Zrodzony z fantastyki

 
Dark Storm
Nowy użytkownik
Nowy użytkownik
Posty: 0
Rejestracja: sob sty 29, 2005 4:06 pm

[Dzikie Pola] "Grabież miłości"

pn lut 13, 2006 7:52 pm

Starosta Gry

***

Był to Iulius Anno Domini 1635. Rok był to niesamowicie niespokojny; wzburzył zarówno kozaków, których każde powstanie i prośby kończyły się porażką sejmikową, ale też Szwedów, których ówczesny król zdenerwował swoim rozejmem w Sztumskiej Wsi, a był to XII September, gdzie i kamień Polacy ostawili, na pamiątkę tegoż paktu podpisanego przez obu monarchów, ale, bądź co bądź, jeden drugiego amicus jeszcze nie nazwał. Jednak wracając do Kozaków, mimo usilnych prób Stanisława Koniecpolski by wziąć ich w karby, narasta wśród nich chęć kolejnego buntu. Jednak jeszcze większego niż te dotychczas. A bliżej spraw ludzi prostych leżał konflikt szlachecki który poruszył całą Wielkopolskę. Pan Mikołaj Potocki, wtedy jeszcze szlachcic zubożały, na szable potykał się z jego odwiecznym rywalem - sławnym Podstarościm, Michałem Dergraczem. Przegrał w końcu pan Michał Dergracz, ale gdy zauważył swoją porażkę, wypalił ze swojego pistoletu do zaskoczonego Mikołaja, ramię mu na wylot przebijając. Mikołaj ostawił go w spokoju; szybko się z rany wykaraskał, ale ta wieść o dyshonorze Podstarościego po całej Rzeczypospolitej się rozniosła i zalany wstydem Michał do Prus wyruszył i już potem stopy w Koronie, ani na Litwie nie postawił...

Dzień był dość chłodny, albowiem zima już była i śnieg począł z nieba spadać. Począł spadać tak szybko, iż niektórzy nawet na takie mrozy nie zdążyli się kompletnie przygotować; jeszcze kilka dni temu na niebie tkwiło wielkie słońce, a nieliczne chmurki nie zapłakały ani razu, kołysząc się leciutko na nieogarniętym nieboskłonie, aż tu nagle, nie wiadomo skąd, ludzie zastali za oknem biały puch który to z nieba spadł w czasie nocy. Spadł jeszcze w południe i popołudniu tak więc zaprzestano myśleć o nim, skąd to się on wziął, a szukać co cieplejszych ubrań zaczęto.

Niby niezdobyty przez napierający chłód bastion – cieplutka gospoda nieopodal miłej i spokojnej wsi Kozły, blisko to czterech staropolskich mil na północ od Kalisza miał szczęście gościć was tego wieczora. Poznaliście się tak, jak to zwykle bywa – przy kuflu, już tydzień temu od dnia dzisiejszego, gdy to każdy szlachetny pan rozlewał na biesiadzie palankę po nieraz dziwnych przygodach o jakie nietrudno w tych trudnych czasach. Ot gdy już wszyscy chcąc nie chcąc byliście pijani jak świnie i skorzy do bitki jak i poznawania nowych przyjaciół – bitka się nawiązała. Wtedy niejaki szlachcic miejscowy Maciek Omelański herbu Hurko, co to chamem był strasznym, co miejscowe dziewki straszył i chłopów biednych bił ostrogami srogo niby niewierną żonę, jednego z was zaczepił, a los sprawił, że niektórym też to się nie spodobało. Jednak po chwili izba cała się rzuciła do walki, nie tylko na gołe pięści, i uciekać prędko trzeba było by nie stracić życia, hec na konie i w drogę! I tak oto teraz, po wydarzeniach z zeszłego tygodnia, znajdujecie się wspólnie w kolejnej gospodzie. Jednak o niebo spokojniejszej o tamtej; prawie że pustej – widać, że rozsądni ludzie w taką pogodę nie wystawiają nogi poza swe domostwa.

Drzwi gospody rozwarły się wpół, a lodowaty powiew wdarł się do izby, niby bat smagając nie zakryte ubraniami części ciała nielicznych zebranych. Pojawiła się w nich potężna sylwetka Jana Bościńskiego. Pan Jan Bościński herbu Ognic był to szlachcic w owym czasie czterdziestopareletni. Ów człek był brodaty, o postawie mocnej - brzuch jego był okazały, ale nikt nie śmiał nawet mu tego wytknąć; mimo wszystko budził on w sobie respekt, gdyż oczy jego wydawały się zmienne - raz dobroduszne, a raz lodowate niczym głazy. Wąsiska gęste nosił i głowę z fantazją, po sarmacku, golił, jeno czarnych włosów kępę na samym jej szczycie ostawiając; takoż i strojem fantazji sobie Pan Bościński dodawać się starał, bowiem zacny, bordowy, z atłasów szyty żupan jegomość ów nosił, przepasając się lawendowym atłasowym pasem i na nogach czerwone safianowe buty nosząc. Za pasem zaś nosił wspaniałą karabelę w pięknej pochwie przyozdobionej miedzianymi wzorami; znaną w okolicy z tego, że za posiadania Jana przycięła wielu wrogów Rzeczypospolitej. Człowiek ten był ówczas niesamowicie szanowany w całej Wielkopolsce, słynął ze swojej porywczości, a jednocześnie ostatni schodził pod ławę podczas pijackich popijaw i w piciu nikomu nie ustąpił pola czym zaskarbił sobie przyjaźń wielu panów braci.

- Nie nalewaj karczmarzu; nie potom żem tu przyszedł. Córkę najdroższę mi jeno porwali!

***
Ostatnio zmieniony czw lut 23, 2006 3:29 pm przez Dark Storm, łącznie zmieniany 3 razy.
 
Awatar użytkownika
Masssło
Nowy użytkownik
Nowy użytkownik
Posty: 0
Rejestracja: ndz sie 07, 2005 8:34 pm

wt lut 14, 2006 3:19 pm

Marko Deravic herbu Pilawa

***

"Lisowczyki byli tem Polsce, czem Tatarzy Turkami : strażą i czatą obozową, chociaż na dalekie chadzali czaty, bo na Syberii po "Białe morze" i do Francyi wpław przez Ren..."

