śr lut 22, 2006 11:36 pm
Dymitr Jakimowicz, herbu Bibersztein-Momot
***
Kościół pełen był luda. Szlachta z okolicy całej tłumnie zjechała się była na pogrzeb Dymitra Jakimowicza, herbu Bibersztein-Momot, dziedzica na kijowskim województwie.
Pierwsze ławki, zaraz przed ołtarzem, zajmowali rodzina zmarłego, druhowie jego oraz szlachta bogatsza, z daleka nieraz przybywsza, gośćmi będąca.
Wśród nich wyróżniała się była młoda panna, mająca nie więcej jak dwadzieścia wiosen. Lico jej blade było a mokre od łez, co z zaczerwienionych oczu, dużych jak talary a zielonych niczym wiosenna ruń na stepach, szły. Nad oczyma dwoma delikatnymi łukami rysowały się brwi jedwabne. Na ramiona spadały jej bujne czarne warkocze. Przybrana w żałobę, widno po słowie była ze zmarłym alibo krewniaczka jaka bliska.
Dwudziestego dnia kwietnia, roku pańskiego 1635 wieść na Ukrainie gruchnęła o starciu oddziału jakiego koronnego z Tatary. Żadna niezwykłość by to nie była, jako, że na Dzikich Polach bitki takie są we właściwym porządku rzeczy, ta jeno była niezwykłych rozmiarów. Z pięćset Polaków a Tatarów lec nawet mogło.
Tymczasem we wsi Rosochy, jednej z kilku do rodziny Jakimowiczów należących a będąca siedzibą rodu, pojawił się pachołek, w ubraniu tak poniszczonym, że aż żal go było. Podobna rzecz była z koniem, któren zresztą i padł w chwilę po przybyciu. Pachoł wieść nieszczęśliwą a tragiczną przyniósł. Oto, rzekł on, że w tamtej utarczce, o której tu wszystko już wiadome było, zabit został syn pana Stanisława Jakimowicza, dzierżyciela owych wiosek. Mąż to był postawny, z brązowym, lekko już posiwiałym włosem i takimż wąsem. Widać było, że niepospolitej siły a umu to człek. Zjednał sobie powszechny szacunek sprawiedliwym osądem, mądrą radą, uczciwością nieposzlakowaną, miłością do ojczyzny wielką i jako katolik dobry.
Żona jego, Maria z Bodzińskich, takoż poważana, jako roztropna a pobożna niewiasta, przy tym dzielna jak mężczyzna będąc, bo z krwi ukraińskiej była i takiejż urody.
Włosy miała koloru czarnego, którego nie pobielił jeszcze szron wieku. Wysoka była, szczupła, z twarzą dobroduszną a nosem orlim.
Tym ich strata była większą, jako, że Dymitr jedynym męskim potomkiem był, albowiem reszta dzieci była dwójką kobiet. Jedną, zamężną już, najstarsza Jadwiga, w ojca bardzo wdaną. Drugą natomiast, Anna, iście jak matka, kubek w kubek, była najmłodsza i dopiero siedemnaście wiosen za sobą mająca acz już wielu adoratorów, którzy nawet z daleka byli się zjeżdżali.
Żałość wszystkich wzięła albowiem młodzian to był, dwadzieścia cztery lata ledwie liczący, choć człek mężny a ojczyznę miłujący nade wszystko, z czego słynął na całej Ukrainie, przeto wybaczali mu jego burdy wszelakie, zwady a arogancję, z czego też po prawdzie brała się sława jego i incydenta różne z tego wynikające, bo dusza była to rogata.
O pogrzeb szybko się wystarano, zaproszono wielu szlachty, spokrewnionej, spowinowaconej lub też po prostu znajomej.
Jeden jeno problem się pojawił. Choć pewni byli wszyscy, że młodzieniec odszedł do Królestwa Niebieskiego, ciała nie odnaleziono i obawa zaszła czy by można w takim przypadku pogrzeb sprawić. Ksiądz Myszowiecki, opiekun duchowny rodziny Jakimowiczów, poradził, iż niekonieczne ciało być musi, bo grób może symbolicznym być. Księdza poważano powszechnie, a nadto umny a świątobliwy był człek, tedy chętnie się z nim zgodzono.
Ksiądz Myszowiecki, bogato przybran, wszedł na prezbiterium. Cisza żałobna wypełniła kościół niczym opary jakie trujące.
Gdy kapłan mowę pożegnalną zaczął, szloch niewieści jeszcze powagi a tragizmu pogrzebowi dodał, czyniąc atmosferę jeszcze bardziej złowróżbną.
