Słowo wstępu: napisałem na próbę opowiadanie, które jest w większości ściągnięte z jednej z kampanii, którą prowadzę od dłuższego czasu. Generalnie mamy mnóstwo śmiechu w czasie gry i moi gracze namówili mnie, żebym się "podzielił" tym na forum, w formie opowiadania. Co prawda mam wątpliwości, ponieważ klimat i poczucie humoru wydaje mi się dosyć specyficzne i prawdopodobnie tylko my rozumiemy wszystkie motywy z opowiadania, ale co mi tam. Akcja rozgrywa się w autorskim świecie, system to DnD.
Dodatkowo ostrzegam, że opowiadanie zawiera wulgaryzmy, więc jeżeli ktoś brzydzi się grzeszeniem w tenże sposób wobec języka ojczystego, niech dalej nie czyta
***
Nadszedł niespodziewanie, jak gwałtowna wiosenna burza. Generalnie dziwnym byłoby, gdyby ktokolwiek się go spodziewał. Wieśniacy z Silent Wood żyli sobie spokojnie, w zgodzie z bogami, naturą i poborcami podatków. Ot, zwykła wieśniacka egzystencja. Żaden z nich nie spodziewał się wojny, zarazy, głodu. A już na pewno nie smoka.
Bestia nadleciała smoczym zwyczajem od strony gór i na dzień dobry poczęstowała płomieniem szereg drewnianych chat, które minęła w locie.
- To smooook!!! – wrzasnął głośno jakiś wyjątkowo spostrzegawczy wieśniak, gdy jaszczur zatoczył koło i zaczął wracać w kierunku obory sołtysa.
- Wszystko spali! – uwaga kolejnego z wieśniaków była wcale nie mniej bystra.
Smok spełnił proroczą przepowiednię drugiego wieśniaka i ział ogniem jak oszalały we wszystkie strony. Gdy wszyscy wieśniacy zaczęli biegać wokół w panice jak żacy godzinę przed egzaminem, starając się ugasić płomienie, gad z impetem wylądował na karczmie. Jednym uderzeniem ogona zburzył kawał wciąż płonącego dachu, po czym sięgnął do środka. Wyjął stamtąd zębami jakiś przedmiot i wyraźnie z siebie zadowolony machnął parę razy skrzydłami, wzbijając się do lotu. Wieśniacy w swej trwodze nawet nie zauważyli tego incydentu. Panika to absorbujące zajęcie.
***
Douglas Frey, płatny morderca ze stołecznego miasta Usgard wlókł się traktem niemiłosiernie powoli, zamiatając gościniec długim, czarnym płaszczem.
- Co za cholerny upał – jęknął żałośnie spod swojej maski – Nawet w cieniu napierdala jak w kiszkach Mefistofelesa.
- Nie narzekaj tak – rzekł radośnie Nalfein – Jak jeszcze mieszkałem w Podmroku byłem na stażu w takim miasteczku, Grimfire, które leżało dokładnie nad rzeką magmy. Tam to było ciepło, że ojej!
Mroczny elf podkreślił swoje „ojej” zamaszystym gestem dłoni.
- Elfie, czy ty masz świadomość jak wszystkich wpierdalasz? – zainteresował się Rush – Naprawdę zastanawiam się, jak bardzo daleko może posunąć się twoje gejostwo, ale ty zawsze mnie zaskakujesz.
Krasnolud-sabotażysta trzymał się w upale lepiej, niż dwójka jego zakapturzonych towarzyszy. Był ubrany zaledwie w płócienne spodnie i koszulę oraz w swoją nieodłączną kamizelkę z ładunkami wybuchowymi. Co prawda dźwigał więcej od pozostałych gratów w ekwipunku, ale był krasnoludem, co tam parę dodatkowych funtów złomu. O, przepraszam, chciałem rzec - "wynalazków".
- Bracia, nie kłóćmy się – rzekł podniesionym głosem wielebny Rolandus, ostatni z wędrowców na trakcie. Gruby kapłan był zakuty w stalową zbroję płytową, dźwigał też buzdygan i tarczę. Wszystko to było ciężkie i nagrzewało się jak odbyt smoka, który zjadł potrójne burito, tak więc pocił się wprost niemiłosiernie.