I wtem łypnął Janowski na gościa swego wzrokiem gniewnym tak, iż temu lice ze strachu pobladły i oczy zdawały się z czaszki wyskoczyć.

- Zaraz nam ptaszku śpiewać będziesz jak cię batogiem poszczujem! -ryknąwszy, nieco pijackim tenorem, Janowski, wyszarpnął spod ściany bicz ciemnej barwy, o rzemieniach grubych niczym wąs sumiasty właściciela. Smagnął nim szlachcic gościa swego po chłopskiej gębie, która brzydką zresztą będąc jeszcze bardziej w grymasie się wykrzywiła.

- Ależ panie najświętszy! Toż to ja nic nie wiem, na Boga zaprzysięgać mogę - zapierać się próbował chłopina ów, rękami jak cepem machając, ciosów starając się unikać. Janowski co za tym idzie jeszcze bardziej się rozsierdzić raczył, czerwonym niczym burak dorodny się stając.

- Batog do ciebie psie niewierny nie przemawia to ja i diabła wcielonego przywołam! - ryknął, aż chałupa drgnąć się zdała - To Lisowczyk. On cię już gnido pokory nauczy, byś swej Rzeczypospolitej drugi raz na zło najeźdźców nie wystawił - szepnął tym razem pan Janowski, machając biczem w dłoni, niczym groźbą schwytaną na wiosennym polu.

- Wołać Deravica! Ale już! - rozkazał pan domu głosem lekko trącącym dobrym miodem. Przeniósłszy wzrok swój z powrotem na zdrajcę, w oku chytrość mu drylowała, na twarzy satysfakcja rosła. Kiedy zaś wrota drewniane po raz kolejny odchyliły się chyżo, pan Janowski ręce swe potężne na piersi założył i wzroku od chłopiny nie odrywając usunął się na bok.

- A nasz gość szanowny, dalej nie raczy nam powiedzieć kogo to listy na naszej ławie leżą - odezwał się do nowo przybyłego. Ten, mężczyzną był umiarkowanie wysokim, szczupłym przeraźliwie, z twarzą pociągłą niczym u szczupaka. Przy tym kompan ów egzotyczniej wyglądał, że czupryna jego nie była na sarmacką modę robiona, a zapuszczona i zaniedbana pod same plecy sięgając już. Wąsów sumiastych jak przystawało ów szlachcic także zapuszczać nie raczył, zostawiając sobie jeno pokaźnych rozmiarów brodę, która zakończona była poderwaniem w górę, niczym janczarów osławionych buty. Wzrok miał Deravic błyszczący jak mało kto, zielony niczym trawa wiosenna, nad wyraz rozszalałe było to spojrzenie i dzikie.

- No panie Węgier. Rady waści potrzebuje, żeby tego szudrawca przekabacić - przypomniał o sobie Janowski. Deravic pomyślał chwilkę, wpatrując się bezmyślnie w ścianę (czym niemałe już wywoływał u gospodarza poirytowanie), po czym spytał wreszcie.

- Ma ów dobry człowiek żonę i dzieci? Może córkę? - głos chrapliwy był niczym u konia zmęczonego. Janowski pokręcił wąsa i uśmiechnął się szeroko.

- A jakże! Chłop ten całą familię posiada, pod Grójcami zasiedleni - oznajmił zadowolony. Węgier przybrał więc pozę podobną do wilka, z paszczą iście do zwierzęcia podobną, po czym rzucił się na zdrajcę niczym na oddział tatarski. Chwytając go za kark, głową o ławę uderzył, po czym odchylił, spoglądając głęboko w oczy.

- A bodaj gadać nie będziesz, to ci tą twoją dziwkę aż na kresy Rzeczypospolitej sam na koniu, a raczej za nim przewiozę, gdzie na sznurze konopnym jęczeć będzie w nieustannym galopie. A gdy ja w końcu do obozów tureckich zawitam oddam ją tam do tych psów wygłodniałych. Oni czekają tylko na takie mięso, które potem w tuzin naraz bałamucą. Rozumiesz?! - wycedził, uderzając jeszcze zdrajcę wierzchem dłoni, bo ten omdlewał już prawie - RO-ZU-MIESZ?!?! ? powtórzył, błądząc już powolutku w pijackim amoku, Deravic. Chłopina biedny nie wytrzymał już dłużej, a oczy jego proste bielmem zaszły. Węgier zaś rzucił nim jeszcze o podłogę, po czym poprawiając pasa, do skamieniałego Janowskiego rzucił:

- Zbudzi się, gadać będzie.

Najtrafniejszym określeniem, jakim ktokolwiek uraczył osobę Marko Deravica były zasłyszane przeze mnie słowa niejakiego Michała Rejnowskiego. Rzekł on podczas jednego z osądów oddziału Lisowczyków: "Węgier to szaleniec, którego Bóg raczył obdarzyć intensywnym żywotem i gwałtowną śmiercią. Sam bowiem Deravic uosabia wszystkie te cechy, które się tylko spokoju ducha i rozwagi nie imają". Właśnie ta krótka przemowa najlepiej oddać może charakter tego człowieka. Powiadają, że niegdyś w szale wpadł on sam w tatarskie sidła, zbytnio się tym nie przejąwszy i machać począł szablą na wszystkich tych psów wschodnich, posyłając ich do piekła dziesiątkami. Pewnie i Węgier zacny nie przeżyłby spotkania z nimi, gdyby tylko ataman kozacki nie raczył go uratować. Było to na tyle dziwne, iż jenerał ów jednym z najzagorzalszych wrogów Rzeczypospolitej całej, Deravica jednak oszczędził. U swych kamratów tym się tłumaczył, iż dawno człowieka o tak szalonej odwadze nie spotkał, a ludzi takich się ceni, nie zaś jak pnie w lesie wyrzyna. Węgier jednak za nic w świecie wdzięczny nie miał w godności być, dlatego też rabował dalej tatarskie obozy, mordując znów wschodnich dziesiątkami.

