Zrodzony z fantastyki

 
Awatar użytkownika
Gieferg
Zespolony z forum
Zespolony z forum
Posty: 524
Rejestracja: czw gru 02, 2004 1:43 am

Narreweid

pt gru 19, 2014 6:41 pm

Poniższy tekst stanowi prolog liczącej na chwilę obecną 850 stron całości (w dwóch tomach), tom trzeci startuje po nowym roku :)

-------------------------------

Najpierw dał się słyszeć dźwięk łamanych gałęzi, krzyki, rżenie koni. Potem sylwetki jeźdźców pojawiły się między drzewami, rozległo się głośne szczekanie. Mieszkańcy lasu, zaniepokojeni nagłym zamieszaniem rzucili się do ucieczki. Ptaki z krzykiem zerwały się do lotu, drobne zwierzęta, które miały taką możliwość, zaszyły się w swych norach, wiewiórki śmignęły ku górze, ku koronom drzew. Dziki, kręcące się u podnóża wielkiego dębu, ruszyły pędem w przeciwnym kierunku od tego, z którego nadchodziły niepokojące dźwięki. I pora ku temu była najwyższa. Myśliwi już je dojrzeli, rozległ się dźwięk rogu i jeden za drugim, kolejni jeźdźcy wychynęli z gęstwiny wpadając na polanę. Psy poszły przodem, konni za nimi, jeden, drugi, trzeci… Zamieszanie nie sprzyjało ich zliczeniu. Większość z nich przemknęła przez polanę nie zatrzymując się ani na chwilę. Dopiero ostatnia trójka, poruszająca się znacznie ostrożniej, dała mieszkańców lasu okazję, na uważniejsze im się przyjrzenie. Dla wiewiórek nie miało większego znaczenia, że wśród nich znalazły się osoby z całej grupy znacznie się wyróżniające. Szczególnie dwoje spośród nich, mężczyzna i kobieta. Jeździec, czterdziestoletni, postawny wąsacz o gęstych, ciemnych włosach, na czole nosił stalową obręcz zdobioną precyzyjnie naniesionym wzorem. Ubiór jego, na który składał się bordowy płaszcz, zdobiony złotymi ćwiekami kaftan, spodnie skrojone do jazdy konnej i sięgające kolan buty wyszywane złotą nicią, wskazywał w sposób nie budzący wątpliwości na wysokie pochodzenie. Podobnie sprawa się przedstawiała w przypadku jego towarzyszki. Kobieta mogła mieć lat dwadzieścia kilka, czarne włosy nosiła upięte w złocistej siateczce, a cały jej strój nie przystawał zbytnio do charakteru wyprawy, będąc nieco nazbyt wytworny. Zdawała się pełnić rolę wyłącznie ozdoby u boku, jak można było przypuszczać, męża. W tej roli sprawdzała się zresztą doskonale. Gładka cera, proporcjonalna twarz o regularnym zarysie, pełne usta, nos leciutko zadarty i duże, zielone oczy, wszystko to sprawiało, że mało kto zatrzymawszy na niej wzrok był w stanie szybko go oderwać. Mimo to wąsacz zdawał się nie zwracać na nią zbytniej uwagi. Pochłonięty polowaniem, wypatrywał swych ludzi, którzy zniknęli wśród zarośli na drugim końcu polany. W końcu zawołał:
- Dalej Kaslanie, nie traćmy czasu, naprzód! – i ruszył z kopyta.
Trzeci z jeźdźców miał sięgające ramion, kasztanowe włosy, starannie przystrzyżoną brodę i strój o wiele mniej wykwintny, choć starannie wykonany, mocny, szyty z myślą nie o zamkowych komnatach, a o końskim siodle. Przez plecy przewieszony miał cisowy łuk i zdobiony jasną skórą kołczan, pełen strzał. Ten zdawał się bardziej zatroskany o towarzyszącą im kobietę. Znajdowało to swe odzwierciedlenie tak w zaniepokojonym spojrzeniu jak i słowach, którymi odpowiedział:
- Wszyscy poszli przodem panie, a służba została daleko w tyle. Przed nami teren niepewny, pani Andrea powinna jechać ostrożnie. Czy mam z nią zostać?
Wąsacz obejrzał się, spojrzenie miał groźne, surowe.
- Potrzebuję cię. Zwierzyna wypłoszona, służba wkrótce tu będzie – i zwracając się ku kobiecie dodał – zaczekaj tutaj, na polanie. Będziesz bezpieczna.
Kaslan zacisnął usta, rzucił kobiecie pytające spojrzenie.
- Zaczekam. Ruszajcie. – odpowiedziała przyjemnym, dźwięcznym głosem.
Wąsacz popędził konia, nie oglądając się. Kaslan niechętnie ruszył za nim. Gdy zniknęli w zaroślach, na polanie została tylko samotna kobieta na białym koniu. Dźwięki zakłócające spokój lasu oddalały się. Po chwili dał się słyszeć, z początku jakby nieśmiały, śpiew co odważniejszych ptaków. Andrea rozejrzała się. Wokół niej szumiały drzewa. Ich gęste, rozłożyste korony przesłaniały niebo nawet tu, na polanie. Wysoko stojące słońce przeświecało przez nie, a że wiał wiatr i gałęzie wciąż były w ruchu, światło migotało, chwilami rażąc podniesione ku słońcu oczy. Przez chwilę Andrea, młoda żona hrabiego Adrewalda z Enk poczuła ogarniający ją spokój. Nie zdążyła nawet pomyśleć o tym, że oto jest sama pośród kniei, w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą roiło się od dzikiej zwierzyny, także tej niebezpiecznej. W tej właśnie chwili zapomniała o całym świecie i czuła się wolna. Wystarczyło tylko popędzić konia. Pognać gdzieś w bok, z dala od kierunku, w którym podążyli mąż, Kaslan i reszta myśliwych. Zapomnieć o wszystkim, pomknąć przed siebie, poczuć wiatr we włosach…
Zerwała złocistą siateczkę, potrząsnęła głową rozrzucając swe bujne, czarne włosy. Jeszcze chwila, dwie chwile, zaraz będzie tu służba, zaraz do niej dołączą. Zacznie się usługiwanie, dopytywanie czy aby jej czego nie trzeba, potem wróci mąż. Z upolowaną zwierzyną, tryumfalnie. Potem pojadą na zamek, uczta, wino będzie się lało strumieniami, grajkowie i trubadurzy na chwilę pomogą zapomnieć o tym jak dalekie jest jej życie od tej wymarzonej wolności, a potem on przypomni jej, gdzie jej miejsce i…