- Pozwólcie, że przyniosę ulgę waszym umęczonym ciałom – powiedział kapłan i zaczął głośno śpiewać – O Cuthbercie, ogniem wiary rozpal moje serce, heretyka spalę ci w podzięce! I wszyscy razem, o Cuthbercie…!
Douglas westchnął z rezygnacją. W tej radosnej atmosferze cała barwna grupka podróżników zbliżyła się do wioski.
- Silent Wood – przeczytał szyld Douglas – Co tu się stało? Wszystko wygląda na sfajczone, albo przynajmniej nadpalone.
- Na mnie nie patrz – rzucił odruchowo Rush – Tutaj jeszcze nie byłem.
Widok faktycznie nie napawał optymizmem. Cała wioska składała się ledwie z kilkunastu mniejszych lub większych chat i innych budynków gospodarczych, z czego obecnie większość była osmalona i poważnie uszkodzona, a kilka doszczętnie zniszczonych. Najlepiej zachowała się stojąca pośrodku wioski karczma. Pomijając rozwalone w drzazgi pół dachu, rzecz jasna.
- Ty, wieśniak – zagadał przyjaźnie do jednego z mieszkańców wioski Rush – Otrzyj smarki z nosa i gadaj, co się tu stało.
- Panie! – załkał chłop – Ja tu pół dobytku stracił, a pan mi rozpaczać zabrania?
- Uspokój się, dobry człowieku – próbował załagodzić sytuację Nalfein – Opowiedz nam o swych troskach. Co się wydarzyło?
- Ło panie, co się wydarzyło! – wieśniak aż się zapowietrzył z przejęcia – SMOK! Panie, smok się wydarzył! Bestyja sroga, łogniem zionąca! Panie, wioskę spalił i łodleciał stąd. Panie, ja żem dwie krowy stracił przez tą poczwarę, Mućke łogniem przysmażył, a Łaciata łoczadziała! A i bidna, stara Krycha dymu się tak nawdychała, że może i nie zdechła, ale głupia się jeszcze bardziej porobiła.
- Krycha to pańska trzecia krowa?
- A gdzie by tam, panie! Krycha toć je żona moja.
Skończywszy tę jakże pouczającą pogawędkę z wieśniakiem towarzysze ruszyli w stronę karczmy. Jak stwierdził Douglas, co jak co, ale ciężko, żeby się piwo spaliło.
W karczmie „Pod Obornikiem” śmierdziało nie tylko obornikiem, ale i spalenizną. Mimo to nie brakowało tu wieśniaków rozpaczających przy piwie nad swoim smutnym i niesprawiedliwym losem. Douglas miał rację, piwo nie spaliło się. Zamówili więc po kufelku.
- Panowie, cała ta sytuacja śmierdzi mi questem – Rush postanowił zagrać w otwarte karty.
- Czy chociaż raz, jeden jebany raz, możemy przejść z miasta do miasta nie wpadając w jakieś naciągane gówno? – Douglas wzniósł błagalnie oczy ku niebu, jakby szukał tam odpowiedzi od jakiejś wyżej siły. Sufit nie odpowiedział na głos, ale zabójca mógłby przysiąc, że usłyszał wyraźnie słowa „takiego chuja”. Potrząsnął głową i spojrzał na towarzyszy.
- Tajemniczy nieznajomy w trzy, dwa, jeden….
- Dzień dobry państwu, czy mogę się dosiąść? – ubrany w długie, jasnobrązowe szaty staruszek wyłonił się obok ich stolika jak spod ziemi.
- Jeśli stawiasz drugą kolejkę, to siadaj.
Starzec uśmiechnął się szeroko, skinął na karczmarza i dosunął sobie krzesło.
- Tak… - odchrząknął – Ta część zawsze brzmi banalnie, jakby się nie zaczęło. Przejdę więc lepiej do rzeczy i wszyscy będziemy mieć to za sobą szybciej. Smok, choć wyda wam się to dziwne, zabrał mi coś z pokoju. Szukam teraz kogoś, kto pomoże mi to odzyskać.
- Zaraz, chwila – Douglas powstrzymał starca gestem i ponownie wzniósł oczy do góry – Smok-łotrzyk zrobił nalot na jakieś zadupie i podpierdolił staruszkowi siatkę z zakupami?! Kurwa, to tak na poważnie? Znowu zapomniałeś wziąć leków?