Nie urodził się ów w Rzeczypospolitej, co to już prawie każdy rozpoznać potrafi po samym nazwisku. Zresztą nawet i z wyglądu zewnętrznego Węgier nie pasuje do tutejszej szlachty. Włosy jego nie są na tradycyjny sarmacki styl sczesane, a długie pozostają i nieco kręcone. Wąsów szlachcic także nie nosi, gdyż uznaje to osobiście za oznakę dzikości, po za tym niewygodnie mu w nich było, toć się ich pozbawił. Nosi jednakże brodę, jaką na Węgra przystało. Spiczasta niczym janczarska czapka i wygięta jak łuk tatarski, jest dla wielu powodem do śmiechu, dla wielu znakiem rozpoznawczym, po którym Deravica poznają jak mało kogo. Marko bowiem sławy już nieco się zachłysnąwszy wie gdzie uderzyć by podziw wzbudzić i co czynić aby urokiem szastać. Mimo swej gwałtownej i szalonej powierzchowności, Węgier głupi nie jest, choć czasami uchodzi za takiego, gdy sprawdzić kogoś raczy. Inną sprawą jest to, że powierzchowność owa idealnie pasuje do każdego prawie członka Lisowczyków, do których Deravic jeszcze za młody przystąpił. Dzika to armia i nieprzewidywalna w swej brutalności, zdolna jednak w pień wyrżnąć niejeden sprawny oddział. Lisowczycy za grosz uroku osobistego nie mają, chyba, żebyśmy tu na postradanie zmysłów patrzeli, wtedy to szarańcza ów pierwszą byłaby. Nie mają jak husaria patosu i monumentalności ani jak orda kozacka liczebności, są w grupie jednak skuteczniejsi od kogokolwiek z wymienionych. Niejasnym jest także sprawa rodziny Marko Deravica, jego matki i ojca rodzonych. Już jako dziecię wcielony w oddział do Rzeczypospolitej umykający nie zdążył się z nimi zapoznać. Może więc przez samodzielność ową stał się dziś tym, kim jest? Człowiekiem, który strachu nie zna, a z życia pełnymi garściami czerpie, nierzadko na szkodę innych.

***
 
Awatar użytkownika
Cohen
Użytkownik zaawansowany
Użytkownik zaawansowany
Posty: 79
Rejestracja: czw lut 24, 2005 6:32 pm