Z zadumy wyrwał ją jakiś szelest w pobliskich krzakach i zaraz potem głośny ryk, gdy potężny odyniec wypadł spośród zarośli, ledwie kilka kroków od niej. Skąd się wziął? Nie było czasu na zastanowienie, koń zarżał przeraźliwie, stanął dęba, po czym rzucił się w las. Straciła równowagę, ale nie spadła. Zacisnęła dłonie na wodzach, przywarła do grzbietu zwierzęcia, chwytając się ręką jego szyi i zacisnęła oczy gdy gałęzie smagnęły ją po twarzy. Poczuła krew na policzku i ustach. Biała klacz mknęła między drzewami, a Andrea mogła myśleć tylko o tym, by próbować się utrzymać. Na myślenie o niczym innym nie było czasu. Znowu poczuła gałęzie, potem koń gwałtownie zakręcił, przed oczami mignęły jej świetlne refleksy na powierzchni jeziora, przybrzeżne zarośla, usłyszała plusk wody pod kopytami, poczuła, że wodze wyślizgują się z dłoni…
Nagle znalazła się w powietrzu.
Ręce na próżno szukały czegokolwiek, czego można by się chwycić. Sekundę później z głośnym pluskiem wpadła do płytkiej wody, płosząc pływające w pobliżu dzikie kaczki, które nie omieszkały tego faktu skomentować głośnym, wyraźnie niezadowolonym kwakaniem.
Po chwili oparła się na rękach, dźwigając się do pozycji klęczącej. Policzek piekł, lewa ręka bolała. Woda sięgała jej ledwie do połowy uda, gdy tak w niej klęczała. Pomyślała, iż chyba należy się cieszyć, że nie skończyło się to gorzej. Rozejrzała się, próbując ustalić gdzie jest i w którą stronę powinna się teraz udać. W okolicy było tylko jedno jezioro, lecz było ono ogromne, a jego linia brzegowa nieregularna. O ile zgubić się nie powinna, to już kwestia tego, ile czasu zajmie jej odnalezienie myśliwych pozostawała otwarta, a ewentualność samotnego powrotu nie zdawała się już zbytnio kusząca. Jej niedawna myśl o tym, jak to może uciec i być wolna, nagle zaczęła jej się jawić jako rzecz całkowicie absurdalna. Jako wybór, którego nigdy nie mogłaby dokonać i w żaden sposób nie zmieniał tego ani wiatr we włosach, ani słońce na twarzy.
Teraz chciała być odnaleziona.
Jej wzrok szukał wśród porastających brzeg jeziora zarośli, kogokolwiek spośród myśliwskiej wyprawy. Czy byłby to mąż, czy ktoś ze służby, a już najlepiej Kaslan Hilfiker, łowczy na hrabiowskim dworze. Teraz przy nikim innym nie czułaby się bezpieczniej i widok nikogo innego nie ucieszyłby jej bardziej.
Jednak na próżno wypatrywała i nasłuchiwała jakichkolwiek znaków obecności myśliwych. Zaczęła się zastanawiać, jak długo trwała ta szalona jazda. Co prawda chwile, gdy rozpaczliwie walczyła o utrzymanie się na końskim grzebiecie dłużyły jej się w nieskończoność, lecz nie wierzyła by mogło być to więcej niż kilkanaście sekund.
Koń, pomyślała, zniknął gdzieś.
Podniosła się i wolnym krokiem ruszyła w stronę odległego o kilkanaście kroków brzegu, wypatrując zarówno tych, których znaleźć chciała jak i tego wszystkiego, na co wolała by się w leśnych ostępach nie natknąć. Jej suknia nasiąkła wodą, co znacząco utrudniało jej poruszanie się po tej płyciźnie, ale odrobina wysiłku wystarczyła, by postawić stopy na nie do końca suchym, bo nieco błotnistym, ale przynajmniej sprawiającym wrażenie bezpiecznego lądzie. Wzięła głęboki oddech, rozejrzała się chcąc zdecydować, dokąd iść, po czym uznała, że dobrym pomysłem będzie zawołać.
- Pomocy! Jest tu kto?! Kaslanie!
Zamilkła i nasłuchiwała odpowiedzi. Dostała ją nie stąd, skąd się spodziewała i tym bardziej nie od tego, kogo by chciała usłyszeć.
- Ktoś tu jest, piękna pani.
Głos był niski, brzmiał dziwnie, chłodno i nieprzyjemnie. Niemal ją sparaliżował. Przez chwilę nie wiedziała, czy chce się obejrzeć i przekonać kim jest tego głosu właściciel. Tylko przez chwilę.
Obejrzała się i zobaczyła.
Stał jakieś dziesięć kroków dalej, po kolana w wodzie. Wyższy o głowę od niemal każdego mężczyzna jakiego znała. Jego włosy, czarne, bujne, mokre, splątane z wodorostami, zwisały mu do pasa. Był bardzo szczupły, a w jego gładkiej, pozbawionej zarostu twarzy dominowały wielkie, żółtawe oczy. Jego skóra miała wyraźnie zielonkawy odcień. Był zupełnie nagi.
Krzyknęła głośno, krótko, cofając się i potykając o fałdy sukni. Usiadła w błocie. Nieznajomy, stwór, coś, sama nie wiedziała jak o tym myśleć, przekrzywiło głowę i zmrużywszy wielkie oczy, przypatrywało się jej uważnie.
- Spokojnie – odezwał się ten sam, zimny, nieprzyjemny głos.
O spokój było teraz ciężko. Zdała sobie sprawę, że nie ucieknie, na pewno nie w tym stroju. Pozostawało więc liczyć na to, że ktoś się zjawi, by wybawić ją z opresji. Trzeba było dać temu komuś czas. Jak najwięcej czasu. Chwilę trwało nim opanowała się na tyle, by coś powiedzieć.
- Kim jesteś?
Wiedziała dobrze, że ma przed sobą istotę należącą do rasy, którą mieszkający nad jeziorem ludzie straszyli dzieci. Rasy o której krążyło wiele opowieści, rasy, której istnieniu mieszkańcy większych miast często nie dawali wiary. Jak widać niesłusznie.
- Narreweid, do usług – odpowiedział stwór, jednocześnie postępując krok do przodu – witaj w moim domu.
- Domu? – odpowiedziała pytaniem, nie mogąc wymyślić niczego innego.
- Tak. To – wskazał ręką rozpościerające się za jego plecami wody wielkiego jeziora – to mój dom. Można by rzec, moje królestwo.
- Koń mi się spłoszył, już mnie szukają, pozwolisz, że się oddalę.
Obcy uśmiechnął się lekko, mrużąc oczy w słońcu.
- Jeśli tego sobie życzysz…
Zdała sobie sprawę, że nieznajomy mówi nie poruszając ustami, a tym dziwnym czymś w jego głosie był fakt, że rozbrzmiewał on nie w jej uszach, lecz w umyśle. Znowu postąpił dwa kroki ku niej i spojrzał jej w oczy, otwierając szeroko swoje.
- Przecież nie chcesz odejść.
Chciała zaprzeczyć, ale coś mąciło jej myśli i sama już nie wiedziała, czy to, co usłyszała było jego słowami czy może jej własną myślą. Wielkie oczy stwora wpatrywały się w nią i z każdą chwilą strach coraz bardziej ustępował. Przestała myśleć o Adrewaldzie, Kaslanie i kimkolwiek innym. Wodnik podszedł do niej, wyciągnął swe długie ręce, chwycił ją za ramiona i podniósł nie przestając wpatrywać się w jej oczy.
Potem poniósł ją przez wodę w kierunku pobliskich szuwarów.

