Zrodzony z fantastyki

 
Awatar użytkownika
Ballis
Częsty bywalec
Częsty bywalec
Posty: 120
Rejestracja: sob lis 22, 2003 2:22 pm

Baza monastyrowych tekstów

czw lut 24, 2005 2:31 pm

Oto miejsce, w którym możecie zaprezentować swoje teksty wiążące się w jakiś sposób z Monastyrem. Nie trzeba użerać się z redaktorami serwisów internetowych, nie trzeba... Właściwie nic nie trzeba. Tylko wkleić i czekać na komentarze. Więcej informacji znajdziecie przeglądając temat " [KOMENTARZE] Baza monastyrowych tekstów".

Wklejając swoje teksty, zastosujcie się proszę do zaleceń technicznych. Oto one:

- tekst musi być Wasz, ew. osoby, która upoważniła Was do zamieszczenia jej pracy;
- tekst, nim wkleicie go na forum, powinien przejść przynajmniej przez wordową korektę;
- tytuł powinien być wytłuszczony i podkreślony (Tytuł);
- ewentualny komentarz Autora do tekstu wpisujemy na górze, nad tytułem, oddzielając od tekstu linią taką: ____________ lub taką: -------------------------;

W tym temacie umieszczamy TYLKO teksty literackie. Komentarze do nich, uwagi, przemyślenia na temat bazy tekstów wpisujemy tutaj.
 
Awatar użytkownika
Maestro
Częsty bywalec
Częsty bywalec
Posty: 123
Rejestracja: pt kwie 23, 2004 9:40 am

co się jada w Dominium - kuchnia fantasy, niekoniecznie dark

pn lut 28, 2005 11:58 pm

„Z diariusza markiza de Shade”
Rozkosze Dominante, rozdział XLVII:

Dogodzono mi owego wieczora wielce, zaczem postanowiłem zostać w miłej gospodzie dwa dni jeszcze i spróbować innych przyjemności, których pierwszym razem zakosztować nie zdążyłem. I choć szybko ubywało ciężaru mojemu trzosowi, a zwłoka w wojażu sprowadzić mogła na mnie srogie terminy, powiadam wam, po tysiąckroć warto było!
Nic nie opisze rozkoszy jakiej zaznałem delektując się kolejnymi cudami tam serwowanymi. Na nic słowa, nawet sklęte w poetyckie frazy; nic oddać nie może błogości mego podniebienia, ekstazy zmysłów jaka stała się mym udziałem tam, „Pod Złotym Tulipanem”.
Jednakowoż obowiązkiem dziennika jest sucho przyjąć ciąg liter, co w zdania się układają, za nic mając doznania osoby je, nawet drżącą ręką, kreślącej. Tak wiec oto rzeczowe cudów, będących mym udziałem, wymienienie:


Dzień pierwszy

Śniadanie:
Pasztet zajęczy z racuchami, słowicze języczki oraz sardele z cytryną i szczawiem.

Obiad - pierwsze danie:
Zupa z tuńczyka, „sercaki” i małże duszone w białym winie z porami i ze szczypiorkiem.
Do tego jabłecznik.

Obiad - drugie danie:
Pieczone na ruszcie przepiórki faszerowane morelami, serwowane na plasterkach wyśmienitego białego chleba. Przystawki z zielonego groszku, karczochów duszonych w winie i maśle oraz sałatki z zieleniny ogrodowej.

Deser:
Likier orzechowy do picia, zapiekane, chrupiące pączki róż w cieście dyniowym.


Dzień drugi

Śniadanie:
Półmisek z ikrą łososia, wędzonymi śledziami, masłem, rzeżuchą i pietruszką.

Obiad - pierwsze danie:
Mielone oliwki, krewetki i cebula, wszystko zapiekane z serem i pietruszką w muszlach ostryg.
Wszystko w towarzystwie antałka białego Castel de Neuf

Obiad - drugie danie:
Flaczki i kiełbaski z kiszoną kapustą, wspaniały comber z dziczyzny polany sosem wiśniowym (choć wahałem się, czy nie wybrać konfitury porzeczkowej lub wytrawnej, jarzębinowej) z kaszą najpierw gotowaną w wywarze, a następnie smażoną z czosnkiem i szałwią.

Deser:
Małmazja do picia, smażone skórki pomarańczowe w leguminie.


Dzień trzeci

Śniadanie:
Niestety, mimo wspaniałych propozycji nic przełknąć nie mogłem kałdun mając pełny...

Obiad – pierwsze danie:
Brązowe pstrągi smażone na maśle z dodatkiem octu, botwinka i sosy wyśmienite.
Popijane kordiałem anyżowym z lodem.

Obiad – drugie danie:
Bażant pieczony z jabłkami w miodzie, duszone nóżki jagnięcia z groszkiem i czosnkiem w aromatycznym syropie z rozmarynu.

Deser:
Poncz do picia, biszkopty i marcepan, którego (do dziś żałuję!) przełknąć już nie zdołałem.