śr lut 22, 2006 11:36 pm

Dymitr Jakimowicz, herbu Bibersztein-Momot

***

Kościół pełen był luda. Szlachta z okolicy całej tłumnie zjechała się była na pogrzeb Dymitra Jakimowicza, herbu Bibersztein-Momot, dziedzica na kijowskim województwie.
Pierwsze ławki, zaraz przed ołtarzem, zajmowali rodzina zmarłego, druhowie jego oraz szlachta bogatsza, z daleka nieraz przybywsza, gośćmi będąca.
Wśród nich wyróżniała się była młoda panna, mająca nie więcej jak dwadzieścia wiosen. Lico jej blade było a mokre od łez, co z zaczerwienionych oczu, dużych jak talary a zielonych niczym wiosenna ruń na stepach, szły. Nad oczyma dwoma delikatnymi łukami rysowały się brwi jedwabne. Na ramiona spadały jej bujne czarne warkocze. Przybrana w żałobę, widno po słowie była ze zmarłym alibo krewniaczka jaka bliska.
Dwudziestego dnia kwietnia, roku pańskiego 1635 wieść na Ukrainie gruchnęła o starciu oddziału jakiego koronnego z Tatary. Żadna niezwykłość by to nie była, jako, że na Dzikich Polach bitki takie są we właściwym porządku rzeczy, ta jeno była niezwykłych rozmiarów. Z pięćset Polaków a Tatarów lec nawet mogło.
Tymczasem we wsi Rosochy, jednej z kilku do rodziny Jakimowiczów należących a będąca siedzibą rodu, pojawił się pachołek, w ubraniu tak poniszczonym, że aż żal go było. Podobna rzecz była z koniem, któren zresztą i padł w chwilę po przybyciu. Pachoł wieść nieszczęśliwą a tragiczną przyniósł. Oto, rzekł on, że w tamtej utarczce, o której tu wszystko już wiadome było, zabit został syn pana Stanisława Jakimowicza, dzierżyciela owych wiosek. Mąż to był postawny, z brązowym, lekko już posiwiałym włosem i takimż wąsem. Widać było, że niepospolitej siły a umu to człek. Zjednał sobie powszechny szacunek sprawiedliwym osądem, mądrą radą, uczciwością nieposzlakowaną, miłością do ojczyzny wielką i jako katolik dobry.
Żona jego, Maria z Bodzińskich, takoż poważana, jako roztropna a pobożna niewiasta, przy tym dzielna jak mężczyzna będąc, bo z krwi ukraińskiej była i takiejż urody.
Włosy miała koloru czarnego, którego nie pobielił jeszcze szron wieku. Wysoka była, szczupła, z twarzą dobroduszną a nosem orlim.
Tym ich strata była większą, jako, że Dymitr jedynym męskim potomkiem był, albowiem reszta dzieci była dwójką kobiet. Jedną, zamężną już, najstarsza Jadwiga, w ojca bardzo wdaną. Drugą natomiast, Anna, iście jak matka, kubek w kubek, była najmłodsza i dopiero siedemnaście wiosen za sobą mająca acz już wielu adoratorów, którzy nawet z daleka byli się zjeżdżali.
Żałość wszystkich wzięła albowiem młodzian to był, dwadzieścia cztery lata ledwie liczący, choć człek mężny a ojczyznę miłujący nade wszystko, z czego słynął na całej Ukrainie, przeto wybaczali mu jego burdy wszelakie, zwady a arogancję, z czego też po prawdzie brała się sława jego i incydenta różne z tego wynikające, bo dusza była to rogata.
O pogrzeb szybko się wystarano, zaproszono wielu szlachty, spokrewnionej, spowinowaconej lub też po prostu znajomej.
Jeden jeno problem się pojawił. Choć pewni byli wszyscy, że młodzieniec odszedł do Królestwa Niebieskiego, ciała nie odnaleziono i obawa zaszła czy by można w takim przypadku pogrzeb sprawić. Ksiądz Myszowiecki, opiekun duchowny rodziny Jakimowiczów, poradził, iż niekonieczne ciało być musi, bo grób może symbolicznym być. Księdza poważano powszechnie, a nadto umny a świątobliwy był człek, tedy chętnie się z nim zgodzono.
Ksiądz Myszowiecki, bogato przybran, wszedł na prezbiterium. Cisza żałobna wypełniła kościół niczym opary jakie trujące.
Gdy kapłan mowę pożegnalną zaczął, szloch niewieści jeszcze powagi a tragizmu pogrzebowi dodał, czyniąc atmosferę jeszcze bardziej złowróżbną.
Wtem, w środku księżego kazania, wydarzyła się rzecz niezwyczajna, nadto - nieobyczajna. Ludzie w kościele zgromadzeni stukot kopyt posłyszeli i ciężkie kroki, jak by jaki olbrzym szedł. Drzwi do świątyni rozwarły się ze szczękiem zawiasów, a stanął w nich duch. Tak się z początku zdawało, co wywołało paniczne krzyki niewiast, że to może faktycznie duch nieboszczyka na swój pogrzeb przybył. Jednakowoż prędko okazało się, że to człek, jeno tak wychudzony a wynędzniały, że iście za upiora albo też inne monstrum mógłby uchodzić. Przybysz, głosem dźwięcznym, osłabłym nieco, choć wesołym nawet, wyrzekł:
- O, a toż kto umarł, żeście, panowie bracia, wszyscy w żałobie? Mówcie zatem, kto się wykopyrtnął, abym i ja mógł nieboszczykowi hołd oddać!
Wszystkich, jak jeden mąż, zgroza przejęła przed takim świętokradcą.
Tymczasem pan Stanisław Jakimowicz, w smutku po stracie syna, dozwolić nie mógł aby kto jego pamięć obrażał i dyzgusty gościom czynił. Podszedł tedy do przybysza, który ani na krok się nie ruszył, jeno wszystkim po kolei się przypatrywał, o czym się zwidzieli, choć twarz miał w cieniu skrytą. Pan Jakimowicz szablę chwycił, przystawił rękojeść do twarz nieznajomego i powiedział:
- Nie kpijcie, mospanie, albowiem my tu, jako katolicy i ludzie dobrzy, cześć chcemy zmarłemu memu synowi oddać. Odejdź prędko, nim pacjencję stracę.
Na te słowa postać zareagowała tak, jak nikt by nie przypuszczał. Ryknął śmiechem, wziął się pod boki, po czym postąpił w plamę słońca, prześwitującą przez jeden z witraży i rzekł:
- I cóż, nadal chcesz mnie rozsiekać i załatwić mi prawdziwy pogrzeb?
Ludzie wszyscy oczy wytrzeszczyli, albowiem ów przybysz to nie kto inny jak... Dymitr Jakimowicz. Stary Jakimowicz szablę puścił, osłupiał, lecz po chwili na syna się rzucił, szlochając z radości. Szlochali też inni, a zwłaszcza, jak to zwykle bywa, niewiasty. Ogólnie wielka radość powstała, że nikt nie wiedział co robić, śmiać się, płakać czy Bogu wszechmogącemu dziękować. Dymitra tłum porwał na ręce i wyległ przed kościół. Każdy chciał go uściskać, życzyć dobrze, lub chociaż z bliska zobaczyć. Bo widok wielce żałosny przedstawiał: łachmany jakieś zostały mu z ubioru, ciało wynędzniałe, policzki zapadnięte a twarz zarośnięta jak u bestii jakowejś lub też u zwykłego burka. Jedno się wszak nie zmieniło: oczy Dymitra, zawsze niby ognia pełne i teraz płonęły wesoło, nic a nic ze swego uroku a buty nie tracąc.
Na cześć jemu, cudownie ocalonemu a chwałę Pana, który, inaczej być nie może, go ocalił, najsampierw uroczyste nabożeństwo odprawiono a potem ucztę.
Tymczasem Dymitra oblegano, albowiem historyję każdy chciał wysłuchać z ust jego. Ustawiono tedy krzesło na stole, posadzono nań młodzieńca by każdy słyszał go i widział. Dymitr, lubo sobie podjadłszy i popiwszy też nieskromnie, ją swą opowieść snuć. Jak to z oddziałem wojsk koronnych wyprawił się na skraj Dzikich Pól, gdzie jakoby Tatarzy się pojawili. Kilkaż tam dni błądzili, aż nagle, szóstej nocy, wpadli w ich zasadzkę. Choć Tatarów było dwukrotnie więcej, Polacy mężnie stawali. A wiadomo, że nie ma bitniejszej jazdy nad polską. Tedy Tatary do odwrotu zmuszeni byli. Jednak bilans potyczki okazał się straszny dla obu stron. Wyjaśniał, że nie zginął wtedy, jeno go wzięli na arkan i próbowali do niewoli wziąć. Daleko w step jechali, nim zdołał się uwolnić, a potem musiał przez całe Dzikie Pola wracać, co mu się udało między innymi za sprawą zaprzyjaźnionych kozaków.
Tak tedy świętowano, a echa po uczcie niosły się po całym województwie przez tydzień.

- Te, Dymitr, złapali my z dziesięciu Tatary, reszta bez ochyby zbiegła. Co z nimi robimy? – zapytał człek w średnim wieku, patrząc się w oczy swemu młodemu towarzyszowi, niedbale rozpartemu w siodle i bez emocji przepatrującemu się jeńcom. Jeden ze złapanych postanowił spojrzeć mu w oczy. Źle zrobił, gdyż wyczytał z nich swoją śmierć. Młodzian uśmiechnął się kpiąco i rzekł:
- To co zwykle: znaleźć dobrą gałąź i zapoznać chamów z konopną narzeczoną. Ale z życiem, druhowie, jeszcze dzisiaj powinniśmy stanąć w Gawronach.
Polecenie spełniono błyskawicznie. Po dziesięciu minutach po szesnastu konnych zostały jeno obłoczki kurzu i dziesięć ciał zwisających z gałęzi.

