowałem ich powstrzymać. Parę lat temu byłem w Afganistanie, jeszcze jako żołnierz, i widziałem tam kilka trupów. Dwa nawet sam sprawiłem. Nigdy jednak nie ujrzałem czegoś tak okropnego.
Gdy skończyły mną targać wymioty, czułem się jeszcze gorzej. Od kilku dni nic nie jadłem w żołądku miałem więc pustkę, jak w głowie polityka. Zwymiotowałem sam kwas, od którego piekł mnie dodatkowo spierzchnięty język. Splunąłem siarczyście, ale to nic nie pomogło. Gdy zaś otarłem usta, ujrzałem przed sobą kolejny kształt we mgle. Tym razem był to przód ciężarówki, tyle, że wywrócony na bok. Ciało kierowcy, wisiało na pasach podobnie jak wcześniej moje, tyle, że było już odbarwione i też nadgryzione przez owady. Rzuciłem szybko okiem na swoje ręce, ale nie dostrzegłem nigdzie śladów ugryzień. Może nie gustowały w żywych tkankach? Nie wiem.
Wtem powiał lekki wietrzyk, odpychając bardziej mgłę. Biały całun uniósł się delikatnie ukazując ze sto metrów jezdni. Czując coraz szybciej bijące serce, pomału wyjrzałem zza bryły ciężarówki.
Kolejne domy, też kamienice i bloki wyglądały jak te koło mnie. Wszystkie były wygaszone i wymarłe. Latarni paliło się tylko kilka, co druga, może co trzecia. Wystarczyło to jednak.
Na ulicy stały kolejne samochody. Niektóre rozbite, inne wyglądające na sprawne, tylko pootwierane. W wielu dostrzegłem ciała. W żadnym nikogo żywego.
- Co jest, kurwa? - Wypłynęło z moich ust prawie bez udziału świadomości. - Gdzie ja jestem?