Precz domy uciech, hazardu i nierządu przybytki już nudne, lupanary perfumami duszne! Powiadam wam, z wystawną kuchnią Dominante nic równać się w szrankach nie zdoła. Spróbować przeto jej musi każdy człek, co mienić się chce obytym w świecie. Jam to uczynił i wspomnienia owych smaków towarzyszyć mi będą do końca mych dni. A żyć zamierzam długo...
 
Awatar użytkownika
Maestro
Częsty bywalec
Częsty bywalec
Posty: 123
Rejestracja: pt kwie 23, 2004 9:40 am

pn mar 14, 2005 10:31 pm

Wspominki Pablo Koniucha, sługi jaśnie wielmożnego wicehrabiego Le Brandt, przy piwie podsłuchane

Szczotkowanie koni zawsze mnie uspokaja. Kiedy więc jestem z jakiegoś powodu zły, staram się dostać do stajni i po krótkich przygotowaniach zaczynam oporządzanie zwierząt. Koń nigdy nie ma dość szczotkowania. Nie chodzi wszak tylko o zachowanie czystości, ale i o masaż, wielce dla wierzchowca ważny.
Czyszczenie sierści zaczynam od krótkich, szybkich ruchów po jego grzbiecie. Ręka szybko się męczy, ale uparcie koncentruję się na wykonywanej czynności i gniew powoli opada. Zaczynam gładzić boki konia wolniej, długimi, posuwistymi pociągnięciami. Wiem, że sprawia mu to przyjemność i w jakiś sposób udziela się ona także mnie. Czasami zwierzam się wierzchowcowi ze swoich kłopotów, użalam się szeptem na naszego wspólnego pana, złorzeczę na podły los. Potem kupuję jego milczenie workiem obroku lub dzielę się z nim jabłkiem. Lubię ten ciepły koński oddech na swojej dłoni.

Rumak mojego pracodawcy nazywa się Voltan. Ogier ze stajni północnego Kordu. Nie znam się na koniach tak dobrze jak szlachetnie urodzeni, ale to zwierzę jest naprawdę piękne. Wyobraźcie sobie deresza o szerokiej piersi i mocnych, ale smukłych pęcinach. Sierść ma lśniącą, widomy to znak że zdrowy i utrzymany należycie. Duża pierś podobnoż wskazuje, że Voltanowi nigdy nie zabraknie tchu w pędzie. Nie straszny mu też huk muszkietowej palby, szczęk oręża ani zapach krwi. Nasz wspólny pan, wicehrabia Julian Le Brandt, często niestety miesza się w szalone awantury z udziałem tych wszystkich niebezpieczeństw.
- Honor, Pablo – tłumaczy mi przy tym zawsze. – Nie zrozumiesz tego. – dodaje.
A co tu rozumieć?
Ani ja, ani mój bułany Fido nie lubimy zgiełku i niebezpieczeństwa. Fido to mój konik, wałach. Znaczy, nie może sobie poużywać z klaczami. Fido i Voltan żyją ze sobą zgodnie. Każdy zna swoje miejsce, nie ma kłótni i sprzeczek, a ogier hrabiego kąsa i kopie tylko w boju i tylko nieprzyjaciół. Tak go przyuczyli!

Podczas wędrówek z moim panem widziałem różne konie...
Nordany były z nich wszystkich najniezwyklejsze. Rzadkie to już wierzchowce, podobno drogie wielce. Rosłe, wyniosłe, ogromnej budowy, silne i muskularne, ale wcale nie ciężko zbudowane. Ogony mają długie, z gęstym, nieco kędzierzawym włosem. Żyją zaś Nordany podobno nawet do czterdziestu kilku lat!

Matrańskie z kolei koniki, o smukłych szyjach i wąskich głowach czułe są na pieszczoty. Jak mawia mój pan „wielkie do muzyki okazują zamiłowanie i lubią jak dzieci łakocie". Trzeba przyznać, że wspaniałej są te zwierzęta prezencji i urody. Choć duże spokojnego charakteru; podatne na tresurę, wyśmienicie nadające się do parad i zawodów, mniej do bitew. Podobnoż też nigdy nie splamiły się oślim uporem jak kłusaki czystej krwi cynazyjskiej. Cynazy są bez wątpienia bardziej chyże od matrańskich wierzchowców, ale trudne w ujeżdżaniu, kapryśne ponoć i wrażliwe na niepogodę.

Co innego devony. Ach, devony! Nie na darmo mówią „kto dosiadł devońskiego mustanga, ten wiatr dosiadł” Dzikie, trudne w ułożeniu wierzchowce, ale kiedy już koń taki znajdzie swego pana, tego jedynego to... ech! Co tu wiele mówić. Musicie zobaczyć jak te konie mkną po stepie, jakby zrośnięte z jeźdźcem w jedność. I nie wiadomo czy to rumak należy do człowieka, czy odwrotnie...

Wierzchowce w Agarii? Nienawidzę Agarii, całego zresztą zachodu, bo trwa tam wojna. A wojna zabija konie. Kawaleria traci ich codziennie dziesiątki całe, może setki. Hoduje się więc i sprzedaję tam tysiące rumaków. To zwykle różne krzyżówki, wytrzymałe, młode i narowiste. Idą na rzeź. Biedne koniki.