Karczma pełna była ludzi: szlachty, chłopów, kozaków i Bóg jeden wie kogo jeszcze. W powietrzu unosiła się wspaniała woń pieczonego mięsiwa. Gwar rozmów, ryki śmiechu i stukot kufli tworzyły przyjemną, swojską atmosferę.
Przy jednym ze stołów siedziało kilkunastu ludzi nie poddających się ogólnej beztrosce i wesołości. Miny mieli wszyscy poważne, poza jednym. Był to młodzian, z pociągłą twarzą, opaloną od słońca stepów. Miał czarne jak skrzydło kruka włosy i kilkudniowy zarost. Oczy jego były koloru ciemnobrązowego, w których palił się płomień zadufania, żądzy przygody i młodzieńczej fantazji. Spojrzenie jego mało kto wytrzymywał. Wysoki, szczupły, choć nie chudy. Ubrany był w strój dostatni acz znoszony: wysokie, szwedzkie buty, wpuszczone w nie bryczesy, lnianą koszulę rozwiązaną pod szyją, na niej ćwiekowaną brygantynę. U pasa wisiała mu szabla husarska i nadziak. Z cholewy buta wystawała też rękojeść gindżału. Ogólnie sprawiał wrażenie osoby, z którą nie warto szukać zwady.
Teraz jednak uśmiechał się, na poły wyrozumiale, na poły kpiąco i zapewne tłumaczył coś właśnie towarzyszom, sącząc piwo.
- Repeto: nawet jeżeli ów nikczemnik nas ściga, tedy niech będzie, skoro już mu życie zbrzydło. Przecie nie z takich już posyłaliśmy do ziemi, będziecie teraz trząść portkami przed trzema jeno ludźmi.
Choć większość z ludzi, którzy go otaczali wyglądała na to, że ma podobny pogląd, kilku pozostało nadal nie przekonanych.
Wtem drzwi do karczmy otworzyły się i z hukiem uderzyły w ścianę. Zapanowała cisza, a do środka wkroczyła trojka ludzi. Wyglądali na Polaków, choć na Ukrainie zawsze można było znaleźć przedstawicieli większości nacji. Ciszę zakłócił jeden jeno, bezczelny głos:
- O, patrzajcie, moi druhowie, co też kot przyniósł.
Młodzian ów wstał, od niechcenia jakby kładąc dłoń na rękojeści szabli i wpatrując się w trzy nowe figury.
Przybysze obrócili się w jego kierunku, co wykorzystało kilka bardziej przewidujących person aby unieść swe rzyci w całości.
Jak na komendę sięgnęli jednocześnie po broń. Tymczasem młodzieniec spokojnie poprawił brygantynę, wyciągną szablę z pochwy, co za niem jego towarzysze uczynili. Młodzian uśmiechnął się kpiąco, obracając broń w palcach:
- Co też kot przyniósł...

W winiarni u Dopuła, Wołocha, siedziało kilku szlachty, mieszczan i kozaków regestrowych, jak to w dni powszednie często bywa. Dwóch z tych ostatnich zajmowało jeden stół, przy samym oknie i z wyraźną emocją o czymś rozprawiało. Na twarzach ich malował się niepokój.
- Bat’ku, podobno tutaj, do Czehryna, dąży ten Lach, co to zaprzysięgły Kozakom niedrug.
Starszy z nich zgrzytnął zębami, splunął soczyście i wyrzekł:
- I ja o tym słyszał, jeno nadzieję mam, że to bodaj plotki są. Mi żywot miły i choć tu pełno tak nas, dobrych mołojców, jak i Lachów, ja mu wolę w drogę nie wchodzić. Dobrze ja pamiętam, jak on wyciął pół kurzenia, za to jeno, że ataman krzywo się na niego spojrzał. A mówię ci, bat’ku, krwawy to pies, Lach nieszczery i niedrug dobrym mołojcom. A panowie łycary a hetmany to tylko przyklaskują, miast go powiesić.
Młodszy pokiwał smętnie głową i dorzucił:
- Lachy wszystkie takie same, nieszczere i niedrugi nasze. A on między nimi najgorszy, zaraz po – tu Kozak zadrżał – Jaremie. Zresztą i on czasem z kniaziem chodzi Tatarów i nas, Kozaków, bijać.
Starszy przytaknął, odchrząknął i cicho powiedział:
- Ty młody jeszcze, ale ty spamiętaj: jak nadarzy się okazyja jaka, by tego Lacha zgubić, tedy nie wahaj się. I nie zapomnijta miana jego, to jest Dymitr Jakimowicz. No, a tera wypijmy jemu, Jaremie i wszystkiem Lachom na pohybel. I Żydom.


***
Ostatnio zmieniony czw lut 23, 2006 9:01 pm przez Cohen, łącznie zmieniany 1 raz.
 
Dark Storm
Nowy użytkownik
Nowy użytkownik
Posty: 0
Rejestracja: sob sty 29, 2005 4:06 pm

czw lut 23, 2006 9:01 pm

Starosta Gry

***

Ów malutka gospoda do której zawitaliście warta jest też opisu, którego wcześniej wam, celem zamierzonym, ni dałem, by jedynie na wstęp mieć kilka słówek. A więc przed tym, jak dostojnik Bościński wpadł, miało się to tak: Zajazd jest oczywiście drewniany, bo jakże inaczej, dach jedynie umocniony bardziej aniżeli inne, pospolite, a i czyściej jest. Powietrze przesiąka znakomity zapach pieczonej dziczyzny, który kusi lepiej niźli czort jakiś nieprawy i który drażni i nozdrza i umysł cały. Przy ławie na której spoczęliście rozsiadło się jeszcze dwóch panów braci. Jeden z nich był młody, smagły i o licu bladym, niby chorym, drugi trzymał się wielce sarmacko; głowę po sarmacku golił, sarmackim stylem ubrania na siebie naciągał i iście po sarmacku pił, bo obok niego już cztery hiszpany leżały, a do karczmy wpadł niedawno. Obaj wielce byli czym zafrapowani; rozmawiali ze sobą bardzo żywo, a co czas jakiś jeden drugiego poszturchiwał co mocniej i obaj się śmiechem donośnym zanosili.