„Wypierdalać jak nie pasuje” – obruszył się sufit – „Miałem jedno popołudnie, żeby coś sklecić na szybko, czego się spodziewałeś? Władcy Pierścieni?”
- Dobra, dobra – burknął Douglas, odwracając się znowu do starca – Kontynuuj, o zacny panie.
- Ahem – starzec ponownie odchrząknął, nie okazując zdziwienia sytuacją – Wracając, smok zabrał z mojego pokoju pewien pakunek. Ot, małą skrzyneczkę z ciemnego metalu, pięknie zrobioną i ozdobioną pięcioramienną gwiazdą przy zamku. Potrzebuję jej.
- Ile? – Rush nie znał słowa „subtelność”.
- Och. Może… 1000 sz dla każdego z panów?
- Koleś – sapnął Rush – Co ja sobie kurwa za to kupię? Zestaw małego chemika? Wiesz, jak czarny proch podrożał? Że o nitro nie wspomnę. A coś czuję, że na smoka będzie trzeba zużyć więcej, niż jeden skromny granat. Chcę 3000 sz i połowę zysku z tego, co będziesz miał z tej skrzynki.
- Ależ, mości krasnoludzie – zafrasował się staruszek – Zapewniam, że zawartość skrzynki nie ma wartości materialnej. Zgodzę się na 2000 sz. Drugie tyle dostaniecie za skórę smoka. Że o smoczym skarbcu nie wspomnę.
- To dostalibyśmy i tak – zauważył Douglas – Bez przyjmowania bzdurnego zadania. Możemy zabrać skrzyneczkę i tyle nas będziesz widział.
- Nie tak łatwo! – uśmiechnął się starzec – Jak znajdziecie smoka?
- Ma trochę racji – zmartwił się Nalfein – Trochę ciężko jest tropić coś, co lata.
Staruszek z dumą wyciągnął zza pazuchy bransoletę z brązu. Na jej środku znajdował się kryształ, który w swoim wnętrzu zawierał smoczą łuskę.
- Udało mi się znaleźć łuskę smoka szczątkach dachu – pochwalił się.
- I na szybko skleciłeś GPS-a? – Rush aż gwizdnął z podziwu – Szacun, dziadek. Nie doceniłem cię.
- To mamy umowę? – staruszek potarł ręce – Świetnie! W takim razie do zobaczenia i powodzenia życzę!
Starzec ulotnił się szybciej, niż się pojawił. Rush westchnął i popatrzył na Rolandusa, który w czasie rozmowy nie odezwał się ani słowem. Zdążył za to w tym czasie pochłonąć pół wieprzka, dwa kurczęce udka, miskę bigosu i trzy kufle piwa.
- Możesz mi wytłumaczyć, dlaczego ty tak ciągle wpierdalasz? – spytał Rush – Jako kapłan nie masz jakichś ślubów, postów czy cokolwiek?
- Me ciało to świątynia – wyjaśnił Rolandus, jak tylko przełknął olbrzymi kęs baraniego udźca – A ten, kto więcej ofiar przyniesie do domu bożego, w zaświatach wynagrodzony będzie.
***
- Och, cóż za wspaniały dzień! – szczebiotał Nalfein – Zwłaszcza w lesie! Ptaki śpiewają, wokół zieleń, spokój, co za jedność i harmonia!
- Harmonię to będziesz miał z ryja, jak się nie zamkniesz, geju – warknął Rush – Patrz lepiej na tą bransoletę. Jesteś tropicielem. Masz tropić, a nie pierdolić głupoty.
- Ależ, mój krasnoludzki przyjacielu – obraził się elf – Ja tylko wyrażam swój podziw dla wspaniałości świata, cieszę się dniem i życiem w ogóle! Cóż jest w tym złego?
- No nie, zaraz mu wsadzę w dupsko trotyl z krótkim lontem, jak swoją strzelbę kocham…
Atmosfera wśród towarzyszy była wesoła jak na rodzinnym pikniku. Rolandus jak zwykle zaczął śpiewać, podgryzając w międzyczasie kiełbasę, którą zabrał sobie na drogę z karczmy. Douglas zaś, swoim zwyczajem, miał ochotę ich wszystkich zajebać. Albo samemu umrzeć.