Dory na koniec. Dory... Nie będę kłamać. O tych silnych, zimnokrwstych rumakach tylko słyszałem a i to mało. Na oczy żadnego jeszczem nie zdążył zobaczyć. Jak i śmiesznych kuców gordyjskich - małych włochatych koników pogórza używanych na południu. Niskie, krępe, ale niezwykle wytrzymałe na niepogodę i zmęczenie. Tak przynajmniej słyszałem.

Konie... Uwielbiam je wszystkie. Choć nazwy ich mogły mi się pomieszać w głowie. Nigdym nie miał za dobrej pamięci... Nie ręczę, żem czegoś nie pokręcił. Nie ze złej woli to jednak, klnę się na Jedynego!
 
Awatar użytkownika
Joseppe
Fantastyczny dyskutant
Fantastyczny dyskutant
Posty: 2393
Rejestracja: śr maja 21, 2003 5:47 pm

śr kwie 06, 2005 1:11 pm

Pana hrabiego bolał ząb

Pana hrabiego bolał ząb
i bolał go niesłychanie
polecił więc: lekarzy słać
Niech z bólu nic nie zostanie
Przybyło więc doktorów trzech
z Cynazji, Nordii, Gordu
wszyscy w kitlach i dostojni
ostatni z oczami pełnymi mordu
Pierwszy zaczął Cynazyjczyk
sprawę zbadał doskonale
ząb obejrzał, mądrze kiwał
zlecił zioła, maści pare
uśmiech jego zdobił salę
gdy, tu przykrą rzecz przytoczę,
krzywą mordę mości hrabi
smarował świńskim moczem
Na nic jednak specyfiki
na nic cynazyjski wdzięk
ząb okrutnie dalej bolał
a Pan hrabia z bólu w jęk
Drugi był Nordyjczyk stary
włożył na nos okulary
i pochylił się nad chorym
by przyczyny dojść tej zmory
Długo myślał, długo radził
coś się krzywił, coś się snadził
w końcu zamilkł, jakby zasnął
widać nie przeszkadzał czas mu
"Zły to demon" orzekł nagle
oczy wzniósł znad notatnika
"tu potrzebny inkwizytor
nie wołajcie nordyjczyka"
Wyszedł dumnie, paw wysoki
na nic jednak ta ucieczka
na nic mądre tu wyroki
ząb boli - gdzie jabłkóweczka!?
Teraz Gordyjczyka pora
mąż wysoki, jak topola
szeroki niczym wołu dupa
śmierdział starsznie - krowia kupa
Ale zabrał się fachowo
w ciągu chwili ząb wybadał
i powiedział (aż bolało)
"ząb trza wyrwać, bo wypada"
Wszyscy poszli więc do stajni
do Karego i do klaczki
sznurkiem ciękim przepasali
ząb hrabiego i zad Lajdi
Doktor z Gordu wszystko zmierzył
sznurek sprawdził, tu pocieszył
konia silnie w tyłek trzasnał
i coś silnie nagle trzasło
Hrabia wyje w niebogłosy
kolo klaczy ząb się toczy
wszędzie tryska krwawa jucha
ludzie śmieją się do ucha
Już pan doktor gratulacje
z rąk widowni śmie przyjmować
już się cały zamek cieszy
że Pan hrabia nie chorować
Wtem obraca się Pan hrabia
coś się szczerzy (może śmieje?)
pokazuje dziurę w gębie
ząb wyrwany, fakt jest faktem
ale mina coś nietęga
co się stało?
"Wyłwaliście ni tego zęba..."


Spisane przez anonimowego poetę z Kary
 
Awatar użytkownika
oddtail
Zespolony z forum
Zespolony z forum
Posty: 824
Rejestracja: czw maja 20, 2004 5:38 pm

czw kwie 07, 2005 9:26 pm

Tu należy się małe wyjaśnienie. Nie jest ten tekst mojego autorstwa. Każę wszystkim swoim graczom, aby nie dostali sklerozy, pisać pamiętniki z sesji, mniej lub bardziej stylizowane (jak kto woli), nagradzam za nie dodatkowymi ekspekami. Autorem tekstu, który chciałbym pokazać, jest Krzysztof "Xszyhó" Chyla - choć pisze swój Pamiętnik tragicznie powoli (nie opisał jeszcze nawet pierwszej sesji :razz: ), zachwyciłem się jego dziełkiem. Po dojrzałym namyśle, i za zgodą autora, zamieszczam.

_________________________________

Pamiętniki Steffena McDuffa

A więc, mości panowie kiedy wy tak w tej oto karczmie zacnie prawicie o przygodach swoich, potrzebach w których uczestniczyliście a także sprawach innych wiela, o których ad decursum anni prawić można, ja wam coś nieco o mej historyi opowiem.

Tak, wiem, nie odzywałem się dotąd, przeto przyjmijcie historyję tą jako wierne faktów oddanie, a nie czcze przechwałki, od których młodzi bracia szlachta w tych ponurych czasach nie stronią.