*

Caslan biegł przez las, mijał drzewa, przedzierał się przez zarośla. Co chwilę zatrzymywał się, rozglądał uważnie i nasłuchiwał, szukając czegokolwiek, co wskazało by mu właściwy kierunek. Tylko chwila wystarczyła, a po Andrei nie zostało śladu. Służba jej nie znalazła, zniknęła z polany i hrabia czym prędzej zarządził poszukiwania. Teraz się przejął, pomyślał Caslan. Teraz, gdy diabli wiedzą co się stało. Wolał szukać sam, rozejrzał się po polanie, wybrał kierunek, wkrótce trafił na ślady kopyt. Wiedział, że to te właściwe, koń miał oznaczone podkowy. Większość szukających rozesłał w inne strony, tylko by mu przeszkadzali, zadeptali by trop, a pożytku i tak by z nich nie miał. Ze sobą wziął tylko dwóch tropicieli, którym wkrótce kazał sprawdzić teren po obu stronach obszaru, który sam sobie obrał za teren poszukiwań. Przemieszczał się ostrożnie, uważnie lustrując wzrokiem tak grunt jak i wszystko, co go otaczało. Podpowiedź mogła znajdować się wszędzie, musiał więc zachować czujność. W końcu trafił na ślady kopyt wiodące prostopadle do tych, za którymi szedł. Jedne i drugie należały do tego samego konia, z czego wywnioskował, że ten musiał zatoczyć koło. Pozostawało pytanie czy iść za świeższym tropem, czy też przebyć całą trasę, jaką przebył koń na wypadek gdyby się okazało, że Andrea została zeń zrzucona gdzieś wcześniej. Rozwiązanie problemu pojawiło się samo. Usłyszał rżenie konia gdzieś nieopodal. Przyspieszył, kierując się w tę stronę z której dobiegło i rozgarnąwszy zarośla stwierdził, że stało się to czego się obawiał. Koń zgubił jeźdźca i co za tym szło, trzeba było przejść się po śladach badając całą drogę jaką przebył.
- Pani Andreo! – zawołał w nadziei, że poszukiwana jest gdzieś blisko i być może go usłyszy – Andreo!
Odpowiedziały mu wyłącznie odgłosy lasu.
Wziął konia za uzdę i zawrócił, po czym ruszył tropem, którym szedł wcześniej. Jego zwyczajny spokój i opanowanie gdzieś się ulotniły, gdy zdał sobie sprawę, że może nie znaleźć jej żywej. Szedł szybko. W końcu ujrzał między drzewami jezioro, usłyszał coś i zatrzymał się. Pogładził konia po pysku, by go uspokoić i zaczął nasłuchiwać. Po chwili dobiegło go coś, co mogło być kobiecym krzykiem. Zostawił konia w zaroślach i ruszył w kierunku, z którego dochodził ten dźwięk. Zatrzymał się na linii drzew i rozejrzał po okolicy. Próbował złowić jakikolwiek odgłos, nie zaliczający się do szerokiej gamy, słyszalnych w tej chwili dźwięków, wydawanych przez liczne, latające nad jeziorem ptactwo. Na próżno. Zatrzymał wzrok na pobliskich szuwarach i zamarł.
Przedzierała się przez nie wysoka, humanoidalna postać o sięgających powierzchni wody kudłach splątanych z wodorostami i nienaturalnym kolorze skóry. Nie to jednak było w tej chwili dla Kaslana najważniejsze. Ważne było to, że ów dziwny stwór niósł na rękach nieprzytomną kobietę, w podartej sukni. Kaslan rozpoznał suknię, ale i bez tego miał całkowitą pewność, co do tego, kogo niesie dziwadło. Zdjął z pleców łuk, nałożył strzałę na cięciwę i przystanął przy drzewie obserwując. Z tej odległości wiedział, że trafi. Problem w tym, czy trafi tak, by od razu zabić. A jeśli nie? Co wtedy zrobi to coś? Sposób w jaki niesie Andreę wskazywał na to, że wciąż żyła. I to w tej chwili było najważniejsze. Zapewnić jej bezpieczeństwo. Nic innego się nie liczyło.
Napiął łuk.
Stwór zatrzymał się parę kroków od brzegu, w sięgającej po kostki wodzie. Potem przeszedł jeszcze parę kroków, pochylił się i delikatnie złożył swoje brzemię na samym brzegu. Rozejrzał się, a łucznik cofnął się o krok i schował za drzewem. Miał przed sobą wodnika, istotę której przypisywano nadzwyczajne zdolności. Nie mógł mieć pewności czy będzie go w stanie zabić, postanowił więc uciekać się do przemocy tylko wtedy, gdyby stwór nie dał mu wyboru.
Wodnik spojrzał raz jeszcze na leżącą Andreę. Następnie obrócił się i po kilku krokach rzucił się w wodę, znikając pod powierzchnią. Kaslan odczekał jeszcze chwilę, wyszedł zza drzewa i podbiegł do leżącej na brzegu kobiety. Pochyliwszy się nad nią, odetchnął z ulgą. Żyła. Kiedy tylko uniósł jej głowę i wymówił imię, otworzyła oczy.
Słońce wciąż było wysoko i jego promienie sprawiły, że musiała je zaraz przymknąć. Łucznik przesunął się tak, by dać jej trochę cienia. Spojrzała na niego wzrokiem, z którego wyczytał zdziwienie i zaskoczenie.
- Co się stało? – spytała.
- Chyba ja powinienem o to pytać – powiedział łucznik, uśmiechając się.
Nadal zachowywał czujność, wciąż mając na oku kierunek, w którym oddalił się wodnik.
- Koń…koń się spłoszył i…i…
Widać było, że próbuje sobie przypomnieć, ale bezskutecznie.
- Zrzucił cię na brzegu, leżałaś tu, gdy cię znalazłem.
Kaslan nie umiał kłamać, ale tym razem nie wzbudził podejrzeń, gdyż Andrea była wciąż zbyt mocno oszołomiona, by zauważyć, że nie mówi wszystkiego. Chciał jej powiedzieć o tym, co widział, lecz coś podpowiadało mu, że być może lepiej dla niej będzie nie wiedzieć. I postanowił zachować to dla siebie, przynajmniej do czasu, gdy zajdzie potrzeba, by się tą wiedzą podzielić.
Gdy już oprzytomniała do końca, pomógł jej wstać i przyprowadził konia. Potem pomógł jej na niego wsiąść, po czym poprowadził go poprzez knieję aż do polany, na której czekał już hrabia ze swymi ludźmi. Na widok odnalezionej nie okazał zbytnich emocji. Podjechał wolno, mierząc ją wzrokiem, po czym zapytał, kierując swe słowa bardziej do łowczego, niźli do żony:
- Cóż to się stało?
- Koń poniósł – rzekł Kaslan, a w gardle miał sucho – dziękować bogom, że pani cała i zdrowa.
- Bogom – powtórzył hrabia – i temu, kto ją całą i zdrową na powrót do mnie sprowadził. Tyś Kaslanie jest człek bezcenny i niezawodny. Takiego mieć przy swoim boku, to szczęście prawdziwe. Dziś będziemy pić za twoje zdrowie.
Łowczy skłonił się lekko, ale myślami był wciąż nad jeziorem i miał nieodparte wrażenie, że jeszcze długo nad nim zostanie.
Ostatnio zmieniony pt gru 19, 2014 6:42 pm przez Gieferg, łącznie zmieniany 1 raz.
Powód:
 
