No... Długo mnie tutaj nie było. Temat zamarł a ja znów zanurkowałem w szafkę z płytami. tym razem znów "tematycznie" chociaż wg zasady 2+1. Dlaczego? Ponieważ wczoraj otrzymałem oczekiwany od wielu, wielu miesięcy album. Jaki? Dowiecie się czytając ostatnią mini-recenzję. Tymczasem na ogień idzie:
Słuchając kompozycji tego zespołu nigdy nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że jest to po prostu "folkowy" Pink Floyd. Bardzospecyficzny sound, piękne harmonie i czysty głos sprawiają, że przytej muzyce można zanurzyć się w dwóch rzekach naraz. Pierwszą byłaby rzeka artrockowa - dodajmy, z najwyższje półki. Drugą - pachnący puszczami Irlandii celtyckie strumień o spokojnym, momentami tylko rwącym nurcie. Zdecydowanie polcam. Sam spędziłem przy tych dźwiękach niejeden wieczór i niejeden scenariusz splótł się w mojej głowie.
Camel, Harbour of Tears, 1996.
Słyszał ktoś może taki utwór? "Smoke on the water" się nazywa. Pewnie nie (;) ), bo to taki underground, że w londyńskich sklepach zinstrumentami muzycznymi zabraniają tego grać przy wypróbowywaniu sprzętu. Nawet w warszawskim "Hołdysie" się krzywią niemiłosiernie Cóż, nie ma się co dziwić, jest to jeden z kilku najbardziej oklepanych kawałków rockowych XX wieku. A wymyślił go nikt inny jak Richie Blackmore udzielający się aktualnie w zespole o jakże swojsko brzmiącej nazwie "Blackmore's Night". No własnie, znacie "Smoke on the water", ale czy wiecie o "B's N"? Jeśli nie - żałujcie - bo to kawałek świetnej muzyki. Aranżacje i melodia rodem z szesnastowiecznych Włoch, instrumentarium zaś rockowe i folkowe zarazem. Mamy skrzypce, fletnie, cymbały i inne takie, no ale przede wszystkim wysłużonego elektryka niezrównanego Richiego i cieply wokal jego narzeczonej Dla wielbicieli tego typu dźwieków - mus!
Blackmore's Night, Fires at Midnight, 2001.
No... Wielkimi krokami zbliżamy się do "finału" mojej notki. Dnia 22. lutego 2005 pojawił się w sklepach nowy album Steve'a Vaia. Ja, jako skromny posiadacz wszystkich lp'ów tego wykonawcy oraz części z jego projektów rzuciłem się na ten kawałek muzy z wielkim apetytem. Od kilku lat bowiem nie wychodziło spod palców tego niezwykłego instrumentalisty właściwie nic nowego. Na domiar złego (hehe) widziałem tego jegomościa na koncercie w Warszawie (lipiec 2004) co tylko podniosło poziom adrenaliny towarzyszacy oczekiwaniom na następny album.
Wczoraj wieczorem trafił w końcu w moje ręce. Słucham i słucham i nasłuchać się nie mogę. Ta muzyka jest pozerska do bólu. Gitarowe wodotryski zdają się nie mieć końca. Poraża też ilość zaprzęgniętego do pracy nad albumem krzemu. Ten album wręcz kipi od specyficznej, pokręconej elektroniki wydobywającej z jak najbardziej klasycznych instrumentów zupełnie nieklasyczne dźwięki. Bomba na całej rozciągłości. Choć, jak to bomba - dla niektórych szkodliwa.
Steve Vai, Real Illusions - Reflections, 2005.