Rozdział II

„Dobra, spokojnie. Myśl, tępy koksie. Strachem niczego nie rozwiążesz, niczemu nie pomożesz. Uspokój się i myśl!” powtarzałem sobie w głowie. Niewiele to pomagało. Widziałem już takie sceny jak ta. W filmach i grach komputerowych. Kto zresztą nie widział. Jak na grę miało to jednak zbyt rzeczywista grafikę i silnik fizyczny.
Może po prostu ześwirowałem? Lub umarłem i trafiłem do czyśćca? Na piekło mi to nie wyglądało. Za mało ogoniastych sukinsynów z małymi kutasami, którym żony podoprawiały rogi. Niebo też oczekiwałem, że będzie bardziej...bo ja wiem? Niebiańskie? Pyzate golaski ze skrzydełkami mogli sobie darować, ale jakaś fajną anielicą bym nie pogardził.
Wtem rozległ się najbardziej niespodziewany dźwięk. Burczenie w brzuchu. W moim brzuchu. Podziałało to na mnie jak kubeł zimnej wody. Dobra, nie ważne, wariuje, nie żyje, czy trafiłem do kolejnego filmu o zoombie. Ciało miało swoje potrzeby i jeśli chciałem przeżyć, musiałem je zaspokoić. A chciałem, oj bardzo. Wystarczyło, że wspomniałem tamtą ucztę robaków na blondynce z Japończyka, abym chciał jeszcze bardziej.
Skupiłem się więc na zadaniach, takich jak zdobycie jedzenia, a zwłaszcza picia. Zwłaszcza picia. Na wyjaśnienia i ich poszukiwania, czas przyjdzie później.
Ruszyłem ostrożnie w stronę ciężarówki. Był to stary, dobry Jelcz. Nie nastroiło mnie to zbyt optymistycznie. Nie to, abym miał coś do tej marki. Po prostu gdyby był to długodystansowiec, to jego kierowca na pewno by miał prowiant. Tak jednak miałem niewielkie nadzieje.
Mimo to podszedłem do kabiny. Trup, starszy facet, o sporej tuszy miał na imię Maciej. Tak przynajmniej mówiła tabliczka leżąca obok rozbitej przedniej szyby. Pokonując obrzydzenie, potęgowane smrodem rozkładającego się ciała, wszedłem do środka przez okno. Maciek zginął najpewniej podczas wypadku. Miał nienaturalne zgrubienie na szyi. Zapewne od złamanego karku. Życzyłem mu tylko aby umarł od razu, a nie obudził się sparaliżowany i jedzony żywcem przez robactwo. Przeżegnałem się szybko i zacząłem przeszukiwać schowki. Ciężarówki mają ich zwykle kilka.
Z klasycznego, jak w osobówkach pierwsza wypadła butelka alkoholu. Mała dwusetka, czegoś opisanego cyrylicą. Zrozumiałem tylko woltaż - 40%. Na sekundę zapałałem ochotą odkręcenia jej i wyżłopania całości. Szybko odsunąłem jednak ten pomysł. Nie to, że mam coś do alkoholu. Po prostu wódka na pusty żołądek jest tak mądra jak skakanie na główkę do nieznanej wody. Wsunąłem więc butelkę do tylnej kieszeni dżinsów.
Poza tym znalazłem trochę drobnych, jakieś papierzyska i paczkę prezerwatyw.
Wtem w schowku przy drzwiach pasażera namacałem jakąś puszkę. Wyjąłem ją szybko i szeroki uśmiech wykrzywił mi usta. Wyszedłem z kabiny i przyjrzałem się w lepszym świetle, aby się upewnić, ale się nie myliłem. W ręce trzymałem napój energetyczny, popularnego gdzieniegdzie Dominatora. Pstryknąłem szybko zatyczkę.
Olbrzymim wysiłkiem woli, zmusiłem się aby nie opróżnić puszeczki za jednym podejściem. Po kilku dniach nie jedzenia ani nie picia to dopiero mogłoby być nieprzyjemne. Zamiast tego siorbnąłem słodkiego napoju i poprawiłem małymi łyczkami.
Nie jestem fanem energydrinków, ale ten był najlepszym jakiego w życiu piłem. Albo byłem aż tak spragniony. Jednocześnie w duchu uśmiechnąłem się z jeszcze jednego powodu - glukoza, fruktoza, kofeina i tak dalej zapewni ciału energetycznego kopa. I tak w sumie się dziwiłem, że po tylu dniach byłem w ogóle w stanie ustać na nogach.
Puszka skończyła się za szybko jak na mój gust. Cisnąłem ją na ziemię i czując się już dużo lepiej rozejrzałem się ponownie. Okolica nie wydała mi się jednak ani trochę przyjemniejsza. Do tego, tak jak przypuszczałem, gdy tylko zaspokoiłem pierwsze pragnienie, odezwał się głód. Westchnąwszy ruszyłem dalej.
Następny samochód, Fordziak był opuszczony. W środku nie było kluczyków, ale stał otwarty. Złapałem za dźwignie zwalniającą bagażnik i zajrzałem tam. Ktoś, pewnie właściciel zabrał jednak apteczkę a w schowku nie było nic przydatnego.
Sprawdziłem kilka kolejnych samochodów. Tak mniej więcej ponad połowa została opuszczona, w reszcie zalegały trupy. Z tego co mogłem ocenić większość zginęła od zderzeń i wypadków, nigdzie jednak nie dostrzegłem niczego co mogło je spowodować. Niektóre samochody stały jak mój na dachu, lub na bokach, inne były strzaskane od zderzenia się o siebie. Wyglądało to trochę jakby większość kierowców straciła nagle panowanie nad maszynami. Znów spróbowałem wrócić pamięcią do swojego wypadku, ale i tym razem natknąłem się tylko na biały szum.
W jednym samochodzie znalazłem porzucony plecak, harcerska kostkę z naszywkami zespołów których nazwy i symbole nic mi nie mówiły, oraz hipisowskimi wpinkami. W środku były jakieś śmieci, zeszyty, jeden trampek, książki szkolne. Wyrzuciłem je, ale plecak zabrałem.
W innym samochodzie znalazłem w końcu apteczkę i to całkiem nową. Nigdzie nie było jednak żywności. Zacząłem się zastanawiać, czy nie spróbować dostać się do jednej z kamienic. Jeśli byli tam ludzie to pewnie byliby skłonni pomóc potrzebującemu. Lub sprzedać coś do jedzenia w najgorszym razie. Gdyby zaś były opuszczone to jakieś jedzonko powinno pozostać.
Podchodziłem właśnie do starego Dresvagena, gdy moją uwagę przykuł parter kolejnej kamienicy. Jeśli wzrok mnie nie mylił, to miał on duże, wystawowe okno a nad nim umieszczony szyld. Ruszyłem ku niemu szybko.
Tak jak sądziłem, był to niewielki spożywczak. Dalej w ciągu był zakład fryzjerski a potem kolejne sklepy. Widać zbliżałem się do centrum.
Tutaj jednak też coś było nie tak. Zorientowałem się, gdyż drzwi do sklepu były uchylone. Mimowolnie rozejrzałem się dokoła i nastawiłem uszu. Nigdzie jednak nie dostrzegłem żadnego ruchu. Nic też nie było słychać. Cisza niemal dzwoniła w uszach. Ponaglony kolejnym skurczem żołądka, podszedłem do drzwi.
Wyglądały w porządku, nie było wyraźnych śladów aby je wyłamano albo coś takiego. Zresztą, był to stary relikt komuny z kutej stali. Czegoś takiego nie dało się wykopać z buta.
Położyłem na nich dłoń i pchnąłem. Coś leżało za drzwiami i musiałem to przepchnąć. W plamę światła padającego z ulicy wytoczyła się nadwiędnięta główka kapusty. Uśmiechnąłem się lekko pod nosem. Zaczynała mnie dopadać paranoja.
Pomału wszedłem do sklepu. Od razu poczułem smród zepsutego mięsa. Zatrząsłem się lekko, ale nie zawróciłem. Wnętrze wyglądało na pozbawione elektryczności, nie paliły się bowiem nie tylko światła ale również kontrolki przy ladach chłodniczych. A w nich, jak sobie tłumaczyłem na pewno było mięso.
- Halo? - Spytałem nasłuchując. - Jest tu kto? Nie chcę nic ukraść, potrzebuję tylko trochę jedzenia.
Nie byłem pewny, czy głupio nie robię oznajmiając swoją obecność, ale naprawdę nie chciałem nikogo okraść ani wystraszyć. Odpowiedziała mi tylko głucha cisza. Wszedłem jeszcze głębiej, wzruszając ramionami. Powtarzałem sobie, że aby dowieść swojego braku przejęcia. Tak naprawdę jednak, zdałem sobie sprawę, że cały czas miałem napięte mięśnie ramion i karku. Zaczęło mi to doskwierać i chciałem je rozluźnić.
W sklepie było ciemno. Jedyne światło wpadało z ulicy przez uchylone drzwi i wystawową szybę. Mogłem dzięki niemu dostrzec kontury półek jak i lad ustawionych w podkowę. Zauważyłem też plamę głębszej ciemności, którą zinterpretowałem jako przejście na zaplecze. Wyciągając przed siebie ręce, tak na wszelki wypadek, ruszyłem w tamtym kierunku.
Mimo to gdy minąłem najbliższą ladę potknąłem się o coś i poleciałem do przodu. W ostatniej chwili złapałem się blatu i zdołałem nie upaść. Poczułem za to szarpnięcie i ból na dłoni. Porwałem ją, gdy tylko odniosłem wrażenie, że już nie upadnę. Unosząc rękę do światła już czułem płynącą po niej wilgoć. Nie myliłem się. Na dłoni miałem długie, choć na szczęście płytkie rozcięcie.
Ostrożnie obmacałem ladę której się chwyciłem. Przy krawędzi, trochę za nią wystając leżał kuchenny nóż.
