Cóż, wczoraj byłem w kinie.
Zacznę od tego, o czym mówić mi najłatwiej: forma. Jest piękna. Czerń i biel, kolorowe akcenty - wszyscy to już przerobiliście w swoich postach. momentami czułem się rozdrażniony, coś mi nie pasowało, ale to chyb autosugestia spowodowana tym, że byłem świadom blueoboxu który zabrał prawdziwe scenerie (o tempora! o mores!
). Gra aktorska bardzo mi się podobała, faceci byli twardzi i odpowiednio noirowi
- Bruce Willis, chociaż gra zawsze siebie i tak był świetny w roli Hartigana. Clive Owen, Mickey Rourke - również świetne kreacje. Kobiety były wspaniałe, wyraziste, proste, piękne - takie, jak być powinny. Ach, te oczy Becky
... "Shot and cut": idealne. Fajnie wyszły w kinie komiksowe skróty narracyjne, skoki z miejsca do miejsca i tym podobne. Wielki, udany eksperyment.
Film zaserwował mi kopniaka, ale nie tak mocnego jak się spodziewałem.
Fabularnie, najbardziej podobał mi się "Ten Żółty Drań" z Hartiganem i Nancy Callahan. Jedyny epizod, którego nie znałem z formy komiksowej - kto wie, może dlatego. "Big Fat Kill" wypadł w moim mniemaniu najsłabiej, chociaż Owen był OK, Del Toro również jak najbardziej, prostytutki z Old Town rządzą - to jednak nie czułem się usatysfakcjonowany. Epizod z Marvem - zero zaskoczeń
, realizacja bezbłędna, Elijah Wood - szokujący.
Klimat, klimat, klimat. Niestety, jak już pisałem, nie zszargał mnie tak mocno jak komiks, czego bardzo żałuję. Aha, brakło mi też muzyki... Jeśli była, to dosyć... niewyrazista.
A czy to była ekranizacja komiksu? Ze wszystkim wcześniejszymi ekranizacjami komiksów, niewiele ma wspólnego. To nowa jakość, coś więcej niż znani bohaterowie i sprzedajny pomysł. To komiks na celuloidzie.... (o, tfu, przepraszam, na kasetkach miniDV
)