Nie ma jednak sensu dłuższe opisywanie tej niewątpliwie fascynującej podróży przez las. Zawarte wyżej parę słów daje z grubsza wyobrażenie o tym, jak ona przebiegła, każdego z czterech dni jej trwania. Ciekawskim można powiedzieć, że jednego z wieczorów Rush ściągnął śpiącemu Nalfeinowi gacie, narobił do nich i nałożył mu je z powrotem. Ot, taki krasnoludzki żart. Nie wiedzieć czemu Nalfein nie śmiał się.
- Dotarlimy – sapnął z wysiłkiem Rolandus, ocierając tłustą łapą spocone czoło – Czas najwyższy, prowiant mi się skończył.
Smocza jaskinia nie robiła jakiegoś szczególnego wrażenia. Ot, dziura w skale. Spora dziura, ale tylko dziura. Położona co prawda w ukrytym miejscu i bez bransolety staruszka pewnie nigdy nie znaleźliby ukrytej górskiej ścieżynki. Ale jak dla smoka jakaś taka…zwykła.
- To na pewno tu? – spytał Nalfein.
- A czego się spodziewałeś? – zirytował się Douglas - Fanfar? Neonu? Kamerdynera? Bransoleta pokazuje, że tu. Włazimy.
Zabójca miał już serdecznie dość tej podróży. Po tych wszystkich komarach, krzakach z kolcami, pajęczynach i robactwie nigdy, przenigdy nie będę narzekać na podróżowanie traktem, skłamał w duchu.
- W końcu poznam prawdziwego smoka! – ucieszył się Nalfein, wkraczając do jaskini – Wyobrażacie sobie, ile on zna ciekawych historii? Na pewno można się wiele od niego dowiedzieć!
- Nalfein, ty masz mu wetknąć miecz w dupę, a nie ją wylizać – jęknął Rush.
- Co stoi na przeszkodzie, żeby z nim porozmawiać? – obruszył się Nalfein.
- Czterdzieści funtów ładunków wybuchowych w mojej kamizelce – warknął Rush – Ale idź pierwszy, gadaj z nim, może wypali ci głupotę z ryja. Bo brzydszy już i tak nie będziesz.
Nalfein założył ręce na piersi i strzelił focha. Jak zawsze, gdy to robił, błyskawicznie rozmył się wśród cieni. W jednym ten długouchy pajac jest dobry, pomyślał Douglas. W znikaniu. Nie znam nikogo, kto by się potrafił lepiej ukrywać. Nawet ja sam tego tak świetnie nie potrafię zrobić.
Mroczny elf bezszelestnie ruszył na szpicy. Douglas wyciągnął z pochwy swój olbrzymi, ponad dwumetrowy miecz zwany Zangradaszem. W końcu skrytobójca musi być subtelny. Rush ruszył trzeci, skradając się całkiem przyzwoicie. W ręku trzymał już załadowaną Lucy, swoją wspaniałą strzelbę, jeden z jego lepszych wynalazków. Co prawda w przypadku Rusha „lepszy” oznacza „działający”, ale to taki nieistotny szczegół. Na plecy zaś krasnolud nałożył swój steampack, służące do latania urządzenie napędzane parą. Duże, hałaśliwe, zawodne, ale latało! To znaczy zwykle latało. I to jak na złość gdy nikt nie patrzył.
Trójka towarzyszy niczym trzy cienie ruszyła w mrok jaskini.
Zgrzyt, zgrzyt, zgrzyt. Klang, klang, klang. Kapłan ruszył za nimi, poszczękując zbroją i sapiąc z wysiłkiem.
Kurwa, jęknął w duchu Douglas, nie ma jak dywersja.
- Ciszej, grubasie! – warknął przez zęby.
- Jak sobie życzysz, Douglasie, postaram się iść ostrożniej! – krzyknął mu w odpowiedzi Rolandus, uśmiechając się radośnie.
Douglasa po raz kolejny ogarnęło zwątpienie. Jakim cudem ja jeszcze żyję? Zabójca szybko skręcił w bok jaskini. Niech gruby weźmie smoka na klatę. Kto wie, może go zje? To znaczy Rolandus gada, żaden smok nie dałby rady na raz zjeść całego Rolandusa. Douglas pokręcił głową po raz kolejny i zatopił się w cieniach jaskini.