Awatar użytkownika
Namrasit
Fantastyczny dyskutant
Fantastyczny dyskutant
Posty: 2079
Rejestracja: ndz maja 21, 2006 11:12 pm

Re: Narreweid

pt gru 19, 2014 8:31 pm

Jak na prolog całkiem fajne, choć tekst można by jeszcze doszliforwać.

"Zerwała złocistą siateczkę, potrząsnęła głową rozrzucając swe bujne, czarne włosy."

Np tutaj, można bez problemu usnunąć podkreślone zdanie

Ale czytało się sprawnie i miło, będzie więcej?
 
Awatar użytkownika
Gieferg
Zespolony z forum
Zespolony z forum
Posty: 524
Rejestracja: czw gru 02, 2004 1:43 am

Re: Narreweid

pt gru 19, 2014 8:37 pm

Gdzieś, kiedyś, w takiej lub innej formie na pewno :)

Na razie korekta pierwszego tomu w toku, a opowiadanie osadzone w tym samym świecie, które będzie udostępnione w całości w necie też się pisze.
 
Awatar użytkownika
Namrasit
Fantastyczny dyskutant
Fantastyczny dyskutant
Posty: 2079
Rejestracja: ndz maja 21, 2006 11:12 pm

Re: Narreweid

pt gru 19, 2014 9:07 pm

Gieferg pisze:
Na razie korekta pierwszego tomu w toku, a opowiadanie osadzone w tym samym świecie, które będzie udostępnione w całości w necie też się pisze.


No jak tyle stron, to pewnie sporo czasu zajmnie :D. Ja tam przy 100 się zebrać z poprawkami nie mogę.
 
Awatar użytkownika
Gieferg
Zespolony z forum
Zespolony z forum
Posty: 524
Rejestracja: czw gru 02, 2004 1:43 am