W całkowicie zaś przeciwnym kącie siedział sędziwy, wysoki, bo mierzący blisko dwa metry całe, człek o siwej brodzie sięgającej prawie że do podłogi trocinami wyłożonej i widać było, że ów jegomość żydem jest, bo nosił się po żydowsku i spojrzenie jego żydowskie było; chytre, przebiegłe i nader chciwe. Przed nim leżał duży stos złotych wywołujący niemały błysk pożądania w waszych oczach, a on, przesuwając różnorakie krążki kolorowe zawieszone na drucikach drewnianego liczydełka, pieniążki te skrupulatnie liczył, kuląc się przy tym swym postawnym ciałem nad tym małym przedmiotem wyglądał tak zabawnie, że sam karczmarz z trudem powstrzymywał śmiech. Zaraz obok żyda, chodząc to w jedną stronę, to w drugą, kręcił się wielce niecierpliwie szlachcic jakiś, tyle że pewnikiem zagraniczny, bo w niczym nie przypominał Koroniarza; ubrania swe według zachodniej mody dobierał, jak i włosy, które długie po policzkach mu gracko do ramion spływały. Co chwilę on żydowi spojrzenie gniewne rzucał, ten jednak na niego najmniejszej uwagi nie zwracał. W końcu, dostatecznie zdenerwowany, uderzył pięścią w stół tak mocno, iż liczydło podskoczyło, a wraz z nim brzęczące złotówki i grosze.

- Czy ty, Abi, w ogóle… - Tu, zapewne nie znając dobrze polskiego, bo akcent również było jego słychać, po niemiecku dodał: - Fersztejen? – Żyd po chwili wzrok od liczydła i pieniędzy z trudem oderwał i na pana z zagranicy spojrzał z uśmiechem szerokim.

- Fersztejen? My wszystko fersztejen! Raczy pan spocząć, szlachetny panie. Tedy szukam ja ceny za ziemię, tartak… i psa.

- Psa? Jakiego znowuż psa chamie? Co za psa?

- Rasowego, dobry panie, rasowego. Na kundla bym przecie takiego szlachetnego pana nie robił.

I tyle zdążyliście jedynie uchwycić przez niecałe dziesięć minut jak tu przybyliście i konie w stajni zostawiliście. Wtedy to, gdy spokojnie chlapę do gardła sobie wlewaliście i gadaliście o sprawach różnorakich, lecz mało jednakże ważnych, do izby wpadł zdyszany Bościński i o porwaniu zaczął jakimś krzyczeć! Toć w zajeździe panów braci, prócz was, dużo nie było. W sumie, gdy zliczyć też obcokrajowca, trzech pijaczków cichych siedzących w cieniu i tych dwóch obok was to dużo przecie nie wychodziło. Ale gwar się podniósł i tak, i tak, bo kilku chłopów niby go wznieciło, xupełnie nieprawdziwe famy rozsiewając. To pan Bościński, próbując ich przekrzyczeć, zaczął zdenerwowany objaśniać, a wszem i we wtem było wiadomo, że nie ma na ziemiach Wielkopolski drugiego takiego człowieka, który takie długie historie by opowiadał i który by tak w słowach chaotycznie przebierał jak pan Jan.