Smok musiał chyba chodzić na kółko teatralne dla gadów. Albo przynajmniej lubić dobre kino akcji, bo wejście miał niezłe. Dosłownie w sekundę przeprowadził szaleńczą szarżę na pobrzękującego zbroją kapłana, niszcząc wystające skalne elementy jaskini, po czym zionął ogniem. Rolandus zatrzymał się, ale nie zdążył podnieść tarczy, nim pochłonął go płomień. Douglas ze zdziwieniem zauważył, że kapłan pozostał mimo to nietknięty. Skurczybyk rzucił na siebie jakiś czar ochronny. A to samolubny skurwiel, o sobie zawsze pamięta, ale żeby rzucić chociaż proste błogosławieństwo przed walką to sępi jak Żyd sucharów w getcie. Zabójca poderwał się i zaczął biec w kierunku bestii. Wyprzedził go jednak Nalfein, który wyłonił się z przeciwnej strony.
- Panie smoku, helooooł – pomachał smokowi elf – Niech pan „ostudzi” emocje, hihi, chcemy tylko poro…
Smok uderzył łapą na odlew, trafiając mrocznego elfa w brzuch. Nalfein wydał z siebie dziwny dźwięk i przeleciał pięknym łukiem parę metrów, uderzając w ścianę. Douglas nie czekał by zobaczyć, czy tropiciel wstanie. Odbił się od występu skalnego i zamachnął się mieczem. Już miał wyprowadzić straszliwy cios prosto w odsłonięte miejsce między smoczymi skrzydłami, gdy usłyszał huk i poczuł uderzenie w plecy. Zamiast wbić miecz w smoka, rąbnął w niego z rozpędu całym ciałem.
- Rush, do chuja! – wrzasnął wściekle, podrywając się.
- To nie moja wina! – odkrzyknął krasnolud, który właśnie przeładowywał strzelbę – Miałem boczny wiatr!
Smok zamachnął się ogonem i zabójca jedynie cudem zdołał go uniknąć. Jednocześnie bestia młóciła pazurami Rolandusa, który wyprowadzał niemrawe ataki buzdyganem. Douglasowi nie chciało się nawet po raz kolejny przekonywać kapłana, by może jednak spróbował skorzystać z jakichś czarów. Tymczasem obok smoka ponownie pojawił się Nalfein.
- Panie smoku, to było bardzo nieładne! – pogroził smokowi palcem tropiciel – Przecież mówiłem, że chcemy tylko poro…
Smok po krótkim „wrau” kłapnął szczękami i… połknął elfa w całości. Nie wygramy z nim, zrozumiał nagle Douglas. Ta banda idiotów tylko się pozabija, a sam nie pokonam smoka!
- Panowie, spokojnie, zaraz wypróbuje moją nową taktykę! – krzyknął Rush – Zajmijcie go chwilę!
Douglas zbladł. Jeśli Rush zdetonuje celowo albo przez przypadek w czasie szarży w płonącą paszczę smoka swoje ładunki wybuchowe, cała jaskinia zawali im się na głowy. Rush miał rasową odporność na wszelką perswazję, więc zabójca rzucił się w jego kierunku. Zauważył, że krasnolud trzyma w ręku jakiś zwój i mrużąc oczy recytuje głośno zapisane na nim słowa. Na zwoju zaś powoli rozpalały się magiczne runy. Kurwa, kurwa, kurwa, myślał gorączkowo Douglas, starając się przyspieszyć. Może zdążę. Może zdążę!
Nie zdążył. Dokładnie na metr przed dobiegnięciem do Rusha postać krasnoluda otoczyło okrągłe pole siłowe. Douglas rozpłaszczył się o nie. Sprężysta Kula Otiluka. Nie do przebicia.
- TAK! – krzyknął Rush – Udało się! Oczywiście nigdy w to nie wątpiłem. Okej, wdrażam fazę beta planu „Atak chomika”! Odsunąć się!
Rush zaczął szybko przebierać nogami. „Nogi za pas”, pomyślał Douglas. Specjalna umiejętność Rusha, zwana „nogi za pas”. Sabotażyści używali jej, żeby szybko uciec od aktywowanego ładunku wybuchowego. Pozwalała wielokrotnie zwiększyć szybkość…Co on kombinuje?