Re: Narreweid

ndz gru 21, 2014 3:37 pm

ROZDZIAŁ I - Część 1



Około południa ciemne chmury przesłoniły niebo, a i pierwsze krople deszczu nie dały długo na siebie czekać. Wędrowiec skierował wzrok ku górze i zaklął szpetnie. Dla równowagi jednak, wnet po złej wiadomości przyszła kolej także i na dobrą. Gdy przyspieszywszy kroku, wyszedł w końcu z lasu na otwarty teren, oczom jego ukazał się widok, który z miejsca poprawił mu humor.
Na pół mili przed sobą ujrzał wznoszące się w niebo wstążki dymu. Chwilę później, gdy tylko znalazł się na szczycie niewielkiego wzniesienia, zobaczył także kilkanaście chat, stłoczonych jedna przy drugiej wokół niewielkiego placu i umiejscowionych nie dalej, niż o rzut kamieniem od brzegu jeziora. Osada, którą miał przed sobą, stanowiła cel jego wędrówki. Cel co prawda nie ostateczny, raczej ostatni przystanek, ale na tę chwilę widok ten cieszył go nie mniej, niż gdyby były to wieże zamku Soggheim.
Wyglądał na lat trzydzieści kilka, wzrostu nieco powyżej średniego, budowy mocnej i w barach szeroki. Nosił krótką, kozią bródkę, włosy ciemne, wpadające miejscami w rdzawy odcień ostrzyżone miał na krótko, lecz na tyle niedbale, że na oko dało się stwierdzić, iż zajmował się tym sam i nie przykładał się zbytnio. Oczy, piwne i wąskie, kryły się pod wydatnymi, choć nie przesadnie, łukami brwiowymi.
Gdy wszedł między chaty, przywitały go nieufne spojrzenia miejscowych. Innej reakcji spodziewać się nie mógł i dobrze o tym wiedział. Już na pierwszy rzut oka dało się stwierdzić, czym się zajmuje. Sam przewieszony przez plecy, długi miecz wystarczał, by przybysza z miejsca zidentyfikować jako człowieka któremu rozlew krwi obcy być nie mógł. Wędrowiec nosił skórzany kaftan, w kilku miejscach dodatkowo uzupełniony o fragmenty kolczugi. Wysokie skórzane buty sięgały stalowych nakolanników, jedynego elementu płytowej zbroi, jaki najemnik miał na sobie.
Minął przystań, na którą składały się dwie lichutkie szopy i niemniej lichutki pomost przy którym zacumowano kilka niewielkich łodzi. Nie zaczepiany przez nikogo, dotarł do największej z chat, którą słusznie uznał za karczmę. Deszcz wzmagał się, toteż wędrowiec nie zwlekając pochylił się i wszedł do ciemnej izby, w której przywitał go świdrujący wręcz nozdrza zapach ryb. Małe okna nie wpuszczały wiele światła, ale odsłonięte palenisko pozwalało się rozejrzeć po pomieszczeniu i co nieco zauważyć. Pierwszym, co rzucało się w oczy, był sam karczmarz. Chłopisko o głowę co najmniej wyższe od wędrowca. Łysa czaszka, w połączeniu z facjatą typa spod ciemnej gwiazdy poprzecinaną kilkoma szramami, a także ramionami podobnymi do łap ogra sprawiały, że niejeden, stając w tym progu w pierwszym momencie myślał tylko o tym, jakby tu szybko wyjść, żeby nie wyglądało to zbyt podejrzanie. I myśl taka zazwyczaj gościła w głowie nowoprzybyłego do momentu, kiedy osobnik zza szynkwasu go zauważał, jego srogie oblicze przechodziło przemianę nieomal tak dramatyczną jak wilkołak przy pełni, tyle że w drugą stronę, a potem dawało się słyszeć głośne:
- A kogóż to wiatr przywiał? Witajcie, witajcie w naszych skromnych progach!
I ton tej wypowiedzi radosny i serdeczny był do tego stopnia, że każda myśl o tym by obrócić się na pięcie i opuścić dopiero co odwiedzone miejsce wnet znikała, by nigdy nie powrócić.
Nowoprzybyły o opuszczaniu gospody co prawda nie zdążył pomyśleć, ale widząc gospodarza, a także to, co wisiało nieco za nim, na gwoździach wbitych w szeroką deskę, szybko wyciągnął wnioski. Nieprzypadkowo raczej na ścianie gospody wisiała duża, okuta żelazem, okrągła tarcza i potężny, obosieczny topór o grubym stylisku, dopasowanym ewidentnie do łap gospodarza. Miał on najwyraźniej miał ciekawą przeszłość i doświadczenia podobne do tych, którymi mógł się poszczycić przybysz. Na tę myśl wędrowiec uśmiechnął się lekko do siebie, po czym poświęcił kilka kolejnych sekund na rozejrzenie się po pomieszczeniu.
Przy dębowych stołach, zasiadali goście, z których większość z nich musiała być miejscowymi. Uwagę wędrowca zwróciła kobieta, jeszcze młoda, o długich, jasnych, kręconych włosach i nieco pulchnej, ale ładnej buzi. Zdawała być duszą towarzystwa. Miała na sobie wzorzystą kamizelkę, koszulę o zdobionych haftowanymi kwiatami rękawach i ciemną suknię. Kilku mężczyzn, raz po raz pociągając łyk tego, co mieli przed sobą w kubkach z uwagą jej słuchało. Wędrowiec wychwycił parę słów, które tyczyły się jakiegoś hrabiego i jakichś przeklętych rusałek, a więcej usłyszeć nie zdążył, bo kobieta zatrzymała na nim wzrok i zamilkła. Widząc to, odwrócił od niej spojrzenie i skierował się ku gospodarzowi.
- Witaj. W drodze do Soggheim jestem, szukam przewozu.
Karczmarz pokręcił głową z miną wyraźnie powątpiewającą.
- Dziś ciężko będzie o to. Może jutro. Pogoda niedobra. Musicie przenocować.
- Miejsce się znajdzie?
- Wspólna izba sypialna, niczego innego nie mam.
Wędrowiec skrzywił się na myśl o spędzaniu nocy w tutejszym towarzystwie. Nie wyglądało jednak na to, by była jakaś alternatywa. Tym bardziej nie spodziewał się, by gospodarz mu taką miał zamiar wskazać. Mimo to spytał.
- A gdzie indziej mają?
Karczmarz wyszczerzył zęby. Brakowało mu kilku na przedzie przez co uśmiech miał dość makabryczny.
- Może i mają, ale nie w moim interesie leży takowej informacji udzielać.
- Trudno - odparł sucho gość - spytam kogoś innego.
- Ja tu jestem ten najbardziej życzliwy. Nie będą chcieli z tobą gadać. Obcy, najemnik, może rozbójnik jaki? Może mieszaniec?
- Mieszaniec? - wędrowiec coś już tam raz czy drugi zasłyszał, ale postanowił się upewnić. - to znaczy?
- Wodników nie brakuje w okolicy. Ich potomstwa tym bardziej. Nie wiecie?
- Wiem. Ja wam na takiego wyglądam?