- Cholera. - Mruknąłem. Z kieszeni spodni wyjąłem pomiętą paczkę chusteczek jednorazowych i od razu dwie przyłożyłem do rany. Dociskając je palcami, ruszyłem dalej.
Zaplecze od sklepu oddzielała kotara z gumowych pasów. Tu już było ciemno jak w grobowcu. Pomału, ostrożnie zacząłem macać po ścianach, szukając jakiegoś włącznika światła. Z początku nic nie znalazłem, dlatego ruszyłem dalej. Idąc pomału wyminąłem kilka regałów, z jednego zrzucając coś metalowego. Jedna z tych rzeczy spadła mi na nogę, ale odbiła się od twardej skóry żołnierskiego buta.
W końcu natrafiłem na jakaś skrzyneczkę. Trochę bojąc się przepięć, obmacałem ją zdrową ręką. Moje palce natrafiły na przemysłowe przełączniki. Nie czekając pstryknąłem je. Po pierwszym nic się nie stało, podobnie po drugim. Za to przy trzecim zapaliła się mała, czerwona lampka kontrolna. Więcej przełączników nie było.
Zacząłem się zastanawiać co jest nie tak, w końcu lampka dowodziła, że prąd był. Dopiero po chwili puknąłem się w czoło zdrową dłonią i znów przerzuciłem dwa pierwsze włączniki.
W powietrzu rozległ się szum budzących się urządzeń i zaczęły błyskać jarzeniówki. Zamknąłem od razu oczy ale i taki jasny wodospad światła oślepił mnie na moment. Potrząsnąłem głową i uniosłem wolno powieki. Zabolało przez moment, ale zaraz się przyzwyczaiłem. Odetchnąłem z ulgą i rozejrzałem się.
Zaplecze było surowe, z prawie nagimi ścianami w szarych kolorach. W jednym tylko miejscu wisiał stary kalendarz, pamiętający jeszcze czasy prezydentury Kaczyńskiego.
Pod ścianami stały kilkupoziomowe regały zastawione prawie wszelkim dobrem. Ciastka, konserwy, chrupki, czekolady, napoje. Czego dusza zapragnie a co nie wymagało chłodni lub lepszych warunków przechowywania. Rzuciłem się na nie jak lew na jagnię.
Pierwsza w ręce wpadła mi puszka z jakimś gulaszem. Odrzuciłem ją bo nie miałem otwieracza. Następna była spora puszka z szynka, z bezładnego stosu, który naruszyłem jak macałem w ciemności. Ta miała dzyndzel do wygodnego otwierania. Czując coraz większe ssanie, prawie oderwałem wieczko.
Cudowny zapach świeżego mięsa doszedł moich nozdrzy i ślinianki w końcu przypomniały sobie do czego służą. Brudnymi palcami wyrwałem kawał soczystej wieprzowiny i wcisnąłem ją między zęby. Próbowałem przypomnieć sobie, że po tak długim okresie, powinienem jeść ostrożnie, ale machnąłem na to ręką. To było zbyt smaczne!
Łykając duże kęsy opróżniłem konserwę w niecałą minutę. Odrzuciłem puszkę za siebie i sięgnąłem po następną. Jednocześnie rozejrzałem się po półkach i zaraz dobrałem sobie do niej karton soku. Popijałem kęsy sporymi łykami, czując jak żołądek zaczyna mi się wypełniać. Odrzuciłem kolejną pustą puszkę i wziąłem kolejną, tym razem nie z wieprzowiną a z czymś zwanym „przysmakiem drwala”. Spodobała mi się nazwa, więc zjadłem to z jeszcze większym apetytem.
Po kilku minutach byłem najedzony wędzonym mięsem i napojony sokiem. Cudowne ciężkie rozleniwienie rozlało się od brzucha po całym moim ciele. Po raz pierwszy od przebudzenia odetchnąłem z ulgą i oparłszy się o ścianę, przymknąłem na moment oczy. Dopiero teraz poczułem jak słabnie ból głowy, którego wcześniej nie rejestrowałem.
Znaczy cały czas mi towarzyszył, ale jakby poza dostępem świadomości. Był po prostu „od zawsze”, niejako więc automatycznie przeszedłem nad nim do porządku dziennego. Teraz zaś, gdy zanikał, miałem wrażenie jakby ktoś pompował we mnie siły.
Odetchnąwszy uśmiechnąłem się i odkleiłem od ściany. Zdjąłem plecak i szybko wrzuciłem do niego kilka konserw oraz dwa kartony z sokami. Mimo, że razem z apteczką było tego ponad pięć kilogramów, w „kostce” było nadal miejsce. Chwała wam, harcerze!
Na półce po drugiej stronie wejścia dojrzałem jakieś kolorowe opakowania. Ruszyłem ku nim uśmiechając się. Batony i czekolady były tym czego potrzebowałem. Całe pudełko batonów wylądowało w plecaku, podobnie jak kilka czekolad. Wziąłem do tego jeden z batonów, mleczy i zdarłszy papierek wgryzłem się w słodycz. Tym razem gryzłem dokładnie, rozkoszując się smakiem.
Zjadłem batona prawie do końca, gdy rozglądając się, spojrzałem po podłodze w prawo. Dopiero teraz zwróciłem uwagę na ciemne plamki odznaczające się na jasnych płytkach podłoża. Uśpione ucztą złe przeczucia odżyły ze zdwojoną siłą. Odrzucając papierek na bok, ruszyłem ostrożnie tym niepokojącym tropem.
Zaplecze po kilku metrach obniżało się znacznie, tak że prawię musiałem się schylić aby nie zawadzić o nic głową. Tu nie było jarzeniówek, przez co tych kilka metrów tonęło w cieniu. Dalej widziałem coś w stylu pokoju socjalnego dla pracowników, sądząc po szafkach i mikrofalówce stojącej na parapecie okna.
Na środku zacienionego odcinka znajdowały się drzwi. Ku mojemu zaskoczeniu nie miały one klamki od mojej strony, jedynie krótki kikut, zupełnie jakby coś ją oderwało. Co więcej, na całej ich długości, jak i na ścianie obok ciągnęły się długie bruzdy. Zupełnie jakby ktoś pociągnął po nich jakimś narzędziem, cały czas dociskając.
Drzwi były lekko uchylone i sączyła się zza nich linia światła, co sugerowało, że tam też jest oświetlenie. Nastawiłem uszu, ale słychać było tylko brzęczenie jarzeniówek. Czując jak coraz mocniej wali mi serce, pchnąłem drzwi delikatnie. Otworzyły się z nieprzyjemnym jękiem kiepsko naoliwionych zawiasów.
Najpierw poczułem smród, potem ujrzałem cień a następnie co go rzucało. Prawie krzyknąłem, odskakując w tył i uderzając plecami o regał. Ten był nieprzyśrubowany do podłogi ani ściany i zachwiał się, przez co na ziemię posypały się produkty, powodując potworny w moim odczuciu hałas. Odruchowo złapałem go nim się wywrócił ale i tak sporo przypraw, chipsów i jakichś innych rzeczy rozsypało się po podłodze.
Znieruchomiałem na moment, chcąc się uspokoić, ale nic to nie dało. Nie, z tym co było w pokoiku. Przełknąwszy ślinę, ruszyłem wolno w jego kierunku. Pomału, pomalutku wyjrzałem zza framugi.
Okrwawiony wisielec spoglądał na mnie szklistymi oczami. Jeden koniec paska od spodni miał zadzierzgnięty na szyi, drugi, okręcony wokół rury kanalizacyjnej pod sufitem. Pozbawione pasa spodnie zsunęły mu się z wydatnego brzucha aż do kostek. Smród i kolor wskazywały, że nie żył już chwilę. O wiele bardziej niepokoiło mnie coś innego.
Ciało było zbezczeszczone. Nie dopadły go jeszcze robaki, ale zauważyłem liczne rany na twarzy, brzuchu i nogach. Jakby płytkich nacięć i ukąszeń jakichś stworzeń. Nie wiem jakich, nie jestem myśliwym aby rozróżniać drapieżniki po ich ofiarach. Zauważyłem za to coś jeszcze gorszego. Palce zmarłego, wszystkie, były odgryzione. Kilka okrwawionych kostek walała się po podłodze, za mało jednak aby złożyć z nich choć dwa palce.
Co więcej przez pierś i brzuch mężczyzny ciągnęło się długie cięcie. Znacznie głębsze niż inne, ale i tak nie dość aby sięgnąć wnętrzności. Tylko krew i tłuszcz przez nią wyciekły, plamiąc koszulę. Złapałem się za usta i skoczyłem w stronę wyjścia. Złapałem się regału aby zmieścić się na zakręcie i wyskoczyłem do sklepu.
I stanąłem jak wryty.
Teraz, jak paliło się światło dostrzegłem to o co się przedtem potknąłem. Było to zaszlachtowane ciało kobiety. Leżała w niewielkiej kałuży krwi a jej ręce, plecy i nogi znaczyły takie same cięcia jak te na wisielcu. Przełykając ślinę, rozejrzałem się jak ogłupiały. W uszach słyszałem tylko szum pompowanej z ogromną szybkością krwi.
Nieopatrznie spojrzałem w stronę drzwi wejściowych. Za nimi, na wpół siedziała na wpół leżała kolejna kobieta z identycznymi ranami. Głowę miała odchyloną w tył na skutek głębokiego cięcia na szyi, przez które widziałem blade kości kręgosłupa. Jej blade usta, były rozwarte pod niemal identycznym kątem. Nawet z tej odległości widziałem przerażenie na jej twarzy i w wyobraźni usłyszałem krzyk który musiała wydawać gdy umierała.
Serce zatrzymało mi się na chwilę, po czym przyśpieszyło jeszcze o dobre pięćdziesiąt uderzeń na minutę. Obraz przed oczami mi zawirował i zatańczył kankana a nogi zrobiły się jak z waty. Zamachałem rękami, gdy kolana się pode mną same ugięły.