Wtem, w środku księżego kazania, wydarzyła się rzecz niezwyczajna, nadto - nieobyczajna. Ludzie w kościele zgromadzeni stukot kopyt posłyszeli i ciężkie kroki, jak by jaki olbrzym szedł. Drzwi do świątyni rozwarły się ze szczękiem zawiasów, a stanął w nich duch. Tak się z początku zdawało, co wywołało paniczne krzyki niewiast, że to może faktycznie duch nieboszczyka na swój pogrzeb przybył. Jednakowoż prędko okazało się, że to człek, jeno tak wychudzony a wynędzniały, że iście za upiora albo też inne monstrum mógłby uchodzić. Przybysz, głosem dźwięcznym, osłabłym nieco, choć wesołym nawet, wyrzekł:
- O, a toż kto umarł, żeście, panowie bracia, wszyscy w żałobie? Mówcie zatem, kto się wykopyrtnął, abym i ja mógł nieboszczykowi hołd oddać!
Wszystkich, jak jeden mąż, zgroza przejęła przed takim świętokradcą.
Tymczasem pan Stanisław Jakimowicz, w smutku po stracie syna, dozwolić nie mógł aby kto jego pamięć obrażał i dyzgusty gościom czynił. Podszedł tedy do przybysza, który ani na krok się nie ruszył, jeno wszystkim po kolei się przypatrywał, o czym się zwidzieli, choć twarz miał w cieniu skrytą. Pan Jakimowicz szablę chwycił, przystawił rękojeść do twarz nieznajomego i powiedział:
- Nie kpijcie, mospanie, albowiem my tu, jako katolicy i ludzie dobrzy, cześć chcemy zmarłemu memu synowi oddać. Odejdź prędko, nim pacjencję stracę.
Na te słowa postać zareagowała tak, jak nikt by nie przypuszczał. Ryknął śmiechem, wziął się pod boki, po czym postąpił w plamę słońca, prześwitującą przez jeden z witraży i rzekł:
- I cóż, nadal chcesz mnie rozsiekać i załatwić mi prawdziwy pogrzeb?
Ludzie wszyscy oczy wytrzeszczyli, albowiem ów przybysz to nie kto inny jak... Dymitr Jakimowicz. Stary Jakimowicz szablę puścił, osłupiał, lecz po chwili na syna się rzucił, szlochając z radości. Szlochali też inni, a zwłaszcza, jak to zwykle bywa, niewiasty. Ogólnie wielka radość powstała, że nikt nie wiedział co robić, śmiać się, płakać czy Bogu wszechmogącemu dziękować. Dymitra tłum porwał na ręce i wyległ przed kościół. Każdy chciał go uściskać, życzyć dobrze, lub chociaż z bliska zobaczyć. Bo widok wielce żałosny przedstawiał: łachmany jakieś zostały mu z ubioru, ciało wynędzniałe, policzki zapadnięte a twarz zarośnięta jak u bestii jakowejś lub też u zwykłego burka. Jedno się wszak nie zmieniło: oczy Dymitra, zawsze niby ognia pełne i teraz płonęły wesoło, nic a nic ze swego uroku a buty nie tracąc.
Na cześć jemu, cudownie ocalonemu a chwałę Pana, który, inaczej być nie może, go ocalił, najsampierw uroczyste nabożeństwo odprawiono a potem ucztę.
Tymczasem Dymitra oblegano, albowiem historyję każdy chciał wysłuchać z ust jego. Ustawiono tedy krzesło na stole, posadzono nań młodzieńca by każdy słyszał go i widział. Dymitr, lubo sobie podjadłszy i popiwszy też nieskromnie, ją swą opowieść snuć. Jak to z oddziałem wojsk koronnych wyprawił się na skraj Dzikich Pól, gdzie jakoby Tatarzy się pojawili. Kilkaż tam dni błądzili, aż nagle, szóstej nocy, wpadli w ich zasadzkę. Choć Tatarów było dwukrotnie więcej, Polacy mężnie stawali. A wiadomo, że nie ma bitniejszej jazdy nad polską. Tedy Tatary do odwrotu zmuszeni byli. Jednak bilans potyczki okazał się straszny dla obu stron. Wyjaśniał, że nie zginął wtedy, jeno go wzięli na arkan i próbowali do niewoli wziąć. Daleko w step jechali, nim zdołał się uwolnić, a potem musiał przez całe Dzikie Pola wracać, co mu się udało między innymi za sprawą zaprzyjaźnionych kozaków.
Tak tedy świętowano, a echa po uczcie niosły się po całym województwie przez tydzień.
- Te, Dymitr, złapali my z dziesięciu Tatary, reszta bez ochyby zbiegła. Co z nimi robimy? – zapytał człek w średnim wieku, patrząc się w oczy swemu młodemu towarzyszowi, niedbale rozpartemu w siodle i bez emocji przepatrującemu się jeńcom. Jeden ze złapanych postanowił spojrzeć mu w oczy. Źle zrobił, gdyż wyczytał z nich swoją śmierć. Młodzian uśmiechnął się kpiąco i rzekł:
- To co zwykle: znaleźć dobrą gałąź i zapoznać chamów z konopną narzeczoną. Ale z życiem, druhowie, jeszcze dzisiaj powinniśmy stanąć w Gawronach.