Karczmarzu! Podaj miodu więcej. Ten złocisty trunek niedoceniony pozostaje przez nadwornych poetów, podzas gdy wiejskim za śniadanie, obiad i kolacyję służy. I nic w tym dziwnego, przecie i umysł on rozjaśnia, i język rozplątuje - fakt ten powszechnie znany atencyji wiela umyka.

A więc zaczęło się to całe zamieszanie, jak zwykle od dnia spokojnego. Będąc proboszczem, powiedzieć wam muszę, bracia, że pracy to wielkiej wymaga, znajomości języków i obyczajów w dodatku do zwykłej klechy wiedzy, a, co najtrudniejsze, znaleźć soją drogę w pergaminach trzeba. Tako więc ślęczałem w ten cudowny jesienny poranek nad dokumentacyją parafii, znudzon wielce tym zajęciem, które i sesu większego nie ma w parafii tak skromnego miasteczka, a i Jedynemu chwały nie dodaje. Wtem nagle wikariusz wpadł, cały gorączka, afektem jakimś wyraźnie trawiony i rzecze iż ktoś obcy przybył się ze mną widzieć.

Także nakazuje gościa przyjąć jak należy i wprowadzić. Człek to młody był...

Hola szynkarzu! Cóż to za lura panie bracie? Czyż lepszego tu nie macie?! Dawać mi wnet mód ojczysty, Bardanii owoc przezłocisty. Poszedł nicpoń. Oby wrócił.

... na czym to? A, tak nicpoń. Jakem ujrzał młodzika odrazu z twarzy jego bym wyczytał iż to urwipołeć, hulajdusza i gorączka. Po Bardańsku ledwo był mówił, ale jakoś żem z jego dukań dociekł, że list ma od brata mego, z Kary, ze sobą przywozi. Zainteresowany wielce list zacząłem czytać, panka młodego odprawiwszy. Otóż z bratem moim dobrze nigdy nam się nie układało, mimo iż też powołania do służby Jedynemu był dostąpił. Poglądami mocno zwaśnieni, zwłaszcza gdy tematem tradycyja bardańska była, tudzież walka z psubratami, najeźdcami, w niezgodzie byliśmy się rozstali i z rzadka listy wymienialiśmy. Teraz jednak napisał nie dość że długi, to jeszcze na potrzebę wskazujący nota bene potrzebę zbrojną. Wzmianklował też u notki końca, iż pieniądze na ta potrzbę, po przez nicponia posłanca był przysyłał. A że suma nielicha, samżem ruszył by go odnaleźć. Na szczęście daleko był nie odszedł, o karczmę wcześniej zawadziwszy *GDZIE TRUNKI DOBRE PODAWALI, BARDAŃSKIE* lecz jak sie okazało, czwartą prawie część był już prawie w drodze przepił.

Tak więc przez przyjaciela mego Ernesta, serdecznego drucha, kompana bitwy nie jednej, którego i ja wielokroć i mnie on od eliarskiej stali bądź ołowiu był wybawił starałem się ludzi na potrzebe zwołać. Okazało sie jednakowoż iż odstąpić mi ni rycerza nie może gdż psubraty tak cieżko nas kąsali, że każdy był na wagę złota. Jednako kazał mi w eliarskim mieście porotwym się stawić, gdzie na posiłki czekać miałem, a w razie ich braku do Kary sam wyruszyć.

***

Hola, hola nie tym tonem mocium panie! Jeśliś manier nauk w domu rodzinnym twym godziwych pobrać omieszkał, uważaj bym ja Ci kazań prawić na ziemi udeptanej li też za bramą czy kościelnym jakim podwórcem nie musiał...

Alem kontent żeś ciekaw coż się dalej działo. Bo w istocie ciekawostka wielka, jako że nie każdemu przypadki równie inkredybilne przypaść w udziale mogą. Przeto prawię: do portu udać się musiałem by przyjaciół grono zebrać i ze zbrojnym ich ramieniem jako stare wiarusy gotowe w matnię przygody i na Karyjskim lądzie się rzucić. Zaliści nie tak simplum się to okazać miało - oto zaborca piędź za piędzią ziemię z między palców naszych żelaznych wyłuskuje a zima ciężka nadchodzi... Przeto żalu ni urazy do nikogo nie żywię - iż Ojcowizna i sprawy walki z bandyterią ważniejsze nad prywatne porachunki wiadomo i nie ma sensu w ciężkich czasach regimentów na czas bojów uszczuplać - nie o życię braciom szlachcie chodziło, te za kamrata zawszę gotowi oddać. Ale w Ojczystej ziemi naszej tarabany nie przestają bić i choć wrogów trzy potęgi, każda od drugich niegodziwsza, przeto istniejemy jeszcze i wszędy na dworach przypominać o swej sprawie będziemy!

A tym bardziej nieobecność druchów mych starych mię nie pogrążyła iż dzięki takiemu Opatrzności zrządzeniu losy me inewitabilnie z zacnym kawalerem związały, który godznym druchem się okazał alić zycia nasze wielokrotnie nawzajem ratować nam przyszło, liczyć z ila razy tak się działo przestaliśmy i zgodnie ku nowym wyzwaniom pedziliśmy.