- Jak mówią święci mężowie: podejrzany jest każdy, kto nie udowodni swego pochodzenia.
Głupota ludzka, pomyślał wędrowiec, nie zna granic.
- I uważasz mości karczmarzu, że mają rację?
- Takie tam pieprzenie - karczmarz znowu się uśmiechnął. - Z drugiej strony, ponoć mieszańca tak na oko nie odróżnisz. Między ludźmi chodzą, we łbach im mieszają. Jako i te rusałki.
- Rusałki? - spytał przybysz, a w brzuchu mu zaburczało.
- Ano. Ale my tu pitu pitu, a gość głodny. Nie zjecie czego? Nie napijecie się? Potem możemy pogadać o tym, co was interesuje. Jestem Toglof, miło powitać kolegę po fachu - to mówiąc, wyciągnął potężne łapsko w stronę gościa. Ten uścisnął mu dłoń. Przez chwilę czuł jakby włożył rękę w stalowe, zaciskające się obcęgi - Zapewne na służbę do hrabiego wam tak pilno.
- Nie inaczej. Teraz czas pokoju, mało komu zbrojni potrzebni, ale Rangvern z Soggheim ponoć wprawionych w mieczu ludzi zawsze z otwartymi wita rękoma. Prawda to?
- Coś tak słyszałem – przyznał karczmarz – jak was zwą?
- Jestem Kaspar. Kaspar Riefden.
* * *
Deszcz nie ustawał.
Wychodząc z karczmy, Kaspar zdecydował się przebiec odcinek dzielący go od przystani. Błoto i woda zachlupotały pod butami, gdy zmierzał w kierunku pomostu i cumującej przy nim szerokiej tratwy z masztem. Wedle słów karczmarza nikt nie byłby obecnie skłonny wypływać na jezioro, szczególnie z zamiarem dotarcia do Soggheim. Wiązało się to bowiem z koniecznością pokonania całej szerokości jeziora z południa, na północ, a było ono, jak to Toglof określił, cholernie duże. Najemnik nie dziwił się więc zbytnio, że nikt się do tego nie kwapi. Nikt, poza jednym tylko przewoźnikiem.
Na środku tratwy znajdował się całkiem solidny szałas, który ochronę przed deszczem zapewniać musiał przyzwoitą. I pewnie właśnie dlatego, zamiast przesiadywać w gospodzie, przewoźnik wraz z pomocnikiem znajdowali się na pokładzie. Tak, jak mówił karczmarz. Kaspar zatrzymał się tuż przy tratwie i zawołał:
- Szukam niejakiego Wydry! Jest tu taki?
- Zależy, kto pyta - padła odpowiedź z wnętrza szałasu.
- Potrzebny mi transport do Soggheim.
Spod zadaszenia wychynęła, częściowo skryta pod kapturem twarz, dwudziestoparoletniego, gładkolicego człowieka, o ciemnych, prostych włosach prawie sięgających ramion.
- Tak wam śpieszno, że w ulewę chcecie płynąć?
- Dosyć śpieszno - odrzekł Kaspar - możemy to omówić pod dachem?
Gładkolicy kiwnął głową i gestem ręki zaprosił przybysza do szałasu. Kaspar nie kazał długo na siebie czekać. Zeskoczył z pomostu, schylił się i usiadł wewnątrz. Poza zakapturzonym, siedział tam jeszcze jeden osobnik. Niby też młody, lecz o aparycji budzącej nieodparte skojarzenie z kartoflem, co w połączeniu z tępawym wyrazem twarzy, korzystnego wrażenia nie robiło. Powstrzymując się od cisnącego mu się na usta komentarza, Kaspar powiedział:
- Podobno tylko wy się podejmiecie, a wolałbym przed wieczorem być w Soggheim.
Gładkolicy uśmiechnął się z politowaniem.
- Podjąć się może i podejmiemy, ale na pewno nie będziecie przed wieczorem w Soggheim. Co najwyżej w tawernie na palach. Gdzieś w pół drogi, ale nocleg na pewno lepszy niż tu, w Grysvig.
- Dobre i to. A cóż to za tawerna?
- Nazywają to miejsce, bezpieczną przystanią. Leży na skrzyżowaniu wodnych szlaków, pośrodku jeziora. Ciekawe miejsce - uśmiechnął się szeroko - oj ciekawe.
Kartofel zachichotał w irytujący sposób.
- To was wyniesie trzydzieści szylingów do tawerny, drugie tyle do Soggheim, no chyba, że sobie w pół drogi zdecydujecie zmienić przewoźnika. Może być?
- Może - Kaspar wiedział, że ma do wyboru albo to, albo nocleg w tutejszej karczmie i zdecydował, że im bliżej Soggheim, tym lepiej.
Usłyszał stukot kopyt na pomoście, potem ktoś zeskoczył z konia i rozległo się wołanie:
- Przewoźniku! Przewoźniku!
Gładkolicy podniósł się, nasunął kaptur na głowę i wyjrzał z szałasu. Kaspar został na miejscu, przysłuchując się z zaciekawieniem.
- Sprawa pilna i nie cierpiąca zwłoki. Śpieszno nam, więc odbijaj, a dogadamy się w drodze - głos należał raczej do kogoś młodego, ale po jego tonie słychać było aż nazbyt wyraźnie, że jest to osoba nawykła do wydawania poleceń.
- Chwila, spokojnie - przewoźnik chciał coś powiedzieć, ale ten młody głos przerwał mu.
- Jestem Diethelm Vercenvard. Mówi ci coś to nazwisko przewoźniku? Możesz wiele zyskać, albo i wiele stracić. Decyduj, byle szybko! - to mówiąc, bez zbędnych ceregieli zeskoczył z pomostu na pokład tratwy. Następnie zawołał:
- Szybko Narisso, zejdź tutaj.
Po chwili do szałasu weszła dziewczyna, mogąca mieć lat szesnaście lub siedemnaście, opatulona podróżnym płaszczem. Nos miała lekko zadarty, a jej zielone oczy, natychmiast zwróciły uwagę Kaspara, nim jednak miał się jej okazję lepiej przyjrzeć, tuż za nią pojawił się wysoki, jasnowłosy młodzieniec noszący szatę z herbem, czarnym smokiem na zielonym polu. U jego pasa wisiał miecz.
- A koń? - zapytała dziewczyna.
- Nic nam po nim - odpowiedział Diethelm - siodło tylko zabiorę.
Po czym wzrok jego padł na Kaspara. Twarz mu stężała, a oczy zwęziły się w grymasie mającym zapewne na celu zastraszenie nieznajomego. Nic z tego jednak nie wyszło.
- A to kto?
- Pasażer - odpowiedział spokojnie przewoźnik - do Soggheim płyniemy.
Młody oparł dłoń na rękojeści miecza i rozkazującym tonem powiedział:
- Będzie musiał czekać na następną okazję. Tą łodzią nikt więcej prócz nas nie popłynie.
- Miejsca starczy - wtrącił przewoźnik - nie po drodze wam? Dokąd się chcecie dostać… panie?
- Po drodze czy nie, to bez znaczenia. My również do Soggheim
Kaspar milczał, zastanawiając się jak wybrnąć z sytuacji, ale kojarzył nazwisko i wiedział kim chłopak jest, lub przynajmniej za kogo się podaje. A gdy jeszcze okazało się, że zmierzają w tym samym kierunku uznał, iż czas najwyższy się odezwać.