- Przeto tu straszliwy rapt się dokonał; zbrojnie mi przecie Jadwisię odebrali! Gdy wyruszyłem ja, zupełnie jak co boży tydzień, na polowanie do pobliskiego boru, tedy ja niedźwiedzia utłukłem i już cały byłem w skowronkach; do dworku z pachołkami wracam i co zastaję? Pobojowisko jak po bitwie jakiej! Ogród w rozsypce; misternie układane kwiaty pogniecione, krzaki do ziemi udeptane, żywopłot obalony, tu i tam ślady wystrzałów, wszędzie odciski końskich kopyt, moja stajnia ogniem zajęta, tych drogich koni w środku nie ma, a prosto z dworku cała ściana była ściągnięta, która świetnie służyła od długiego czasu! To ja z konia już zeskakuję, za serducho się łapię, bom był zdenerwowany jak nigdy, podbiegam do drzwi z zawiasów wywalonych, a tu w progu leży mój sąsiad – kum, o jakiego trudno w tych czasach, co przyjechał gdy ogień tylko zobaczył. To ja go chwytam i począłem potrząsać biednym Dorcem, jak się chłop po ojcu nazywa, i wypytywać co tu się stało, bo wyglądało to tak, jakby jakie Szwedy przez dwór przeszły, a przecież dwa miesiące rozejm podpisaliśmy, to niedorzeczne przecie było, alem był wściekły, bo i myśli głupie mi do łba podchodziły. To ja go znowu potrząsam w górę i w dół. „Zajazd? Mówże panie Władysławie, mówcie, proszę! Toć od razu zbiorę jaką czeladź i na szabelkach tych durniów rozniesiemy, co Bościńskiego napadać chcieli!” – Mówię do niego, bo przecież wiadomo wszędy, że ostatni raz zajazd był na mój dworek jak jeszcze ojciec mój żył. To ja patrzę na niego, znaczy pana Dorca, dlaczego on nie odpowiada, kiedy go pytam. Oglądam to go teraz bacznie, a on – rzeczywiście – łapą coś przykrywa, a z pomiędzy palców krew umyka. To ja dłoń jego odciągam, a tu wielka rana na mnie łypie, a wstrętna jak żadna inna; dwucalowa dziura wypuszczała krew niby chmura deszcz, a skóra wisiała jeszcze okropnie na strzępku zwisającym z uda. „Kto ci to zrobił, panie bracie, kto tą ranę ci otworzył? Toć dorwę go ja tylko, to się pobawię z tym z kurwy synem!” A on patrzy na mnie smętnie, bo już zmęczony był i widać było, że już niedługo ducha odda, i w końcu przemówił do mnie, a ja mu się uważnie przysłuchiwałem, gdyż każde jego słowo odbierało mu życiodajny dech. I powiem wam wszystko mniej więcej, bom na pamięć się nie skarżę. „Córkę ci, drogi panie Bościński, porwali. Próbowałem ich powstrzymać; gdy tylko ogień zobaczyłem, to konia popędziłem, by dotrzeć tu szybciej. Toż ja dziarsko wjechałem, a przede mną, jakichś ośmiu ludzi rujnowało ci dworek. Strzelali oni, jako głuptaki, na oślep by jeno służbę wystraszyć, która czmychnęła szybko zbierając z twoich półek co się da. Gdy te hultaje mnie zobaczyły to miny, wpierw szczęśliwe, im sczezły zupełnie – widać byłem im znany. Zlazłem więc z konia i szabelki począłem dobywać. Przyskoczyłem ja do pierwszego, co na szkapie nie siedział, i już mu łeb rozpłatałem, a potem do drugiego doskoczyć próbowałem. Wprzódy jednak jakaś rusznica z boku huknęła, to mi udo jak nie wybuchnęło, to myślałem, że już po mnie! Co zrobić mogłem – nie zrobiłem, bo padłem na ziemię jęcząc niehonorowo, za co cię, Matko Boża i ty, panie Bościński, wielce przepraszam. Jeno zdążyłem jeszcze przyjrzeć się chłystkowi co to do mnie podszedł i – na kolanie uprzednio siadając – począł coś gadać, że tego nie chciał; że tak nie miało być. I od razu go rozpoznałem! Dominik Tykański! – I tu, pierwszy raz od czasu, gdy pan Bościński opowiadać począł, wrzawa się podniosła, bo przecie różne zdania były na temat ów człowieka. – Młodziutki rozbójnik co to na traktach się zasadza ograbiając podróżujących. Ale w jaki sposób! Toż to on, wzorem tych zagranicznych psów, nikogo w czasie rabunku nie zabija, a damy to jeszcze w sposób łaskawy okrada, całując wpierw w dłoń i swój płaszcz w kałużę rzucając. I wtedy ja z bólu zemdlałem i już myślałem nawet, że już się nie podniosę. Gdy tylko się obudziłem, o waszej córce mi się przypomniało i cały dworek w poszukiwaniu jej przeszedłem na tej chorej nodze kuśtykając, ale jej ani śladu. I tak oto jestem tutaj, bo nic więcej zrobić nie mogłem.” Wtedy to we mnie współczucie się wielkie zebrało i szczerze mu za pomoc podziękowałem obiecując, że zobaczy następny świt i do Kozłów go zabrałem, co by może ktoś tam się nim zaopiekował. Tylko odstawiłem go to smutek mnie zalał, bo wiadome jest, że długo nie pożyje, a ja tego widzieć nie chciałem. Smutek przeszedł, to wściekłość się we mnie wezbrała! Ino żeby tego Dominika dorwać w swoje łapy! A do tego potrzeba czeladzi, a ja się zdecydowałem na prawdziwych szlachciców z krwi i kości! I tak oto przybyłem do miejsca, gdzie ich najwięcej spotkać można. I teraz oto Jan Bościński potrzebuje waszej pomocy! Kto ze mną, za tego piję do śmierci, i oby nie rychłej!

***
 
Awatar użytkownika
Cohen
Użytkownik zaawansowany
Użytkownik zaawansowany
Posty: 79
Rejestracja: czw lut 24, 2005 6:32 pm

czw lut 23, 2006 9:46 pm

Dymitr Jakimowicz, heru Bibersztein-Momot

***

Rozglądam się spokojnie po sali, patrzą na swego towarzysza, po czym wstaję, walę nadziakiem w stół, by jazgot chłopstwa i braci szlachty uciszyć i mówię:
- Ekhm! Dobry panie, choć szczerze przyznam, że o waści jeszczem nie słyszał, mimo to ja pierwszy podejmuję się, ba! nawet: ofiaruję się, nieść pomoc waścinej córuchnie, na którą to, jak prawicie, zbóje jakieś i chamy nikczemne ważyły się rękę swą niecną podnieść! Tedy wiedzcie, apnowie bracia, żem żaden tam święty, jeno znieść nie mogę, gdy chamstwo na szlachtę rękę podnosi, szczególniej, jeśli dyzgusta te czyni pannom! tak być nie może!
Kończąc, wznoszę kufel i z okrzykiem "Zdrowie Waszmościom a na pohybel skurwysynom!" wypijam całość.

***
Ostatnio zmieniony sob lut 25, 2006 3:28 pm przez Cohen, łącznie zmieniany 1 raz.
 
Dark Storm
Nowy użytkownik
Nowy użytkownik
Posty: 0
Rejestracja: sob sty 29, 2005 4:06 pm

czw lut 23, 2006 10:14 pm

Starosta Gry

***

Po waścinym okrzyku wnet jak się podobny wrzask ni podniósł, jak ni izba waści zawtórowała, to karczmarz myślał jeno, że mu gospoda na kawałeczki najdrobniejsze się rozsypie po tym huku. I tu i pijanice co prawie że pod stołami się chowali krzyczeli, i szlachcic zza granicy swój rapier długi do góry uniósł, i blady człowiek, i kilku chłopów, i cała reszta, co ze swych krzeseł wstała i poczęła obiecywać porywaczom rychły zgon i za śmierć pana Dorca, bo był tu i ówdzie ze swej cnotliwości znany, i za Jadwigę Bościńskiego, co to wstrętnym sposobem uprowadzona została. Tożto izby tak poruszonej już dawno ziemia polska ani żadna inna na zachód od Rusi, gdzie takież swoiste "wybuchy" mają się co noc, gdy wszyscy dostatecznie są spici i już poprzysięgają wszystko; i że króla zaszlachtują, i że królowi pomogą...