Tymczasem krasnolud rozpędzał się, krążąc w kółko. Faktycznie przypominał biegającego w kuli małego chomika. Gdy Rush uznał, że ma wystarczającą prędkość, ruszył w stronę smoka, który wciąż okładał Rolandusa. W ostatniej chwili, tuż przed dobiegnięciem do gada, Rush podskoczył i odpalił steampack, maksymalnie zwiększając moc. Z niesamowitym impetem uderzył w nic nie spodziewającego się jaszczura. Siła natarcia była tak wielka, że smoka poderwało z ziemi i spowodowało u niego odruch wymiotny – bestia wyrzygała Nalfeina w jednej chwili. Na tym się nie skończyło. Nacierając Rush wbił bestię w przeciwległą ścianę, tuż obok właśnie podnoszącego się z ziemi obrzyganego Nalfeina.
- To niemożliwe… - zdołał powiedzieć Douglas – To niemożliwe, to jest zbyt głupie…
- Jeśli coś jest głupie, ale działa, to znaczy, że nie jest głupie! – zacytował porzekadło krasnoludzkich wynalazców Rush – Ej, chyba skręciłem mu kark…
Faktycznie, smok miał przetrąconą szyję. Umarł szybko, ale w smoczych zaświatach muszą mieć z niego niezły polew.
Tymczasem Rolandus zdążył już zapakować co wartościowsze przedmioty ze skarbca smoka do swego plecaka. Nalfein zajął się obdzieraniem gada ze skóry, a Douglas dał grubemu kapłanowi w ryj, zabrał mu skarby i towarzysze przystąpili do dzielenia łupów. Gdy było już po wszystkim, pozostała tylko mała, metalowa skrzyneczka.
- Ot, znaleźliśmy dziadkową zgubę – stwierdził Rush – To jak, otwieramy?
- Czyn to nieprawy i godny potępienia! – Nalfein był oburzony takim pomysłem – Nie nasza to rzecz!
- Nie pierdol, elfie – uciszył go Rush – Idź nakarmić sarenki w lesie czy coś. Douglas, otwieraj to.
Zabójca wyjął swój zestaw wytrychów i zaczął mocować się z zamkiem. Mechanizm był skomplikowany, ale po paru próbach poradził sobie z nim. Zamek szczęknął i wieko uchyliło się lekko.
- No, ciekawe – zatarł ręce Rush – Co też smok mógł chcieć podpierdolić naszemu dziadkowi?
Powoli otworzyli wieko skrzyneczki. Wewnątrz na aksamitnej poduszeczce leżała oprawiona w skórę księga. Douglas wyjął ją i otworzył okładkę, żeby zobaczyć stronę tytułową.
- „Tęczowe przygody Swawolnego Elfika” – przeczytał na głos – „Wersja ilustrowana”.
Zabójca z obrzydzeniem odrzucił księgę do skrzyni.
- Poważnie?! – wykrzyczał, wznosząc oczy do góry – Zabiliśmy smoka, żeby odzyskać dziadkowi jego gejowkie porno?!
„Trolololololo” – zanucił sufit.
Nalfein zdołał w końcu przepchać się miedzy resztą kompanii.
- Oddajcie! To nie jest nasze! – krzyknął, kładąc na skrzynce rękę, na której miał bransoletę od ich zleceniodawcy.
W tym momencie między bransoletą a skrzyneczką przebiegła iskra. Oba przedmioty zniknęły z rąk zdębiałego elfa. W chmurze dymu, parę metrów od drużyny, pojawił się staruszek, trzymając w ręku skrzynię, jak i bransoletę.
- No, udało się wam – uśmiechnął się szeroko – Odzyskaliście moją własność. Proszę, oto wasza zapłata! Interesy z wami to przyjemność!
Starzec rzucił w ich kierunku cztery sakiewki i zniknął.
- Ty chuju… - wycedził w stronę sufitu Douglas.
- Jaki mamy morał z naszej przygody? – zamyślił się Nalfein.
- Że nadal mnie zajebiście wkurwiasz? – warknął Rush.
- Że heretycy spłoną? – zapytał z nadzieją Rolandus.
- Że ja przez was ocipieję? – Douglas nie miał już siły.
- Błąd – odrzekł sufit – Morał jest taki, że następnym razem dwa razy się zastanowicie, zanim zmusicie mnie szantażem do pisania scenariusza.