Rozdział III.

W ostatnim momencie złapałem się za półkę po lewej. Ból wypłynął ze zranionej dłoni, ale nie puściłem. Wykorzystałem nawet to ostre pieczenie. Było czymś innym, czymś na czym mogłem się skupić. Oderwać umysł od obrazu trzech kolejnych trupów. Podziałało i zdołałem sie wyprostować.
- Ogarnij się, tępy koksie. – Warknąłem do samego siebie i trzasnąłem się z liścia w policzek. Zawsze miałem ciężką rękę, a więc zapiekło jak diabli i zabolało. Ale pomogło. Oddychając przez zaciśnięte ze złości zęby, potrząsnąłem energicznie głową. Obraz przestał tańczyć i wirować.
Spojrzałem na lewą dłoń. Znów ciekła po niej krew. Okręciłem ją kolejnymi chusteczkami. Miałem co prawda bandaże, ale w plecaku. A teraz miałem inne rzeczy na których musiałem się skupić. Przezwyciężając strach i obrzydzenie pochyliłem się nad najbliższym ciałem. Przeżegnałem się odruchowo.
Kobieta była już dojrzała, bliżej czterdziestki niż trzydziestki. Miała lekką nadwagę i krótkie włosy. Strój, a zwłaszcza lekki fartuszek sugerowały, że należała do obsługi sklepu. Rzuciłem okiem na drzwi. Druga dziewczyna, zauważalnie młodsza, miała prawie identyczny strój. Wróciłem wzrokiem do tej koło mnie.
Jakikolwiek świr ją zaszlachtował nie sprawiał wrażenia kogoś kto by się śpieszył z zabijaniem. Z tego co się orientowałem w anatomii, to żadna z tętnic nie była przecięta. Żadne z cięć nie sięgnęło też żywotnych organów. Na ile mogłem to ocenić, uderzenia spadły z różnych kierunków, z różną siłą. Ten sukinsyn musiał wokół niej krążyć i uderzać jak akurat miał ochotę. Albo nie był sam!
Od tej myśli aż mnie zmroziło. Znów zacisnąłem zęby i wciągnąłem kilka razy powietrze aby się uspokoić. Nauczono mnie kiedyś, że gniew jest lepszy niż strach. Rozbudziłem go teraz w sobie, wyobrażając jak dopadam tego kto to zrobił i łamię mu kark na kolanie. Może i niezbyt mentalnie zdrowe, ale za to skuteczne.
Jedna rzecz mi w tym wszystkim nie pasowała. Kobieta leżała w ciemnej plamie zaschniętej krwi, nie było jej jednak wiele. Co więcej, nigdzie nie dostrzegłem rozbryzgów od uderzeń. Ot, raptem tu i tam kilka kropel. A z tego co wiedziałem, to najbliższa okolica powinna wyglądać jak wnętrze rzeźni w przeddzień „Święta Schabowego”.
Przyjrzałem się baczniej ciału i na jej skórze dostrzegłem podobne ślady od ugryzień, ale o wiele rzadsze niż u wisielca. Rozejrzałem się ponownie i na jednej z płytek z boku dostrzegłem kolejną dziwną rzecz. Były to kropelki krwi, ale rozciągnięte i rozmazane Zupełnie jakby je starto... lub zlizano.
Wyprostowałem się gwałtownie. Nie, kurde, nie mogłem uwierzyć. Lubiłem co prawda produkcje o wampirach znaczy te starsze, porządne, nie to emo gówno które teraz produkowano tak namiętnie. Co innego jednak lubić, a co innego w nie wierzyć. Potrząsnąłem głową. Wątpliwości czy aby nie umarłem albo nie straciłem zmysłów, odezwały się ze zdwojoną siłą.
Spojrzałem na swoją zranioną dłoń. Ból był jednak prawdziwy. Podobnie jak głód czy pragnienie. Nie, do czasu aż się przekonam, że jest inaczej, muszę akceptować to co mówią mi wszystkie zmysły. Choćby nie wiem jak nieprawdopodobne się to wydawało. Zresztą, jak sobie zaraz uświadomiłem, to że ja nie wierzę w wampiry nie znaczy, że ktoś inny w nie, nie wierzył. Wystarczyła banda stukniętych nastolatków na prochach i zaniedbywanych przez rodziców, którzy obejrzeli o jeden film za dużo. Nie tłumaczyło to co prawda reszty wydarzeń, ale machnąłem na to ręką. Jeden problem na raz.
Odsunąwszy się od ciała, położyłem plecak na ladzie i wyjąłem z niego apteczkę. Najwyższy był czas zająć się tą moją lewicą. Zdarłem z niej przyschniętą już lekko chusteczkę i w dobrym świetle obejrzałem rozcięcie. Na szczęście nie myliłem się i było płytkie. Tak naprawdę bardziej drażniło niż groziło.
Przemyłem ranę wodą utlenioną, sycząc jak górska żmija gdy zaczęło szczypać na potęgę. Następnie przetarłem dłoń czystą chusteczka i przyłożywszy opatrunek jednorazowy, obwiązałem dłoń bandażem.
Nie jestem sanitariuszem, a pierwszą pomoc w wojsku miałem ładnych kilka lat temu, zajęło mi to wiec chwilę. Pierwszy udany opatrunek musiałem jeszcze rozmontować i założyć ponownie, bowiem zacisnąłem go za mocno. W końcu byłem jednak zadowolony.
Chowając apteczkę zacząłem się zastanawiać co teraz robić. Głód i pragnienie zaspokoiłem, zdobyłem też dość żywności na kolejny dzień. Co jednak dalej? Logika podpowiadała aby siąść na dupie i poczekać na pomoc. Ktoś musiał się zorientować, że coś jest nie tak z częścią przynajmniej średniego miasta i przyśle jakąś pomoc.
Z drugiej strony minęły już przynajmniej dwa dni i nic. Żadnej policji, strażaków, wojska. Znikąd pomocy. I nic nie sugerowało aby miała nadejść. Zresztą, cokolwiek się tu stało... nic nie wskazywało aby było to ograniczone tylko do najbliższej okolicy. A jeśli cały kraj tak wygląda?
Aż się zatrząsłem na tę myśl. Żołądek podszedł mi ze strachu do gardła, ale spokojnymi oddechami zepchnąłem go z powrotem na miejsce. Nie, miałem przeczucie, że nie mam co liczyć na pomoc w najbliższym czasie.
Trzeba więc było przygotować się na dłuższy czas. A więc zabezpieczyć żywność i wodę. Teoretycznie tu miałem tego pod dostatkiem, nawet na kilka tygodni. Jednak perspektywa zostania w tej trupiarni szczerze mnie mierziła. No i musiałem mieć na uwadze zgraję gówniarzy zakochanych w Edwardzie, którzy ciągle gdzieś się tu kręcili. A przynajmniej nie miałem żadnego powodu by sądzić, że sobie gdzieś poszli.
- No i kurde, nie mogę być sam. – Powiedziałem na głos. Nie, nie chciałem zaakceptować myśli, że mogę być jedyną normalną osobą w tej dziurze. No bo czemu bym miał? Nie było we mnie nic szczególnego. I tak miałem niepomiernie więcej szczęścia niż tyle innych osób. Ciągle byłem żywy.
Nie, gdzieś musieli być jeszcze jacyś normalni ludzie!
Podjąwszy decyzję ruszyłem na dokładny obchód sklepu. Trzeba było zabrać jeszcze kilka rzeczy, jeśli tylko tu były. I tak zgarnąłem kilka puszek Dominatorów, kilka opakowań środków przeciwbólowych i innych prostych medykamentów, trochę baterii i kleju. Mięso, chleb i warzywa średnio nadawały się na cokolwiek. Wziąłem za to parę jabłek. Po chwili zastanowienia wziąłem jeszcze dwie zapalniczki i dwa dezodoranty w spreju.
Miałem gdzieś, jak bardzo ode mnie teraz śmierdzi. Nic jednak tak sprawnie nie rozpala ogniska, jak podręczny miotacz ognia. Do tego w mojej pamięci odżyły wspomnienia związane z pewną grą komputerową o okultyzmie i mimowolnie się uśmiechnąłem. Uśmiech jednak szybko mi spełzł z ust. Jakoś wydało mi się to wszystko zbyt podobne.
Założywszy plecak, wróciłem na zaplecze, zgasiłem światło i wyszedłem zamykając za sobą drzwi. I niemal palnąłem się w czoło, usilnie zastanawiając na cholerę to zrobiłem. Martwym wszystko jedno a sklep nie był mój. Wrócenie i zapalenie światła miało jeszcze mniej sensu. Ruszyłem więc przed siebie.
Dopiero po kilku krokach dotarło do mnie jak cuchnące było powietrze w sklepie. Tu dominowała wilgoć, ale przynajmniej nie śmierdziało zgnilizną. Przynajmniej jak się trzymało z dala od niektórych samochodów.
Odetchnąwszy głębiej, ruszyłem chodnikiem w kierunku centrum. Lub w którym sądziłem, że będzie centrum tego miasta. Jednak, w miarę jak z mgły wyłaniały się kolejne rozbite lub opuszczone samochody, lepszy nastrój się ze mnie ulatniał.
Znów zaczęła przytłaczać mnie cisza i ogrom tragedii jaka się tu stała. Gdy ujrzałem i rozpoznałem, że na chodniku leży kolejne ciało, musiałem na chwile przystanąć. Próbowałem wywołać w sobie gniew, ale tu nie widziałem co odpowiada za tą tragedię. A tajemniczym „Im” trudno jest cokolwiek połamać w wyobraźni. Nie mając lepszego pomysłu, omijając ciało, zacząłem się modlić.
Nie szło mi zbyt składnie. Ostatni raz w kościele byłem w zeszłym roku, na pasterce. I miałem wtedy co najmniej pół promila. Uporałem się już ze „Zdrowaś Mario” i próbowałem poskładać do kupy „Ojcze nasz”, gdy coś zachrzęściło mi pod butem.
W dojmującej ciszy dźwięk ten głośnością kojażył mi się z wystrzałem i prawie podskoczyłem gdy się rozległ. Tym bardziej, że mimo wszystko poczułem coś pod grubą podeszwą. Uspokoiwszy się, zrobiłem krok w bok i spojrzałem na płytę chodnika.
Leżał na niej jakiś robak. Największy i najbrzydszy jaki widziałem w kraju. Czarny, podobny do stonogi, ale długości mniej więcej mojej dłoni, z dwoma wydatnymi żuwaczkami przy pysku. Chyba pysku. Sądząc po dźwięku jaki się rozległ gdy go rozdeptywałem musiał mieć chitynowy pancerz. Aż się wzdrygnąłem z obrzydzenia.
Przypomniało mi się, co sierżant mówił w Afganistanie o takich i innych robalach. Oraz jak raz Malina zapomniał popatrzyć do buta, przed jego założeniem. Musieliśmy mu potem rozcinać buta, aby dało się go zdjąć, tak mu spuchła stopa. Wzdrygnąłem się ponownie.
Wycierając podeszwę z gęstej wydzieliny robaka, o najbliższy krawężnik, zacząłem się zastanawiać, skąd takie szkaradzieństwo w Polsce. Szybko znalazłem prawdopodobną odpowiedź. Ludzie różne gówno po domach trzymają. Egzotyczne węże, tarantule, piranie. Ponoć niektórzy nawet krokodyle i temu podobne. Ktoś w okolicy trzymał pewnie takiego krocionoga i teraz gdy ten ktoś zniknął tak jak inni miejscowi, jego pupil poszedł na spacer. I skończył pod moją podeszwą. Bynajmniej nie było mi żal.
Wznowiłem marsz. Tak jak przypuszczałem musiałem się zbliżać do centrum Sklepy i zakłady usługowe pojawiły się teraz też po drugiej stronie drogi. Różnorakie, od spożywczych, przez fryzjerskie, solaria, banki po ślusarskie. Gdy zauważyłem ten ostatni, od razu ruszyłem ku niemu. Przechodząc przez jezdnie odruchowo spojrzałem w obie strony. Ironiczny uśmiech mimowolnie wykrzywił mi usta. Sporo bym dał aby był tu ktoś kto potrafi prowadzić samochód. Zaraz jednak przypomniałem sobie o fanach wampirów i mina mi się wydłużyła.
Podbiegłem ostatnich kilka metrów i stanąłem przed zakładem ślusarza. Front składał się z dwóch okien wystawowych, oklejonych naklejkami kluczy i zamek, oraz przeszklonych drzwi. Niestety, całość była zakratowana. O ile pręty nie były grubsze niż mój mały palec, o tyle łączyły je kółka z grubego metalu. Drzwi z framugą zaś kłódka wielkości mojej pięści. Tak jak wszędzie, tak i tutaj było wygaszone w środku.
Nie wierząc w odzew zastukałem w szybkę, ale się nie zawiodłem. Nie dostrzegłem ani nie usłyszałem żadnego ruchu. Złapałem wobec tego za kłódkę i szarpnąłem nią ale nic to nie dało. I Mariusz Pudzianowski by tej kłódki nie ruszył.
Złapałem więc za kraty i zaparłszy się nogą spróbowałem ją wyrwać. Nabrałem powietrza i szarpnąłem, ciągnąc z całej siły. Krata zaczęła wyginać się odrobinę. Tak jak się obawiałem, wygięcie doszło z obu stron do kół i zamarło. Mogłem jeszcze uchwycić oburącz i spróbować rozgiąć pręty na boki, ale nie chciałem nadwyrężać zranionej dłoni. Tym bardziej, że wątpiłem w sukces. Ślusarz znał się kurde na swojej robocie.
Zniechęcony machnąłem ręką i ruszyłem dalej. Pamiętając przygodę z robalem patrzyłem co jakiś czas pod nogi. I wtedy usłyszałem lekkie szuranie przed sobą.
Z mieszaniną nadziei i przestrachu, przyśpieszyłem. Chciałem zawołać we mgle, ale instynktownie z tego zrezygnowałem. Nie wiedziałem co tam jest.
Gdy dostrzegłem sylwetkę wyłaniającą się z oparów, zwolniłem i rozejrzałem się, nastawiając uszu. Wyglądało jednak, że nieznajomy jest sam. Przyjrzałem mu się.
Był to dorosły facet, lekko siwiejący na skroniach, ale słusznego wzrostu i ciągle wyprostowany. Odstawał mu już lekko mięsień piwny, ale jeszcze bez tragedii. Miał na sobie poszarpane ubranie, brudne i trochę pokrwawione. Szedł chwiejnym krokiem, kulejąc na jedną nogę. Cicho pojękiwał przy każdym kroku.
Wziąłem to za dobrą monetę, wskazywało bowiem, że żyje. W duchu strzeliłem się w czoło. No bo czemu miałby nie żyć? Zmarli nie chodzą. Co by się tu nie działo, to za bardzo dałem się ponieść wyobraźni.
- Hej, kolego. - Odezwałem się przyśpieszając, ale tylko trochę, nie chciałem aby się wystraszył. Usłyszał mnie i odwrócił się w moją stronę. A ja wrzasnąłem jak mała dziwka.
- Ożeż, kurwa, ja pierdole!