Przyznać muszę, że już podróż do celu wielki
efectum na mię wywarł, jako że w siodle ponownie, z rapierem u boku i wiatrem we włosach, naraz żem sie poczuł wolny od męk i trosk, niebaczny na to co przede mną , ani za mną. W istocie podróż ta lat mi odjęła, dobrze zatem iż niedaleko miałem - trzy dni wierzchem - bo nie wiadomo jak daleko bym się w emocyjach cofnął.

Piekne wzgórza, rzyzne doliny, złociste sady - wszystko to mijałem pełny świadomości iż oto widziałem Ojcowiznę pod ręką Eliarskiego tyrana - kupca nie króla, heretyka skrytego i samcołożnika, uciskana i więziona. Jendak spokojna i stateczna - nico się od czasów dzieciństwa mego nie zmieniło, chłopi jabłka kraśne zbierali, snopkami drzewka słabsze okładali i tylko trakt był bardsziej zachwaszczony. Bo przeto choć na mapach "Eliar" pisze, a w miastach urzędy i pozycyje sępy ino sprawują, to z każdym po swojemu się dogadam, o co czas jaki czerwień spod koszuli chłopa zdaje się przebłyskiwać - wytarta, wyblakła i ukryta. Ale niezniszczona.

Gdym zmeczony do portu zajechał, był to już wieczór. Szybko żem zatem opatrzał gdzie godziwy posiłek, nocleg by znaleźć a i konie do ochędozenia bezpiecznie oddać. Znalazłwszy lokal niewybrednie wybrałem jakoże i gdyby ma tożsamość i narodowość na jaw wyszła,
non grata zwrotem łagodnym by tu było. Z żalem szarfę żem ukrył, ale na sercu tak by blisko mnie była i do szynku zaszedłem.

Omyliłem się co do karczmy - podła była, w niczym tej nie przypominająca - światło mizerne, konfrateria podejrzana a mordy zakazane zewsząd wyzierały, swoim prymitywem przytłaczając jak kowadło. A od kowadła cięższa ino stęchlizna była, którą jadło, sadło i brud roztaczał. Może ino napitki podobne były do tutejszych...

Cożem ujrzał w smak mi nie było i tak nie kontent byłem iż nad zmianą lokalu myślałem, gdym ujrzał jak drab jaki, nietrzeźwy i gorączka, oczajdusza-rzezimieszek do, zdałoby się jedynego szanownego, jegomościa się przyczepił - o polityce prawił, ze zakpić sobie pozwolę, a w istocie to Bardanię obrażał i honor jej targał jak ladacznicę którą jego matka, siostra i córka były. A kurestwo rodzinne widniało na tej facjacie zaznaczone i przez zachowanie podkreślone - pienił się i wrzeszczał, nawet ziomków swych od siebie odpychając w niesmaku.

Tymczasem jegomość ów, którego warchoł też epitetami obdarzył hojnie, powoli dopił swoje ale po czym wstał. Słusznej postury, ale jako szczapa się zdawął w porównaniu z obciśle ubranym tłustym wieprzem co mu podskakiwał przed nosem - nic jednak bardziej mylnego. Ze wzroku jego, skromności ubioru i oszczędności ruchu od razum wywnioskował iż wojskowy. Wieku mego mniej więcej, włosy utrzymane w porządku, zgodnie z modą żołnierską nietrefione, twarz i szyja szlachetnymi wspomnieniami po bitwie naznaczone. Nie mogąc zniewag pod kątem swoim i swych przekonań więcej tolerować, wielce persfazyjnie argumenty swe warchołowy wyłożył, a raczej rozłożył, czy położył - na łopatki, rozpłaszczając mu przy tym gruchowaty nochal chama. Nim się ten obejrzał, już ów szlachcic-żołnierz z rapierem u gardła stał, nakazując cierpkim głosem z obcym akcentem odejście. Na to w karczmie cisza zapadła, alem wnet zauważył iż ciekawszka jeno, nie wroga - wręcz rozbawiona gawiedź tym jak przerażony wrchoł pospiesznie zadek swój z szynku miał wynieść w zamiarze.

Również kontent temu byłem, jednakowoż oczu z łotra nie spuszczałem, wiedząc iż węże najzawzięciej kąsają gdy osaczone i zranione - a ów syn takiej owakiej osaczony był szyderstwem i swój wyimaginowany, pokręcony honor miał zraniony. Wedle mych przewidzeń po samopał sięgnął, tani skałkowy pistolecik i w obcokrajowca tyłem odwróconego. No to się nie godzi, zatem w rękę drania, on wypalił, PUDŁO!! Raz dwa za rękę i znów na ziemi, o litość mnie błagając pijaczyna leży. Jakem go puścił i zabaweczkę zakonfiskował, hultaj pod stół ucieka i niczym prosiak kwili o ratunek - niestety tym razem źle to wyglądało, gawiedź podstępu oczajduszy nie widziała, jeno mnie nad nim z pistoletem pochylonym.