- Wybaczcie, ale skoro i mnie i wam, szlachetni państwo, śpieszno w to samo miejsce, a na tratwie spokojnie się zmieścimy, to chciałbym w tej sytuacji zaoferować swe towarzystwo a także, w razie potrzeby, ochronę. Byłoby chyba na miejscu służyć swym mieczem jak mniemam dziedzicowi pana, u którego na służbę chciałbym wstąpić - to powiedziawszy skłonił się lekko, oczekując odpowiedzi.
Diethelm zerknął na swą towarzyszkę, ta z kolei skierowała swój wzrok na Kaspara, po czym stwierdziła:
- Szczerość wyczytuję w jego spojrzeniu.
- Dobrze więc, za pozwoleniem tej oto damy, możesz zostać.
Kaspar zobaczył jak stojący za plecami parki przewoźnik wywrócił oczami i wyszedł na deszcz. Młody ruszył za nim, wołając:
- Nie ma czasu do stracenia! Odbijaj!
O siodle najwyraźniej zapomniał, a może i nie do końca…
Kaspar usłyszał jakieś hałasy, wołania dobiegające od strony wioski. Zobaczył że przewoźnik i jego towarzysz szybko odwiązują liny utrzymujące tratwę przy pomoście i chwytają za drągi po czym, odpychając się nimi od dna, kierują tratwę na jezioro. W wiosce zjawili się konni, co najmniej kilkunastu, deszcz nie pozwalał jednak dokładniej się im przyjrzeć. Chwilę później kilku z nich gnało już w stronę oddalającej się od przystani tratwy, ale było za późno. Zatrzymali się na pomoście, ktoś podniósł kuszę do strzału, ale dowódca dał znak by zaniechać. Brzeg oddalał się coraz bardziej i Kaspar dostrzegł wyraz ulgi na twarzach dziewczyny i młodzieńca. Coś mu tu nie grało. Jeśli ten młody był tym za kogo się podawał, to kto i dlaczego ścigał go na ziemiach położonych tak blisko siedziby jego rodu? Odpowiedź nasuwała się tylko jedna, ale pytać nie wypadało. Najprawdopodobniej w ogóle nie wypadało się odzywać. Najchętniej wyszedłby teraz z szałasu i zagadał do przewoźnika, ale nie uśmiechało mu się wystawać na deszczu, pozostawało więc czekać, aż ktoś z wysoko urodzonych towarzyszy podróży zdecyduje się przerwać niezręczną ciszę.
Zrobiła to nazwana Narissą dziewczyna.
- Jesteś z tej okolicy?
Kaspar podniósł wzrok, odczekał krótką chwilę nim odpowiedział.
- Nie. Przyniosło mnie tutaj z daleka. Nigdy wcześniej nie byłem w tych stronach.
- Co cię tu sprowadza?
- Za chlebem idę. Słyszałem, że baron Vercenvard zbiera wprawnych w robieniu mieczem. A tym się właśnie zajmuję.
Do szałasu wszedł przewoźnik, usiadł w samym wejściu i zsunął z głowy kaptur. Dziewczyna spojrzała na niego.
- Jak długo zajmie podróż? - spytał Diethelm, tym samym tonem co poprzednio.
- Przed wieczorem zatrzymamy się w tawernie na palach, jutro koło południa będziemy na miejscu…
- Nigdzie się nie zatrzymamy - przerwał mu młody - prześpimy się tu, dowieziesz nas na miejsce o świcie. Nie pożałujesz.
- Tu nie o pieniądze chodzi - odrzekł przewoźnik, zachowując pełen spokój - nocą tu pływać niebezpiecznie, dużo zdradliwych płycizn, a i różne paskudztwa budzą się i na żer wychodzą. Takie, jakich wolelibyście nigdy nie spotkać, panie. Jak do tej pory, każdego kogo wziąłem na pokład, dowiozłem gdzie miałem dowieść, ale ręczę za to tylko wtedy, gdy mi się pozwala działać zgodnie z tym, co mi dyktuje doświadczenie i znajomość tych wód.
Diethelm zmarszczył brwi. Ewidentnie mu się śpieszyło, ale głupi widać nie był, bo słowa przewoźnika dały mu do myślenia.
- Jak ci na imię? - spytała przewoźnika Narissa.
Kaspar widział, że od jakiegoś czasu przyglądała mu się, a wyraz jej twarzy zdradzał niepokój.
- Imię moje Yrre, a nazywają mnie okoliczni Wydrą - Kaspar dostrzegł, że ich spojrzenia spotkały się i przewoźnik zamrugał nerwowo, po czym spuścił wzrok.
- Powiedz mi więc, Yrre, bezpieczne jest to miejsce, w którym mamy nocować? I jeśli ktoś… ktoś kto podąża naszym śladem… czy nie tam będzie nas szukał?
- Możliwe - odpowiedział przewoźnik - ale mam tam przyjaciół. Znam tych, co tym miejscem rządzą. Każdy, kto zechce zagrozić komuś, kogo zobowiązałem się przewieźć, może się tam wpakować w poważne kłopoty. No i któż taki śmiałby podnieść rękę na... dziedzica pana Soggheim i jego towarzyszkę?
Dziewczyna uśmiechnęła się lekko.
- Mój ojciec.
Kaspar przysłuchiwał się nie zabierając głosu. Usłyszawszy ostatnie słowa dziewczyny, przymknął na chwilę oczy i potrząsnął głową z niedowierzaniem. W co ja się pakuję, pomyślał. Trzeba było nocować w tej nieszczęsnej wspólnej izbie. Ciekawiło go, kimże jest wspomniany ojciec, a także tego niebezpiecznego ojca córka, ale i tym razem powstrzymał się od pytań. Spodziewał się, że krewki młodzian może to uznać za obrazę, czy coś w tym rodzaju i gotów jeszcze go tu, na pokładzie próbować usiec. Siedział więc cicho, chłonąc z zainteresowaniem wszystko, co dane mu było usłyszeć.
Póki co, taki mu się zarysował obraz sytuacji: młodzieniaszek postanowił samemu decydować o tym, kogo sobie wybrać na żonę, wchodząc tym samym w kompetencje tak swoich jak i dziewczyny rodziców. Wnioski z tego wysnuwały się nie nazbyt korzystne, a podróżowanie w takim towarzystwie mogło nieść ze sobą przykre konsekwencje, szczególnie dla kogoś, kto już zdążył się zobowiązać służyć młodym kochankom swym mieczem. Niech się jeszcze okaże, myślał Kaspar, że chłopaczek już w ogóle jest wydziedziczony, a ojczulek nie chce mieć z nim do czynienia i wtedy każdy rozlew krwi w jego obronie nie będzie już postrzegany jako pomocna dłoń wyciągnięta w kierunku rodu Vercenvardów. Jakby nie było, trzeba uważać i postępować z rozwagą.