Rozdział IV

Stałem jak sparaliżowany z rozdziawioną gębą. Wszystkie włosy stały mi dęba a lodowata gula tańczyła sambę w żołądku. Tętno miałem na pewno ponad dwieście a oddychać chwilowo zapomniałem. Z ledwością byłem w stanie mrugać. A może tylko tak mi się zdawało?
Facet na dźwięk mojego głosu się odwrócił. I wtedy dojrzałem wybrzuszenie z boku jego koszuli. Była tam krwawa plama, a w jednym miejscu przez materiał przebiła się złamana kość. To jednak było nic.
Cały bok jego głowy przypominał scenę z najgorszego horroru. Kości miał rozłupane na całej długości głowy. Ucho wisiało na spłachetku skóry. Oko wypadło mu z oczodołu i dyndało się na nerwie jak jakiś groteskowy kolczyk. Skóra i mięśnie na policzku miał obwiśnięte i odsłaniały kawałek połamanych zębów. Przez rozłupaną czaszkę widziałem nagi mózg. Gdy się odwrócił, jego kawałek odpadł i miękko odbił się od ramienia, szybując na asfalt.
Za to, że nie zafajdałem sobie spodni albo butów odpowiedzialny był chyba tylko kompletny paraliż. Bardziej niż wygląd, przerażało mnie coś innego. Ten facet nie żył. Tego byłem pewien. Absolutnie pewien. Z tak potwornej rany, gdyby zadano ją niedawno to krew tryskałaby jak z sikawki a w najlepszym razie wyciekała. U niego zaś leniwie sączyła się jakaś czarna, gęsta maź.
Jedyne sprawne oko trupa skierowało się na mnie i z jego gardła wydobył się jęk. Inny niż dotychczas. Bardziej jakby...zadowolony. Ruszył w moją stronę, pokonując ostatnich kilka metrów. Jego ręce uniosły się, jakby chciał położyć mi ręce na ramionach. Albo uchwycić jak w zapasach.
Moja ręka wystrzeliła do przodu. Zupełnie instynktownie, bez jakiegokolwiek udziału zdjętej grozą świadomości. Sierpowy trafił trupa w szczękę, odpychając go trochę. Usłyszałem trzask łamanych kości. W ręku poczułem impuls bólu. Był jak kubeł zimnej wody. Krzyknąwszy, odskoczyłem niczym królik.
Zmarły odzyskał równowagę i znów na mnie spojrzał. Jego wargi wygięły się w parodii uśmiechu, odsłaniając połamane teraz z obu stron zęby. Kilka wypadło na ulice. Ten jednak znów ruszył i tym razem zrobił to znacznie szybciej.
Krzyknąłem ponownie, tyle że teraz bardziej z wściekłości niż strachu. Nie wiem co mną powodowało. Może to strach spowodował, że włączył się instynkt walcz/uciekaj, akurat ustawiony na tą pierwszą opcję. A może po prostu mój mózg zalała powódź testosteronu? Nie wiem. I mam to gdzieś. Grunt, że paraliż ustąpił.
Doskoczyłem do przeciwnika, z całej siły kopiąc go w klatkę piersiową. Usłyszałem jak chrzęszczą mu połamane żebra. Wygięte niczym szpony, palce trupa machnęły mi przed nosem. On sam poleciał zaś na tył rozbitej Skody.
Wsparłszy się o bagażnik, podniósł się do pionu. Jego ręce znów się ku mnie wyciągnęły. Naturalnie pojęcie bólu było mu obce. W końcu już nie żył!
Doskoczyłem do sukinsyna, wybijając się w górę. Uderzyłem go w głowę, wzmacniając siłę ciosu masa opadającego ciała. Znów usłyszałem trzask łamanych kości i jego czaszka pękła jak jajko z drugiej strony głowy. Mózg i to czarne paskudztwo wyprysły w górę. Trochę spadło mi na rękę i przedramię. Atak obrzydzenia zmroził mnie na chwile.
Trup to wykorzystał.
Z szybkością jakiej się po nim nie spodziewałem złapał mnie za lewy nadgarstek. Jego lodowate, woskowe dłonie miały silę imadła. Poczułem jak zaciskają się na moich kościach, chcąc je zmiażdżyć. Ze wściekłym krzykiem uderzyłem w trzymające mnie przedramię.
Jego kości trzasnęły jak suche gałązki i uścisk na moment zelżał. Błyskawicznie wyszarpnąłem rękę. Wtedy poczułem jego drugie przedramię opadające na mój bark.
Nie wiem czy chciał mnie obalić, czy tylko złapać, ale odniosłem wrażenie, jakbym dostał konarem. Kolana się pode mną lekko ugięły, a jego aż podniosło.
Zadziałałem odruchowo. Przykucnąłem jeszcze bardziej i złapałem go za pas i klatkę piersiową. Pchnąłem z całej siły, jednocześnie prostując się. Przez dwa lata trenowałem zapasy w stylu wolnym, w wojsku Sambo a po nim przez trzy lata amerykański wrestling. Do tego potrafiłem wycisnąć na ławeczce ponad sto osiemdziesiąt kilo. Trup przefrunął nad bagażnikiem Skody i odbiwszy się od jej dachu spadł na ulicę.
Zaraz zaczął się podnosić, ale wiedziałem, że tak będzie. Podparłszy się ręką, przeskoczyłem nad bagażnikiem i opadłem obok niego. Niskim kopnięciem z całej siły pchnąłem go na bok samochodu. Aż zadudniło a Skoda się zachwiała.
Nie mając oparcia, trup zsunął się, na ziemię. Gdy znów zaczął się podnosić, złapałem za klamkę tylnych drzwi pojazdu. Podziękowałem Bogu, gdy okazały się niezamknięte. Otwarłem je szeroko.
Gdy zgruchotana czaszka znalazła się na wysokości framugi z całej siły zatrzasnąłem drzwi. Rozległ się wywracający kiszki dźwięk. Coś pomiędzy mlaśnięciem a trzaskiem gniecionej, plastikowej butelki.
Mimo moich możliwości, głowa nie odpadła od szyi i całe ciało na niej zawisło. Docisnąłem je butem do samochodu aby się nie osunęło. Otwarłem na moment drzwi i trzasnąłem znowu. Dźwięk się powtórzył, a drzwi prawie zamknęły.
Prawie.
Ciało nadal jednak wisiało na zgruchotanym karku.
- Zdychaj! - Wrzasnąłem. Docisnąłem drzwi z całej siły, po czym zacząłem kopać w klatkę piersiową trupa. Każde uderzenie wstrząsało całym ciałem. Dopiero po którymś z rzędu z jeszcze paskudniejszym dźwiękiem drzwi domknęły się do końca a tułów opadł na asfalt. Z rozpędu kopnąłem go jeszcze parę razy.
Następnie dysząc ciężko, odskoczyłem na bok. Przypomniało mi się, że na moją rękę spadło kilka kawałków tego czegoś. Energicznie, niemal szaleńczo zacząłem strząsać to ze swoich rąk. Nie kontrolowałem swoich ruchów, kręciłem się wkoło, potrząsając rękami jak paralityk i pocierając jedną o drugą.
Wtedy przyszło mi do głowy, że przy rzucie, coś jeszcze mogło na mnie spaść i mogłem nie zauważyć. Prawie opętańczo począłem czochrać całe ciało. W sposób absolutnie nieskoordynowany, ale chyba skuteczny.
- Co to ma być, kurwa?! - Wysyczałem przez zaciśnięte zęby, wydzierając podkoszulek ze spodni aby go wytrzepać. - To miał być film o wampirach nie zombich!
Po chwili zacząłem się uspokajać, głownie na skutek zmęczenia. Oddychałem szybko i ciężko, całe ciało zaś miałem spocone. Doczłapałem do najbliższego samochodu. Czując mieszankę niedowierzania, przerażenia i rozpaczy, opadłem na framugę otwartych drzwi. Podobnych do tych w których...
Zaczęło targać mnie na wymioty. Zebrałem się w sobie i zmusiłem wszystko aby wróciło na miejsce. Wtedy dopadł mnie napad kaszlu. Nie wiem, może miałem hiperwentylację z emocji i teraz ciało musiało się pozbyć nadmiaru powietrza? Prostując się, gdy mi lekko przeszło, machnąłem na to ręką.
Ponownie oddychałem ciężko, ale tym razem zdołałem się już zmusić do kontroli oddechu. „Wdech, wydech. Wdech, wydech. Wdech, wydech, tępy koksie” powtarzałem sobie w myślach. Po chwili wyprostowałem się i wsparłem głowę o framugę. I wtedy to dostrzegłem. Moje usta poruszyły się w bezgłośnym przekleństwie.
Bezgłowy korpus się ruszał!
Machał rękami na boki, próbując znaleźć jakieś oparcie i w końcu mu się udało. Złapawszy za błotnik, podniósł się najpierw do kolan a potem kompletnie. Stał chwiejnie, próbując złapać równowagę. Następnie ruszył przed siebie, wymachując rękami w powietrzu. Nie wiem, czy chciał wybadać co jest wokół czy coś złapać. Lub raczej, mnie!
- Wszędzie było, że zoombie zabija się niszcząc im głowy! - Krzyknąłem, zrzucając plecak i wstając. - Nie oglądałeś tych filmów, czy co?!
Trup nie zareagował na moje słowa, zapewne ich nawet nie usłyszał. Dopadłem do niego i z całej siły kopnąłem w brzuch. Poleciał na ziemię, zaraz zaczął jednak wstawać. Doskoczyłem znowu wyprowadzając kopnięcie za kopnięciem. Po każdym opadał, ale zaraz próbował się podnosić. Sam też kopał i machał łapami na oślep.
Nagle jeden z tych ciosów trafił mnie w udo. Znów odniosłem wrażenie, jakbym dostał kijem. Mimo mojej wagi, trup podciął mnie jak małą brzózkę. Świat zawirował mi przed oczami i gruchnąłem o ziemię. Wściekłość zaślepiła mnie i nie zdążyłem się na to przygotować.
Przed oczami zatańczyły mi sine kręgi.
Odruchowo przekręciłem się i podkuliłem nogi. Trup wskoczył na mnie niemal od razu, lądując na szczęście na moich podeszwach. Kopnąłem z całej siły. Szponiaste łapy znów zafurkotały mi tuż przed nosem, ale sukinkot odleciał dobrych kilka metrów. Uniosłem głowę. Oczywiście już zaczął się podnosić.
- Kurrrr....! - Warknąłem. Co trzeba było, aby to coś ubić? Ileż bym teraz oddał za...bo ja wiem? Miecz? Szable? Zasraną piłę łańcuchową?!
Nie marnując już więcej czasu, również wstałem. Mając ciągle błędnik miałem z tym mniejszy problem i byłem pierwszy. I wtedy przyszedł mi do głowy pomysł. Ruszyłem biegiem w stronę samochodu w którym usiadłem. Opadłem na fotel kierowcy, zrzuciłem ręczny i wrzuciłem na luz. Nie docisnąłem do końca sprzęgła, więc skrzynia biegów zgrzytnęła w proteście. Z nerwów odpowiedziałem jej pokazując środkowy palec. Skręciłem jeszcze kierownicę i wysiadłem.
Ruszyłem znów w stronę trupa, przeskakując tym razem nad maską. Dopadłem do nieboszczyka akurat jak się podniósł i kopnąłem go ponownie. Tym razem lekko. Ten zorientował się dzięki temu gdzie jestem i ruszył w moją stronę. A ja zacząłem się wycofywać.
Gdy byliśmy już tylko parę metrów od maski, kopnąłem zwłoki jeszcze raz. Tym razem z całej siły. Podcięte tym, wyciągnęły się na asfalcie. Trup znów zaczął machać i kopać, chcąc mnie trafić. Mnie już jednak tam nie było.
Co sił dopadłem do samochodu. Złapałem za otwarte drzwi, drugą dłonią za kierownicę. A barkiem z całej siły naparłem na framugę. Moje podeszwy zaszurały na wilgotnym asfalcie. Ślizgały się lekko.
Samochód jednak ruszył. Gdy tylko pokonałem pierwszą bezwładność, silne, długie kroki, zamieniłem na małe kroczki. Dzięki temu pojazd szybciej nabierał prędkości. Podpatrzyłem to oglądając Siłaczy, brakowało mi jednak wprawy aby efekt był imponujący.
Metry przed maską znikały jednak szybko. Po kilku sekundach przodem wstrząsnęło jak na wyboju. Towarzyszył temu łomot i chrobot. Przednie koła pokonały nierówność, ale straciły tyle pędu, że tylne już nie dały rady.
Z dołu doszedł mnie kolejny chrobot, tym razem cichszy.
- Ja pier...! - Jęknąłem. Zaraz jednak na nowo odezwał się gniew. Powarkując obiegłem samochód i podszedłem do jego tyłu. Pchnąłem mocno, tych kilka centymetrów, aż koła znów dotknęły szamoczącego się ciała.
Złapałem wtedy za zderzak i nabrawszy powietrza napiąłem się z całej siły.
Lewa dłoń zapłonęła bólem, podobnie jak krzyże. Zaraz dołączyły do nich przesilane mięśnie i stawy. Czerwona mgła zasnuła mi oczy, a całe ciało zaczęło wyć w proteście. Ja jednak się uparłem. Stopniowo tył samochodu uniósł się. Najpierw o centymetr, potem o dwa, a potem już poszło łatwiej.
Uniósłszy go o jakieś dwadzieścia centymetrów, pchnąłem całym ciałem do przodu. Po prostu poleciałem na pysk. Pozwoliłem mu przesunąć się o kilkanaście centymetrów po czym z wielką ulga puściłem.
Z kolejnym paskudnym chrzęstem, auto opadło na koła i znieruchomiało. A ja opadłem na bagażnik, dysząc ciężko.
Stałem tak nie wiem jak długo. Może sekundy, może minuty.
I tedy ręka trupa uderzyła mnie w kostkę. Odskoczyłem jak oparzony. Z niedowierzaniem obserwowałem dłoń macającą po asfalcie, szukającą mnie lub jakiegokolwiek punktu oparcia.
- Pieprzyć to. - Jęknąłem rzucając się do ucieczki. Miałem już dość. Po prostu, kompletnie dość. Ostatnim wysiłkiem woli zmusiłem się, aby zgarnąć jeszcze swój plecak.
Czy instynktownie czy dzięki ślepemu losowi pobiegłem w stronę centrum.
Ostatnio zmieniony pt paź 14, 2011 10:22 am przez Grom, łącznie zmieniany 1 raz.
Powód:
 