Dosyć powiedzieć, że odwrót mój i mego błyskawicznie druha zdobytego, który wiedział iz mi życie zawdzięcza, nader pospieszny był. Dosyć dodać, że zgraja niezgrabnych pijaków z Jedynego by nas nie dogoniła. Gdyby nie fakt iz oni gonili konno a my pieszo. Zatem, jako że w porcie byliśmy, chędko fortel uknuliśmy i w zaułkach wąskich na koń jeden poprzez płoty uciekaliśmy aż w końcu za skrzynią jaką zatrzymawszy się, pościgu nasłuchujemy. Dotarli przeto do zaułka, ale nas nie wypatrzyli i znudzeni od pogoni odstąpili. Nastąpiła wówczas wymiana wdzięczności pomiędzy mną a Agaryjskim jegomościem, z którym w wiele kłopotów przez ów zaułek się wplątalśmy - bo oto z zakratowanych, bocznych piwnicy drzwiczek doszedł nas cichutki płacz niewiasty...
 
Awatar użytkownika
Maestro
Częsty bywalec
Częsty bywalec
Posty: 123
Rejestracja: pt kwie 23, 2004 9:40 am

POEZJA PONURA

czw lip 07, 2005 12:00 am

Dziś trochę poezji. Nie byle jakiej bo... szkolnej. Mamy przecież wakacje, pora sobie co nieco przypomnieć ze szkolnych ław.
Poniżej kilka znanych utworów klasyków, które nie potrzebują prawie przeróbek by pojawić się na salonach Cynazji, Matry, Kordu. Czy są wystarczająco dark?
_______________________________________________________

CIEMNOŚĆ
Adam Mickiewicz


Miałem dziwny sen, może i nie całkiem senny?
Zdało mi się, że nagle zagasnął blask dzienny,
A gwiazdy, w nieskończoność biorąc lot niezwykły,
Zbłąkawszy się, olsnąwszy, uciekły i znikły
Bez nadziei powrotu. Ziemia lodowata
Wisiała ślepa pośród zaćmionego świata.
Ranki weszły, minęły, ale dnia nie było -
I wszystkie namiętności zatłumiła trwoga.
Serce rodu ludzkiego jedną żądzą biło,
Cały ród ludzki prosił o jedno u Boga:
O światło. - Wszystko płonie: i wspaniałe gmachy
Panów koronowanych, i wieśniacze dachy.
Domy świata całego jako lampy płoną,
Miasta na kształt ogromnych stosów zapalono
I tłum ludzi dokoła pożaru się tłoczy;
Chcą jeszcze raz ostatni zajrzeć sobie w oczy.
O, jak zazdrości godni ci, co się przywlekli
Przed oblicze ognistej Etny albo Hekli!
Jak błogosławią wieczne wulkanów pożogi,
Wszyscy z jednym uczuciem nadziei i trwogi!
Rzucono ogień w puszcze; i doczesnym blaskiem
Puszcze górą, ciemnieją i walą się z trzaskiem;
Zaryły się w popiele drzew strawione czoła
I zagasły na wieki - znowu noc dokoła.
I twarz ludzi z rozpaczy nie po ludzku błyska,
Odbijając ostatnie promyki ogniska.
Jedni padli i oczy schowawszy, łzy leją,
Drudzy, na chudych łokciach podparłszy się, śmieją.
Ten biega tu i ówdzie, suche żagwie zbiera,
Karmi niknącą iskrę i w niebo poziera -
Nieporuszone widzi czarnych chmur zasłony,
Jak kir nad nieboszczykiem światem rozciągniony -
Znowu pada i bluźni, i w piasku się ryje,
Targa włos, zgrzyta zębem, ręce gryzie, wyje.
Dzikie ptastwo strwożone, skrzydły obwisłem!
Mocując się daremnie, czołga się po ziemi.
Drapieżny zwierz, co w lasach i pustyniach żyje,
Jak swojski ciągnie w miasto. Gadziny i żmije
Pełzną ludziom pod nogi i żądłami syczą,
Nie kaleczą - i głodnym stają się zdobyczą.
Wojna, nieco ustała, wybuchnęła znowu:
Głodni żelazem sobie szukali obłowu
I z zakrwawionym kąskiem na stronie usiedli,
I w milczeniu rozpaczy samotni go jedli.
Nie została miłości iskra w ludzkim łonie,
Jedna była na całej ziemi myśl - o zgonie
Niechybnym i niesławnym - ząb głodu pożerał
Wszystkich - i narodami świat cały wymierał.