***
 
Awatar użytkownika
Masssło
Nowy użytkownik
Nowy użytkownik
Posty: 0
Rejestracja: ndz sie 07, 2005 8:34 pm

pt lut 24, 2006 10:41 am

Marko Deravic herbu Pilawa

***

Z początku nic nie powiadam, bo i sprawa owa Bościńskiego w mym czerepie większej ciekawości wywołać nie zdołała. W końcu jednak, dostrzegając aprobatę zacnych Panów, także wstaję, choć raczej niechętnie, nie chcąc odwagi Lisowczyków na pośmiewisko wystawić. Musicie jednak wiedzieć, iż do roboty owej się nie palę, bo to i nagroda niepewna, a brawura także mętna jak to wino niskiej jakości.
- Ja także Panowie swej szabli krwią zdrajcem uplamioną nie pozostawię! - ryknąwszy kłaniam się Bościńskiemu węgierskim sposobem, po czym rębajło swoje wyszarpuję i grożę nim jakoby Bogu samemu.


***
Ostatnio zmieniony wt mar 07, 2006 3:34 pm przez Masssło, łącznie zmieniany 1 raz.
 
Dark Storm
Nowy użytkownik
Nowy użytkownik
Posty: 0
Rejestracja: sob sty 29, 2005 4:06 pm

pt lut 24, 2006 11:22 am

Starosta Gry

***

- A daj Bóg, waszmościowie, a daj Bóg! - Pan Bościński całe chyba powietrze z izby w nos wciągając i - zupełnie nagle - śmiechem gromkim niesamowicie się zaniósł. I szybko mu gniewna i zarazem smutna mina przeszła i teraz uśmiech szeroki spod sumiastych wąsów wychodził. - Ależ kogo to moje schorowane oczęta widzą! Tożto duet nieubogi, co panowi Hurko, temu chamowi, przytarł w końcu nosa! A należało się psiemu synowi! - Niektórzy z izby wnet poczęli się śmiać, inni zaś szeptać cicho i palcami was wytykać, jakby ducha czy upiora, z którym pan Dymitr bynajmniej miał zaocznie doczynienia. Tu tylko szlachcic z Prus ni wiedział jeno nic o całym Hurko, ale reszcie, nawet żydowi, co sprawami szlachty się zwykle nie przejmuje, był on dobrze znany. - No, to zacni kompanioni z was być muszą! To ja nawet z Hurko ostrożnie stąpałem, bo ma czeladź, ma znajomości... a tu nagle taka parka wojaków mordę mu obiła! Zdrowaś wam Matko Przenajświętsza! - I znowóż gospoda to niby stężała w huku, ale i sam karczmarz toast wznosił, bo - widać - Hurko i on nie lubił. I jak wcześniej był największy okrzyk radosny na zachód od całej Rusi, to teraz chyba i Ukrainę w karczemnym toaście przebił. - I czy waszmościowie ze mną jesteście, czy też ku Dominikowi parszywemu się kłaniacie? Pytam, bo upewnić się muszę i trza być nader podejrzliwym w tych czasach złotych! to teraz trudno o prawdziwego kuma, co noża w plecy nie wepchnie, gdy waść się odwrócisz!

***
Ostatnio zmieniony wt mar 07, 2006 4:10 pm przez Dark Storm, łącznie zmieniany 1 raz.
 
Awatar użytkownika
Cohen
Użytkownik zaawansowany
Użytkownik zaawansowany
Posty: 79
Rejestracja: czw lut 24, 2005 6:32 pm

sob lut 25, 2006 3:32 pm

Dymitr Jakimowicz, herbu Bibersztein-Momot

***

Jako, że z czupryny poczyna mi się już nieco kurzyć, ponownie walę nadziakiem w stół, po czym wykrzykuję:
- Ha! Tedy ruszajmy, czasu nie trwoniąć, chamom skórę nagarbować a pannicę wyratować!
Po czym wstaję i kieruję się stronę drzwi.

***
 
Dark Storm
Nowy użytkownik
Nowy użytkownik
Posty: 0
Rejestracja: sob sty 29, 2005 4:06 pm

pn mar 06, 2006 7:24 pm

Starosta Gry

***

Pan Bościński widząc cię, panie Jakimowicz, uśmiechnął się niby do ciebie przyjacielsko i złapał za rękę, bo stał niedaleko drzwi przecie.

- A cóż waćpan wyprawiasz?! Owszem, tożto rapt straszliwy i winowajców na pale trza ponabijać, ale gdzieżby po ciemku ich będziemy szukać? To pomyśl waść! Jutro z rana wyruszymy, co na to waszmościowie?

***
 
Awatar użytkownika
Masssło
Nowy użytkownik
Nowy użytkownik
Posty: 0
Rejestracja: ndz sie 07, 2005 8:34 pm

wt mar 07, 2006 3:40 pm

Marko Deravic herbu Pilawa

***

Stoję, niby to rozeźlony niby poirytwoany zwłoką kompanów, którzy w moich oczach za niemałych tchórzy uszli.
- Toż to o waćpannę chodzi nie o worek kartofli panie...Bościński o ile mnie pamięć nie zawodzi - oznajmiam ni to z przekąsem ni z cynizmem - A czyż noc to zła pora ? Waćpan raczy zauważyć, że w nocy trudno dostrzec cokolwiek. Jeśli przyoblec nas w ciemne szaty i błotem umorusać, będziemy niczym sama śmierć - zauważam, wywijając szablą.


***
 
Awatar użytkownika
Cohen
Użytkownik zaawansowany
Użytkownik zaawansowany
Posty: 79
Rejestracja: czw lut 24, 2005 6:32 pm

wt mar 07, 2006 5:22 pm

Dymitr Jakimowicz, herbu Bibersztein-Momot

***

- At! właśnie. Noc jest jeszcze młoda, panie Bościński, a panna tam pewnikiem zamiera ze strachu w plugawych łapach tych chamów! Tedy nie czekajmy, jedźmy! Teraz i zaraz! - wołam trzaskając szablą.

***

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 1 gość