Awatar użytkownika
Grom
Stały bywalec
Stały bywalec
Posty: 325
Rejestracja: pt sty 06, 2006 9:05 am

Re: Mroczne przebudzenie

śr paź 12, 2011 8:42 pm

Rozdział V

Po kilkuset metrach miałem dość. Nie wiem dokładnie ilu. Sześciuset? Ośmiuset? Raczej mniej niż po kilometrze. Bieganie nigdy nie było moją mocną stroną. Gdy byłem w wojsku z ledwością byłem w stanie zmieścić się w dolnym minimum na trzy kilometry. O dłuższych dystansach nie miałem nawet co marzyć. A to było jakieś piętnaście kilogramów temu.
Zatrzymałem się w końcu, dysząc ciężej i bardziej niż po podniesieniu tego samochodu. Rozejrzałem się pośpiesznie, ale nie byłem pewny, czy w tym stanie zauważyłbym przejeżdżający czołg, jeśli ten nie przetoczyłby mi się po stopie.
Mimo to zdjąłem plecak i opadłem na ziemię. Musiałem odpocząć. Po prostu, musiałem. Wyciągnąłem więc przed siebie nogi i dyszałem ciężko. Po chwili spróbowałem zapanować nad oddechem, ale wymagało to jeszcze trochę czasu.
Sięgnąłem do plecaka po sok i batona. Jadłem pomału, bez przekonania. Bardziej chciało mi się pić. Dopiero kilka minut później ciało odpoczęło mi na tyle, aby umysł znów zaczął w pełni pracować. Wspomniałem całą walkę we mgle, z nieumartym i znów przeszły mnie dreszcze.
Urwałem temu łeb, połamałem kości i przejechałem samochodem. Cholera, zrzuciłem na to samochód! I to nadal żyło. A przynajmniej się ruszało.
Co to w ogóle było? Zoombie byli elementem bzdurnych filmów gore i pokrewnych, skleconych dla pryszczatych nastolatków podniecających się widokiem flaków. Zaś ci prawdziwi siedzieli na Hawajach i bynajmniej nie byli ożywionymi trupami. To się kurde nie dzieje... To się nie dzieje naprawdę.
Wlepiłem wzrok w ziemię między stopami i zacząłem bluzgać. Szczerze i z pasją. Jedno przekleństwo przechodziło w drugie. Najlepsi raperzy poczuli by ukłucie zazdrości słysząc jak długie i złożone wiązanki mi wychodziły.
W końcu brakło mi oddechu i musiałem przestać. Machnąłem ręką, zniechęcony do dalszej kontynuacje. Nie miała ona sensu. „A czy cokolwiek go ma?” pomyślałem.
Byłem sam, bez broni w czymś co najlepiej było określić mianem koszmaru. Jeśli oszalałem to było dobrze. Znaczyło, że świat przynajmniej ma się dobrze a ja zapewne leże bezpiecznie w pokoiku bez klamek. Wszystko mi jednak mówiło, że nie ześwirowałem, a to wszystko dzieje się naprawdę. Czułem ciągle ból w całym ciele, który był tej realności najlepszym świadectwem.
- W filmach to przynajmniej było proste. - Mruknąłem sam do siebie. - Kulka w czerep i po sprawie, a tu...?
Czując nową falę beznadziei, przesunąłem dłonią po moich króciutko ściętych włosach. Wrażenie było jak przy trochę miększym papierze ściernym. Patrzyłem przy tym na swoje stopy. W tym na kostki.
Dopiero po chwili dotarło do mnie jak lekkie było to ostatnie uderzenie zombiaka. Wcześniejsze przywodziło na myśl dostanie młotem lub bejsbolem. Aby się upewnić, przesunąłem dłonią po udzie i poczułem ostre igiełki gdy dotknąłem rosnącego siniaka.
Ostatni cios przypominał z kolei szamotanie się małej rybki po wyrzuceniu jej przez rybaka na brzeg.
Nie wiem co dokładnie zrobiłem, czy uszkodziłem go rozjeżdżając, czy też zmiażdżyłem coś istotnego przygniatając go tylnymi kołami. Cokolwiek to było skutecznie osłabiło nieumarłego. Nie zabiło go, ale to był już coś. Jakaś słabość, tylko nie wiedziałem jeszcze jaka. Ale nie byłem już bezbronny!
Zaśmiałem się i już w dużo lepszym humorze sięgnąłem po kolejnego batona. Tym razem poczułem nawet ten cudowny, czekoladowy smak. Przeżuwając go i popijając sokiem, wpadłem na pomysł, że zawsze mogłem jeszcze ten samochód podpalić. Tego by zdechlak już na pewno nie przeżył!
Skończywszy jeść, popiłem jeszcze po raz ostatni i schowałem sok. Odczekawszy jeszcze z minutę albo dwie, wstałem. Ręce a zwłaszcza nogi miałem ciężkie ze zmęczenia. Ruszając pomału strzepnąłem kilka razy każdą kończyną. Rozluźniło mnie to, dodając trochę energii.
Nawet się lekko uśmiechnąłem pokonując kolejne metry. Widok wymarłego miasto, czy kolejnych samochodów wyłaniających się z mgły nie robił już na mnie takiego wrażenia. Nie wiem, może mi spowszedniał? Albo spotkanie z potworem z horroru sprawiło, że mniej przejmowałem się zwłokami, które się nie ruszały?
Nie wiedziałem i nie przejmowałem się. Wtedy zauważyłem, że coś się zmieniło. Na ulicy pojawił się gruz, oraz nadpalone śmieci. Gdy podniosłem głowę, dostrzegłem, że wszystkie okna mieszkalne w najbliższej kamienicy są powybijane. W bloku po przeciwnej stronie było podobnie. Po kolejnych kilkunastu krokach wybite szyby pojawiły się też w samochodach. Moje obawy znów wzrosły i napiąłem się bardziej. Szedłem jednak dalej.
Chwilę później, po mojej prawej cała skrajna klatka bloku nosiła ślady płomieni, podobnie jak samochody, które tutaj stały dziwnie w półkolu. Niektóre były tylko osmolone, inne zaś zupełnie wypalone. Gdy podszedłem bliżej, zrozumiałem dlaczego.
Za nadpalonym blokiem, wzdłuż drogi ział prawie pusty plac. Ślady trawników i asfaltowych podjazdów prowadziły do wypalonego szkieletu niewielkiego budynku i zawalonego, wysokiego zadaszenia. Na skutek eksplozji zadaszenie to opadło na wypalony wrak cysterny. Niedaleko mnie ziemie zalegała niekształtna plama stopionego plastiku. Zapewne był to kiedyś znak oznaczający wjazd na stację paliw.
Pokręciłem tylko głową i ruszyłem dalej, obchodząc wypalony teren sporym łukiem. W jednym miejscu musiałem ruszyć chodnikiem prawie przy frontowej ścianie kamienicy. Tylko dzięki temu dojrzałem coś, co wywołało uśmiech na mojej twarzy.
Na ścianie wjazdu do podwórza przymocowana była spora, metalowe tabliczka. Napis na niej głosił „ Borowy, wędkarstwo-myślistwo” a pod nim była strzałka w lewo. Zatrzymałem się na moment, zastanawiając się. Sklep dla wędkarzy i myśliwych był nęcący. Był cholernie nęcący. Dobre ubrania, wyposażenie kempingowe i do sztuki przetrwania, noże. A może jeśli będę miał szczęście to broń palna i amunicja.
Z drugiej zaś strony, podwórze kamienicy ziało absolutną czernią. Nie bez powodu do tej pory unikałem bocznych uliczek i alejek. Jeśli w normalnych warunkach lubił tam siedzieć element i ci co w ciemności czuli się lepiej, to co musiało się tam kryć teraz?
Wspomnienie zombiaka pomogło mi podjąć decyzję. Odetchnąwszy głębiej, ponownie rozluźniłem ramiona. Następnie z plecaka wyjąłem zapalniczkę oraz dezodorant i wkroczyłem w ciemność. Zrobiłem kilka kroków poza plamę słabego światła padającą od ulicy i zamknąwszy oczy policzyłem do dziesięciu. Jednocześnie cały czas nasłuchiwałem choćby najmniejszego dźwięku. Nic jednak nie mąciło ciszy.
Gdy uniosłem powieki, byłem w stanie dojrzeć ogólne kontury w promieniu najbliższych metrów. Dalej wszystko tonęło w atramencie, którym była mgła. Pomału ruszyłem przed siebie. Prawie nie unosiłem nóg nad ziemię, aby wiedzieć gdy miałbym się o coś potknąć.
Po chwili po lewej ujrzałem jakiś niski budynek, ale okazał się być szeregowym garażem. Przeszedłem wzdłuż jego frontu, nie natrafiając na nic. Ruszyłem więc w drugą stronę. Już po kilku krokach natknąłem się na kolejne zabudowanie. Tym razem był to betonowy pawilon. Zapaliłem zapalniczkę i buchnąłem małym płomieniem z dezodorantu. W rozbłysku światła ujrzałem, szyld „Borowego”. Oraz coś jeszcze.
Drzwi do sklepu były uchylone!
Napinając się ponownie do wspomnień, ruszyłem w ich stronę. Gdy podszedłem, pchnąłem je butem na oścież i puściłem długi, ciągły płomień. Wnętrze było zdewastowane, wyglądało jakby przeszło przez nie tornado. Ubrania i sprzęt leżały bezładnie na podłodze, gabloty były porozbijane.