Deszcz zelżał na tyle, że Kaspar zdecydował się w końcu rozprostować kości i wyszedł na zewnątrz. Zobaczył że kartoflowaty, którego imienia nie zdążył jeszcze poznać, siedzi sobie z tyłu tratwy, wiosłując zamaszyście. Nad szałasem łopotał na wietrze niewielki żagiel i tratwa, pchana siłą wiatru i wioseł, przemieszczała się powoli w kierunku północnym. Yrre stanął koło najemnika i podniósł z pokładu długi drewniany drąg, rozejrzał się, po czym zanurzył go w wodzie badając głębokość. Kaspar tymczasem miał okazję rozejrzeć się po okolicy. Jezioro było bardzo duże. Lesisty brzeg po lewej, widoczny co prawda w miarę dobrze, oddalony był jednak na tyle, że gdyby ktoś się na tym brzegu znajdował, z tratwy nie udałoby się go dojrzeć. Kiedy Kaspar spojrzał na prawo, próbując wypatrzeć brzeg przeciwległy, musiał wytężać wzrok przez dłuższą chwilę, nim dostrzegł cokolwiek.
- Ładny kawałeczek do tamtego brzegu - stwierdził.
- Tak, kawałeczek, ale to co tam widzisz, to tylko trzy wyspy, nie brzeg - powiedział Yrre, wpatrując się w wodę - do którego jest jeszcze trochę dalej. Pewien stary żeglarz kiedyś mi mówił, że chwilami czuje się tu jak na morzu.
- Nie dziwię się - odrzekł Kaspar - przemknęło mi to przez myśl.
- Mnie nie. Nigdy nie widziałem morza.
Kaspar pokiwał głową. Domyślał się, że przewoźnik musi być tutejszy. Tu się urodził, tu żyje i tutaj także umrze. Jego świat nie sięgał pewnie o wiele dalej niż wody tego jeziora.
- A ten, tam? Kto to? - spytał najemnik, wskazując lekkim ruchem głowy na kartofla.
- Noel. Znany w Grysvig jako miejscowy głupek - Yrre wciąż wpatrywał się w wodę - nadzwyczaj przydatny, szczególnie zważywszy na taką, a nie inną reputację.
- Czego tak wypatrujesz?
Przewoźnik uśmiechnął się, obejrzał przez ramię w stronę najemnika i powiedział:
- Znajomej.
- Co takiego? Gdzie? Tutaj? Nie wyglądało na to byś wypatrywał łodzi, a…
- Nie szukałem łodzi, szukałem śladów wskazujących na obecność mojej znajomej. Póki co, nie znalazłem.
Kaspar przypomniał sobie nagle, co karczmarz z Grysvig mówił o wodnikach i rusałkach. A że nie miał w tej chwili do czynienia z osobami, których pytać nie wypadało, postanowił zasięgnąć języka.
- W karczmie słyszałem to i owo o mieszkańcach jeziora. Zapewne jako jego, hmm, stały bywalec, jesteś w stanie co nieco na ten temat powiedzieć. Zgadza się?
- Zgadza się - Yrre pokiwał głową twierdząco, ale zaraz dodał - ludzie opowiadają bzdury.
Kaspar nie dał się jednak zbić z tropu.
- A kim w takim razie jest twoja… znajoma?
Yrre nic nie powiedział, zamiast tego wyciągnął rękę. Kaspar spojrzał we wskazanym kierunku. Jakieś sto metrów na wschód od nich, sporych rozmiarów kształt wynurzał się z wody, płynąc z początku równolegle do tratwy. Gdy tylko ją wyminął, zaczął zataczać łuk, przecinając w końcu jej kurs jakieś trzydzieści metrów przed nimi. Stworzenie miało długą na cztery metry szyję, zakończoną gadzim pyskiem, masywne, obłe cielsko, którego jak Kaspar się domyślał widzieli teraz tylko sam czubek, a chwilami ukazywały się również wielkie płetwy. Stwór był szybki. Musiał być wystarczająco potężny by posłać tratwę na dno bez większego wysiłku. I właśnie zataczał koło, mijając ich teraz po lewej. Kaspar pomyślał, że z kuszą lub łukiem pod ręką czułby się teraz znacznie pewniej. Stwór zaryczał przeciągle, lecz w głosie jego nie było słychać wściekłości ani groźby.
- Witaj! - zawołał w odpowiedzi Yrre - też się cieszę, że cię widzę!
Diethelm i Narissa, słysząc podejrzane dźwięki i wołanie przewoźnika, wyszli z szałasu po czym, widząc przepływającą obok bestię, cofnęli się o krok. Młodzieniec chwycił za miecz, dziewczyna schowała się za nim.
- Cóż to za potworność! - zawołał Diethelm - przewoźniku, masz tu jakąś broń?
- Tylko to - Yrre wskazał na harpun oparty o szałas - ale nie będzie potrzebna.
- Skąd… skąd ta pewność? - warknął niemal Diethelm.
- Nie jest agresywna wobec ludzi, za pokarm jej służą drobniejsze stworzenia. Nie zaatakuje nikogo, co najwyżej będzie się bronić. Tym lepiej, że nie mamy jej czym zaatakować. Przewoziłem kiedyś pewnego łucznika…
Stwór zaryczał raz jeszcze, po czym skrył się w wodę, płynąc w kierunku przeciwnym do tratwy.
- Noel! Północny wschód! - zawołał Yrre, jednocześnie zmieniając pozycję żagla za pomocą długiego sznura – O czym to ja… O, właśnie, przewoziłem łucznika, ale na swoje i moje szczęście, okazał się być dość kiepskim łucznikiem.
Dziewczyna wpatrywała się w miejsce, w którym gad zniknął pod powierzchnią wody.
- Dużo ich tutaj jest? - zapytała.
- Spotykam tylko tę jedną - odpowiedział Yrre - wytępiono je. Starzy w wiosce opowiadali, że dawnymi czasy było ich więcej.
Tratwa posuwała się powoli, kierując się w stronę widocznych po wschodniej stronie ciągnących się jedna za drugą wysp i wysepek. Część z nich porastał las, a niektóre jedynie trawa i zarośla. Pomiędzy wyspami musiały się znajdować płycizny, gdyż w kilku miejscach trzciny i szuwary porastały przesmyki między nimi. Tratwa zbliżyła się do tego swoistego archipelagu poruszając się równolegle doń, prosto ku północy.
Deszcz przestał już padać, choć niebo wciąż było zachmurzone. Kilka kaczek krzyżówek przemknęło im nad głowami. Kaspar, oparty o szałas, ostrzył miecz. Przez chwilę uwagę jego przykuł perkoz z dwójką młodych na grzbiecie, płynący ku jednej z wysp. Odprowadził go wzrokiem, po czym na powrót skupił się na próbie zliczenia, ile to już dni minęło, odkąd po raz ostatni musiał użyć broni i doszedł do wniosku, że stracił rachubę. W dodatku nie przykładał ostatnio większej wagi do ćwiczeń, więc mógł wyjść z wprawy, a to było nieco niepokojące. Zerknął na współpasażerów. Dziewczyna zasnęła, a milczący Diethelm siedział przy niej, w końcu zniecierpliwił się jednak i głośno zapytał:
- Przewoźniku, długo to jeszcze potrwa?
- Nim słońce zajdzie - odrzekł Yrre - będziemy na przystani.
Ostatnio zmieniony pn gru 22, 2014 8:25 pm przez Gieferg, łącznie zmieniany 2 razy.
Powód:

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 1 gość