Nikt nie myślał o kości i o ciał pogrzebie,
Chudy karmił się jedząc chudszego od siebie.
Psy darły swoich panów. Jeden pies zachował
Wierność panu swojemu; żywego pilnował,
Teraz się umarłego wyżywieniem trudzi:
Znosi zdechłe lub słabe bydło, ptastwo, ludzi;
Sam nie dotknął pokarmu; z żałosnymi jęki
Lizał twarz pana swego, głaskał się u ręki,
Co go już nie głaskała - i zdechł. - I nareszcie
Wszyscy ludzie wymarli. - W pewnym ludnym mieście
Zostali dwaj ostatni - dwaj nieprzyjaciele.
Zeszli się przy ołtarzu, gdzie jeszcze w popiele
Dogasało ognisko, i kościelne sprzęty
Święte czekały w stosach na ogień nieświęty.
Jak skielety, chudymi rękami pospołu
Grzebiąc, dostali kilka iskierek z popiołu,
I pracując piersiami słabymi, ognisko
Wydobyli na chwilę - jak na pośmiewisko.
Zwrócili oczy, gdzie się płomień żywiej pali,
Ujrzeli się, wzdrygnęli, padli i skonali:
Zgrozą widoku swego zabili się społem;
Nie poznali się z twarzy, lecz głód nad ich czołem
Wyrył: nieprzyjaciele. Świat cały był stepem,
Z ludnego i pięknego - milczącym i ślepym,
Bez pór roku, bez roślin, bez ludzi, bez czucia,
Trup, chaos powolnego żywiołów zepsucia.
Stoją gładkie rzek, jezior, oceanu tonie
I nic się nie poruszy w ich milczącym łonie.
Okręty bez żeglarzów pośród morza tkwiły,
Maszty ich kawałami padały i gniły,
I tonęły na wieki w spokojnych wód bryle:
Burze usnęły, fale spoczęły w mogile;
Bo nie było księżyca, co by je podźwignął.
Wicher w stęchłym powietrzu uwiązł i zastygnął.
Znikły chmury - to dawne ciemności narzędzie
Stało się niepotrzebnym - ciemność była wszędzie.




STRASZNA NOC
Leopold Staff


Czasem zapada straszna noc, głucha, upiorna...
Noc beznadziejna, sina i grozą potworna...
Świat odrętwiały ciszy bezdusznej milczeniem
Śpi pod snów ołowianych tłoczącym brzemieniem...
Gwiazdy w górze lśnią martwe i zimne boleśnie,
Księżyc jak biała bryła lodu skostniał we śnie...

Czasem zapada straszna noc, upiorna, głucha...
W noc taką jęk topielic z toni rzek wybucha;
Rosa w kwiatach w jad zmienia swą ożywczą siłę
I kwiaty więdną, chorą trucizną opiłe;
Kruk kamienną, grobową ciszą przerażony
I trupim blaskiem nocy w śpiących lasów strony
Porywa się i czarnym skrzydłem załopoce,
I leci skryć się w ciemną gąszcz... O, straszne noce...

A bladzi ludzie w taką noc o śmierci roją,
A ci, co marzą, silniej drżącą dłonią swoją
Cisną serce tętniące w piersi nazbyt głośno;
Ci, co wiedzą, że dzisiaj snem cichym nie posną,
I czoło rozpalone wspierają na dłoni,
Czują rosę zimnego potu na swej skroni;
Ci, którym duszę ciemna krwawa zbrodnia plami,
Z posiwiałymi ze snu budzą się włosami...

Głodne psy wyją włócząc się zgrają tułaczą,
A małe dzieci strachów się boją i płaczą...
Gdzieś w ciepłej izbie ludzie siedzą przy kominie:
Nikt nie waży się przerwać milczenia, jedynie
Matka oczy na ścianę. obróci bezwiednie,
Spojrzy i szepnie: "Zegar stanął", i poblednie,
I wszyscy zimnym dreszczem wstrząsnęli się trwożnie,
A dziewczęta poczęły się żegnać pobożnie...

W noc taką gdzieś starucha dźwiga się z barłogu
Chora i drży, czy śmierć już nie stoi u progu,
I trwożna, chce odegnać bliską chwilę zgonu,
I zamawia chorobę czarem zabobonu.
W taką noc matkę słabą, wynędzniałą, głodną
Czarne rozpacze pędzą ponad topiel wodną:
Z rozwianym włosem, z dziećmi ponad wodą kroczy
I płaczącym biedactwom zawiązuje oczy
Błądzi po stromym brzegu w północnej pomroce
Szukając głębi... Straszne, beznadziejne noce...

A gdy dzień wyrwie ludzi z nocnych mąk otchłani,
Budzą się smutni, chodzą bladzi, obłąkani,
Jak gdyby jakimś ciężkim przytłoczeni ciosem,
I słuchają złych wieści szeptanych półgłosem:
Że chłop ślepego ojca udusił pod lasem,
Aby dobytek jego zagarnąć przed czasem;
Że śmierć była tej nocy u pięknej dziewczyny,
Co wiła sobie wianek dziś na zaślubiny;
Że niewiasta, co Boga prosiła gorąco
Długie bezdzietne lata o płodność rodzącą
Aż w końcu się poczuła matką, wysłuchana,
Powiła płód nieżywy... Nie zbłagała Pana...

Czasem zapada straszna noc, potworna, głucha...
Strwożeni, słabi starce z tchem oddają ducha...
Nikt nie klnie, bo się korzy przed Nieznanym z trwogą -
Nie modli się, by nie kląć skargą nieprzytomną,
I tylko gwiazdy modlą się ciszą ogromną...

O, że się jasne gwiazdy wtedy modlić mogą!...
.............................................
O co się zimne gwiazdy wtedy modlić mogą...