Wkroczyłem ostrożnie do środka i ruszyłem na poszukiwanie zaplecza. Tym razem było po prawej. Dostrzegłem też na ławeczce obok niego złowieszczo znajomy kształt. Przybliżyłem się wstrzymując oddech.
Tak jak sądziłem, na ławeczce siedziało ciało. Zamarłem na moment, czekając aż się na mnie rzuci. Ale nic się nie stało. Podszedłem bliżej. Zmarły nie był sam. Drugie ciało leżało na tej samej ławeczce. Zmów się zatrzymałem, ale i ono się nie poruszyło. Mimo to niechętnie spuszczałem ich z oczu wchodząc na zaplecze.
Było niewielkie, ale równie zdewastowane. Od razu jednak znalazłem rozdzielnie prądu. Podszedłem do niej i otworzyłem szybko. Odkładając dezodorant, przyjrzałem się bliżej.
Tak jak w spożywczaku tak i tu korki były wybite. Pstryknąłem je i światło zalało pomieszczenie. Zgasiłem zapalniczkę i odczekawszy chwilkę rozejrzałem się.
Zaplecze pełne było papierów. Niektóre zalegały jeszcze na półkach, inne walały się wszędzie. Zajrzałem na półki i pod papiery na stole, ale nie dojrzałem niczego. Na parapecie stało za to zdjęcie w ramce z rozbitą szybką. Rzuciłem na nie okiem. Przedstawiało parę młodych ludzi. Tęgiego chłopaka o rybich oczach i przytulona do niego blondynkę o kręconych włosach. Wyglądali na osoby mniej więcej w moim wieku.
Wiedziony przeczuciem, wyjrzałem do sklepu. Westchnąłem ciężko upewniwszy się. To oni byli na ławeczce. On siedział oparty o ścianę, ona leżała z głową na jego kolanach. Gdyby nie odbarwienie, pomyślałbym że śpi. Przeżegnałem się szybko i przechodząc obok nich, wyszedłem na sklep. Zakląłem pod nosem. Wszystkie gabloty z bronią stały puste. Przebiegłem po wszystkich wzrokiem.
Nic.
Nawet jednego zakichanego noża. Westchnąłem ciężko, ramiona mi lekko opadły. „No tak, to tyle, jeśli idzie o szczęście” pomyślałem. Z drugiej strony, do tej pory mi tak dopisywało, że w sumie mogłem się tego spodziewać.
Potrząsnąłem głową, chcąc się otrząsnąć z przygnębienia. Użalaniem się nad sobą nic jeszcze nie osiągnięto. Zacząłem przeglądać to co zostało. Buty, spodnie, kurtki. To ostatnie przykuło moją uwagę, i zacząłem je przymierzać po uprzednim strzepnięciu każdej.
Niestety, ja jestem trochę nieforemny. Każda wiec albo wisiała na mnie jak namiot, z moimi dłońmi gdzieś w połowie rękawów, albo nie byłem w stanie jej zapiąć i piła w ramionach. Mimo to wybrałem jedną, uznając że z braku laku i to się nada. Zwinąłem ją i przyczepiłem do plecaka. Następnie wróciłem do przeszukiwania.
Znalazłem jeszcze trochę rzeczy. Zapałki sztormowe, menażkę z niezbędnikiem i latarkę diodową ale bez baterii. Wyjąłem szybko te co zabrałem ze sklepu i włożyłem do zasobnika. Latarka rozbłysła zimnym, białym światłem. Zadowolony zaczepiłem ją za pas od spodni. Miała do tego taki fajny zaczep jak niektóre noże. Pod ladą ujrzałem jeszcze pudełko z wojskowymi sucharami. Przypomniało mi się wojsko. Uśmiechnąwszy się wrzuciłem je do plecaka. Moja kostka zaczynała być wypełniona po brzegi.
Wtedy mój wzrok spoczął z powrotem na ciałach. Chłopak patrzył na mnie swoimi rybimi, teraz szklistymi oczami. Miałem wrażenie, że z wyrzutem. W równym stopniu mnie to speszyło co zaniepokoiło. Było nie było, przyszedłem tu i zachowywałem się jak złodziej. Wątpiłem jednak aby zostawienie stówy na ladzie cokolwiek naprawiło.
Podszedłem więc bliżej, przyglądając się obojgu zmarłym. Bogu dzięki, żadne się nie poruszyło.
Na obojgu dostrzegłem takie ślady cięć jak na zmarłych w sklepie, ale tu były o wiele mniejsze i płytsze. Mieli też poszarpane ubrania. Facet miał zdarte kostki i okrwawione ręce, jak od częstych i skutecznych uderzeń. W jego piersi, na wysokości serca ziała spora dziura, jak od pchnięcia ostrzem. Przez chwilę nie wiedziałem jak umarła blondynka.
Dopiero, gdy ze sporym przestrachem odsunąłem na bok jej włosy, ujrzałem nienaturalne skręcenie szyi. W mojej wyobraźni ożył obraz pary kochanków uciekających przed rozszalałym tłumem i barykadujących się tutaj. Facet bronił swojej wybranki zażarcie, ale nie mogąc zwyciężyć zdecydował się oszczędzić jej cierpień i zadał szybką śmierć. A potem walczył do końca, aż go śmiertelnie ranili i umarł trzymając jej ciało na kolanach.
Pociągnąłem nosem, zwalając to na wilgoć w powietrzu. Sam przyznawałem, że teoria ta trzeszczy w posadach. Na przykład czemu zostawiono ich tu gdzie siedzieli, albo czy sklep ogołocono wcześniej czy później. Wzruszyłem jednak ramionami. Prawdy pewnie nie dowiem się nigdy, a ta wizja którą ułożyłem jakoś podnosiła mnie na duchu. Sięgnąłem więc ręką i zamknąłem mężczyźnie oczy. Bynajmniej nie było to takie łatwe jak na filmach pokazują, zaręczam.
Następnie przeżegnałem się i wziąłem ciało kobiety na ręce.
- Wieczne odpoczywanie.... - Zacząłem cicho, ruszając na zaplecze. Położyłem ją na stole jak na katafalku. Następnie kontynuując modlitwę wróciłem po jej faceta. On był cięższy, praktycznie dorównywał mi wagą. Do tego bezwładne ciało wydaje się sporo cięższe. Mimo to zawziąłem się. Zawsze byłem uparty.
W końcu położyłem mężczyznę obok blondynki. Złożyłem im ręce na piersiach i odmówiłem jeszcze raz modlitwę. Potem przeżegnawszy się na zakończenie, zgasiłem światło na zapleczu i wyszedłem.
Już miałem ruszyć do mojego plecaka, gdy coś przykuło moją uwagę. Spod obicia ławeczki wystawał jakiś materiał. Trochę niepewnie ująłem go i szarpnąłem. Całe siedzisko się podniosło. Pod ławeczką była skrzynia!
Otworzyłem ją szeroko i aż opadła mi szczęka. W środku znajdowała się myśliwska dubeltówka oraz pudełko z nabojami. Wyjąłem broń i przyjrzałem się jej w świetle.
Nie znam się na broni myśliwskiej, nie rozpoznałem wiec producenta, ale dwururka była mocno zdobiona w motywy roślinne, wraz z inkrustowaniem na obu lufach. Nacisnąłem wihajstra i broń złamała się aby umożliwić ładowanie. Zajrzałem w lufy. Były puste i czyste. Kurki i spusty też wyglądały w porządku.
Zamknąłem broń i oddałem suchy strzał. Zadziałało. Sięgnąłem więc do pojemniczka z amunicją. W środku były dwa komplety naboi, ułożonych w równych, ciasnych rządkach. Policzyłem szybko. Czerwonych było czterdzieści, zielonych dwadzieścia.
Wziąłem po jednym z obu kolorów i przyjrzałem się im. Te czerwone były wykonane z plastiku i wypełnione śrutem. Zielone, miały ten kolor tylko przy spłonce, resztę wykonano z ołowiu. One wyrzucały z siebie pojedynczą kulę tego metalu.
Przyjrzałem się lufom odnajdując oznaczenie kalibru po bokach obu. Tak jak sądziłem było to 12/70, tak jak naboje które trzymałem. Wsunąłem szybko oba do luf i zatrzasnąłem broń. Przypomniało mi się, że wśród ciuchów widziałem pas na naboje i szybko go odnalazłem. Było w nim osiemnaście miejsc, wsunąłem więc tyle naboi w niego. Resztę wrzuciłem do plecaka.
Zrobiwszy to wszystko rozejrzałem się jeszcze ostatni raz po sklepie, szukając czy nie rzuci mi się w oczy coś przydatnego. Niczego jednak nie dostrzegłem. Przewiesiłem więc pas z nabojami przez pierś, zarzuciłem kurtkę na ramiona i ubrałem plecak. Biorąc strzelbę do ręki, pochyliłem jeszcze głowę w kierunku zmarłej pary.
Z bronią w ręku, którą miałem mniej lub bardziej dzięki nim, czułem się o wiele lepiej. Czułem się gotów na wszystko co ten dziwny, nowy świat był gotów rzucić mi naprzeciw. Czułem się bezpieczny.
Następnie w najlepszym humorze od przebudzenia, wyszedłem na zewnątrz i ruszyłem do oświetlonej ulicy pełnej rozbitych i opuszczonych aut. Tym razem nie gasiłem już światła.