Polecenie spełniono błyskawicznie. Po dziesięciu minutach po szesnastu konnych zostały jeno obłoczki kurzu i dziesięć ciał zwisających z gałęzi.
Karczma pełna była ludzi: szlachty, chłopów, kozaków i Bóg jeden wie kogo jeszcze. W powietrzu unosiła się wspaniała woń pieczonego mięsiwa. Gwar rozmów, ryki śmiechu i stukot kufli tworzyły przyjemną, swojską atmosferę.
Przy jednym ze stołów siedziało kilkunastu ludzi nie poddających się ogólnej beztrosce i wesołości. Miny mieli wszyscy poważne, poza jednym. Był to młodzian, z pociągłą twarzą, opaloną od słońca stepów. Miał czarne jak skrzydło kruka włosy i kilkudniowy zarost. Oczy jego były koloru ciemnobrązowego, w których palił się płomień zadufania, żądzy przygody i młodzieńczej fantazji. Spojrzenie jego mało kto wytrzymywał. Wysoki, szczupły, choć nie chudy. Ubrany był w strój dostatni acz znoszony: wysokie, szwedzkie buty, wpuszczone w nie bryczesy, lnianą koszulę rozwiązaną pod szyją, na niej ćwiekowaną brygantynę. U pasa wisiała mu szabla husarska i nadziak. Z cholewy buta wystawała też rękojeść gindżału. Ogólnie sprawiał wrażenie osoby, z którą nie warto szukać zwady.
Teraz jednak uśmiechał się, na poły wyrozumiale, na poły kpiąco i zapewne tłumaczył coś właśnie towarzyszom, sącząc piwo.
- Repeto: nawet jeżeli ów nikczemnik nas ściga, tedy niech będzie, skoro już mu życie zbrzydło. Przecie nie z takich już posyłaliśmy do ziemi, będziecie teraz trząść portkami przed trzema jeno ludźmi.
Choć większość z ludzi, którzy go otaczali wyglądała na to, że ma podobny pogląd, kilku pozostało nadal nie przekonanych.
Wtem drzwi do karczmy otworzyły się i z hukiem uderzyły w ścianę. Zapanowała cisza, a do środka wkroczyła trojka ludzi. Wyglądali na Polaków, choć na Ukrainie zawsze można było znaleźć przedstawicieli większości nacji. Ciszę zakłócił jeden jeno, bezczelny głos:
- O, patrzajcie, moi druhowie, co też kot przyniósł.
Młodzian ów wstał, od niechcenia jakby kładąc dłoń na rękojeści szabli i wpatrując się w trzy nowe figury.
Przybysze obrócili się w jego kierunku, co wykorzystało kilka bardziej przewidujących person aby unieść swe rzyci w całości.
Jak na komendę sięgnęli jednocześnie po broń. Tymczasem młodzieniec spokojnie poprawił brygantynę, wyciągną szablę z pochwy, co za niem jego towarzysze uczynili. Młodzian uśmiechnął się kpiąco, obracając broń w palcach:
- Co też kot przyniósł...
W winiarni u Dopuła, Wołocha, siedziało kilku szlachty, mieszczan i kozaków regestrowych, jak to w dni powszednie często bywa. Dwóch z tych ostatnich zajmowało jeden stół, przy samym oknie i z wyraźną emocją o czymś rozprawiało. Na twarzach ich malował się niepokój.
- Bat’ku, podobno tutaj, do Czehryna, dąży ten Lach, co to zaprzysięgły Kozakom niedrug.
Starszy z nich zgrzytnął zębami, splunął soczyście i wyrzekł:
- I ja o tym słyszał, jeno nadzieję mam, że to bodaj plotki są. Mi żywot miły i choć tu pełno tak nas, dobrych mołojców, jak i Lachów, ja mu wolę w drogę nie wchodzić. Dobrze ja pamiętam, jak on wyciął pół kurzenia, za to jeno, że ataman krzywo się na niego spojrzał. A mówię ci, bat’ku, krwawy to pies, Lach nieszczery i niedrug dobrym mołojcom. A panowie łycary a hetmany to tylko przyklaskują, miast go powiesić.
Młodszy pokiwał smętnie głową i dorzucił:
- Lachy wszystkie takie same, nieszczere i niedrugi nasze. A on między nimi najgorszy, zaraz po – tu Kozak zadrżał – Jaremie. Zresztą i on czasem z kniaziem chodzi Tatarów i nas, Kozaków, bijać.
Starszy przytaknął, odchrząknął i cicho powiedział:
- Ty młody jeszcze, ale ty spamiętaj: jak nadarzy się okazyja jaka, by tego Lacha zgubić, tedy nie wahaj się. I nie zapomnijta miana jego, to jest Dymitr Jakimowicz. No, a tera wypijmy jemu, Jaremie i wszystkiem Lachom na pohybel. I Żydom.
***
Ostatnio zmieniony czw lut 23, 2006 9:01 pm przez
Cohen, łącznie zmieniany 1 raz.