KRÓL ELFÓW
Johann Wolfgang von Goethe


Czyj galop tak tętni w wichrze i ćmie?
To ojciec z swym synem na koniu w cwał rwie,
to ojciec swe dziecię w czas wiezie spóźniony
i grzeje, ogarnia mocnymi ramiony.

-Mój synu, wciąż z lękiem twarzyczkę zasłaniasz
-Nie widzisz, mój ojcze, jak Elf nas dogania?
Król Elfów w koronie... i wlecze swój płaszcz...
-Mój synku, mgły wstają i wloką się, patrz!

"Pójdź do mnie, chodź do mnie człopczyno bez obaw!
Znam ślicznych gier mnóstwo, chodź pobaw się, pobaw!
I pełno mam kwiatów na brzegach mych wód,
a matka ma chowa złocistych szat w bród..."

-Mój ojcze, mój ojcze, czyś tego nie słuchał,
co Elf mi obiecał, naszeptał do ucha?
-Uspokój się synku, uspokój się mały,
to wiatr tak w olszynach liść rusza, liść stlały.

"Choć piękny mój chłopcze, w te olchy... choć ze mną!
Me córki troskliwie hołubić cię będą.
Me córy tam tańczą, nim zejdzie świt -
wśpiewają, whuśtają i ciebie w swój rytm..."

-Mój ojcze, nie widzisz, tam w cieniu, przy drzewie
Król Elfów mnie wabi do swoich królewien
-Mój synku... mój synku sokoli mam wzrok:
To stare trzy wierzby szarzeją przez mrok.

"Ja kocham się w tobie, twój wdzięk mnie zniewolił,
a będziesz oporny, to porwę wbrew woli ! "
-Tatusiu, tatusiu, ach jaki ból!
Już ciągnie mnie, ciągnie okrutny Król!...

Strach ojca porywa. Ostrogą spiął konia,
Wiatr ściga - a dziecko majaczy w ramionach.
I dopadł wrót domu, nim zeszedł świt.
Na rękach syn jego już nie żył, już stygł...




ZNISZCZENIE
Charles Baudelaire


Miotający się ciągle Demon mnie okala
I płynie wokół wiatru nieuchwytnym drżeniem,
Połykam go i czuję, jak płuca mi spala
I napełnia je wiecznym, zbrodniczym pragnieniem.

Niekiedy, mej miłości dla Sztuki świadomy,
Przybiera kształt kobiety pełnej cudnych czarów
I podszeptem zwodniczym obłudnik kryjomy
Przyzwyczaja me usta do wstrętnych wywarów.

I daleko ode mnie już Boga źrenice!
On wiedzie złamanego znużeniem w granice,
Gdzie nudów kraj się ciągnie - pusty, niezbadany -

I rzuca w oczy moje, pełne przerażenia,
Splamione brudem szaty, ropiące się rany
I narzędzia skrwawione dzikiego zniszczenia.

tłum. Stanisław Korab – Brzozowski



DE PROFUNDIS CLAMAVI
Charles Baudelaire


Jedynie, ukochana, błagam twej litości
Z głębi przepaści mrocznej, gdzie serce me kona!
Wszechświat to czarny, nad nim z ołowiu opona,
Tam przestrach i bluźnierstwo nurza się w ciemności.

Słońce bez żaru nad nim wznosi się pół roku,
Drugie pół roku ziemię okrywa noc czarna.
Jest to kraj bardziej nagi niż ziemia polarna;
Ni zwierza, ni zieleni, ni drzew, ni potoku!

I nie ma zgrozy większej, straszniejszej na ziemi
Nad zimną srogość słońca z blaski lodowemi
I ową noc bezmierną wiecznego chaosu.

Zwierzętom najpodlejszym zazdroszczę więc losu,
Bo sen je w odrętwiałość bezmyślną spowija:
Tak z wrzeciona się wolno nić czasu odwija!

tłum. Stanisław Korab-Brzozowski



SPLEEN
Charles Baudelaire


Kiedy niebo, jak ciężka z ołowiu pokrywa,
Miażdży umysł złej nudzie wydany na łup,
Gdy spoza chmur zasłony szare światło spływa,
Światło dnia smutniejszego niźli nocy grób;

Kiedy ziemia w wilgotne zmienia się więzienie,
Skąd ucieka nadzieje, ten płochliwy stwór,
Jak nietoperz, gdy głowa tłukąc o sklepienie,
Rozbija się bezradnie o spleśniały mur;

Gdy deszcz robi ze świata olbrzymi kryminał
I kraty naśladuje gęstwa wodnych smug,
I w mym mózgu swe lepkie sieci porozpinał
Lud oślizgłych pająków - najwstrętniejszy wróg;

Dzwony nagle z wściekłością dziką się rozdzwonią,
Śląc do nieba rozpaczą szalejący głos
Jak duchy potępieńców, co od światła stronią
I nocami się skarżą na swój straszny los.

A w duszy mej pogrzeby bez orkiestr się wloką,
W martwej ciszy - nadziei tylko słychać jęk,
Na łbie zaś mym schylonym, w triumfie, wysoko,
Czarny sztandar zatyka groźny tyran - Lęk.

tłum. Bolesław Wieniawa-Długoszowski

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 0 gości