Opowiadanie można komentować tutaj
Ostatnio zmieniony ndz paź 16, 2011 7:32 pm przez Grom, łącznie zmieniany 1 raz.
Powód:
 
Awatar użytkownika
earl
Fantastyczny dyskutant
Fantastyczny dyskutant
Posty: 9047
Rejestracja: śr mar 21, 2007 4:10 pm

Mroczne przebudzenie

pt paź 14, 2011 12:34 am

Poczułem ucisk w skroniach i z oczami.


Chyba "w oczach" albo "za oczami".

Aż opadła mi szczeka gdy wokół dostrzegłem kamienice.


Raczej "jakieś budynki", skoro napisałeś później, że bohater zauważył kamienicę i blok.

stary, ale niezawodny Tarpan


Chodzi Ci o tego pierwotnego tarpana, którego produkcja zakończyła się 17 lat temu? Czy o jego następcę, honkera?

Wtedy przypomniałem sobie, że w samochodzie miałem komórkę. Zaraz poniechałem jednak myśli o szukaniu jej. Był to stary, zdewastowany model. I bez rozmawiania trzeba było ją ładować codziennie.


"I nawet bez rozmawiania trzeba ją było ładować codziennie". Inaczej zdanie można zinterpretować, że wtedy, kiedy się nie rozmawiało, to trzeba było komórkę ładować.

Poza tym tekst ciekawy. Ale jeśli już piszesz, że jest dla pełnoletnich, to jednak chyba bardziej ze względu na większość opisów trupów niż słownictwo, które zresztą wykropkowujesz.
 
Awatar użytkownika
Grom
Stały bywalec
Stały bywalec
Posty: 325
Rejestracja: pt sty 06, 2006 9:05 am

Mroczne przebudzenie

pt paź 14, 2011 10:25 am

Dzięki za uwagi, już poprawiłem to co wynalazłeś:)

Tarpan to ten stary, dostawczy. Dlatego pisałem o krótkiej masce. w Honkerze to jednak jest jej spory kawałek.

Z kolei przekleństwa nie wszystkie są kropkowane. Najlepszy przykład to ostatnie zdanie rozdziału III. Kropkowania z kolei nie wstawiam w celach cenzury. Mietek po prostu tego nie kończy, bo nie widzi sensu. I tak nikt go nie słyszy :)
 
Awatar użytkownika
earl
Fantastyczny dyskutant
Fantastyczny dyskutant
Posty: 9047
Rejestracja: śr mar 21, 2007 4:10 pm

Mroczne przebudzenie

pt paź 14, 2011 5:58 pm

I jeszcze jedna prośba - jak już wrzucasz opowiadanie, to wrzucaj je w jednym miejscu: albo tutaj, albo u siebie na blogu, aby czytelnik miał w jednym miejscu wszystkie odcinki.
 
Awatar użytkownika
Grom
Stały bywalec
Stały bywalec
Posty: 325
Rejestracja: pt sty 06, 2006 9:05 am

Mroczne przebudzenie

sob paź 15, 2011 6:30 pm

W komentarzach do tego na blogu spotkałem się z opinią, że jest to zbyt rozstrzelone. Dlatego tu, na forum planuje wrzucać po 5 rozdziałów po korekcie, zaś na bloga po rozdziale, na gorąco niejako.
Czyli blog jako coś w stylu wersji pre-air :)
 
Awatar użytkownika
Namrasit
Fantastyczny dyskutant
Fantastyczny dyskutant
Posty: 2079
Rejestracja: ndz maja 21, 2006 11:12 pm

Mroczne przebudzenie

ndz paź 16, 2011 10:20 am

Nie no, wrzucaj sobie gdzie chcesz, ale fajnie by było, gdybyś tutaj na forum zrobił tak, jak to się zwykło tutaj robić z opowiadaniami wieloodcinkowymi :D. czyli: temat na tekst opowiadania + temat na opinie, wrażenia, komentarze. Bo teraz to pomiędzy tekstem masz opinie innych, co rozwala atmosferę.

A co do samego dzieła, to dość dobrze mi się je czyta, mimo miejscowych dłużyzn i braku wielu przecinków. Ale jak na tekst świeży to nie jest źle. Choć trochę się robi nudno powili, czas na jakiś dodatkowych bohaterów (choćby i wyimaginowanych przez koksa).
 
Awatar użytkownika
Grom
Stały bywalec
Stały bywalec
Posty: 325
Rejestracja: pt sty 06, 2006 9:05 am

Mroczne przebudzenie

ndz paź 16, 2011 7:33 pm

Gotowe, temat założony:)
Teraz tylko czekam aż ktoś będzie mógł i chciał te posty przenieść:)

W sprawie kolejnej postaci to planuje wprowadzić ją pod koniec rozdziału 7 :)

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 1 gość