Zrodzony z fantastyki

 
Bielon
Fantastyczny dyskutant
Fantastyczny dyskutant
Posty: 2193
Rejestracja: czw maja 06, 2004 11:28 am

Bissel - Dług [sesja]

czw wrz 04, 2008 7:17 am

Bissel - Dług


Wracam do tego co dobre. Wymysł Magnificate vel Antary.

Reguły sesji:
* Prowadzący: Bielon
* Kwestia konwencji: BielHekowy heros-slowfood. Greyhawk.
* Kwestia zgodności z settingiem: Wszelkie materiały kanoniczne zachowują umiarkowaną ważność o ile nie są w sprzeczności z opisem Bissel mojego i Waszego pióra. Dotyczy to nade wszystko świata/bogów/ras/profesji i wielu innych. Data rozpoczęcia przygody to późna jesień 620 roku. Moja interpretacja settingu jest moją interpretacją settingu. A świat jest dalece inny niż settingowy. Jaki? W sesji się okaże.
* Kwestia zastosowania mechaniki: W tej sesji opieramy się na logice i zdrowym rozsądku, wszystkie rzuty wykonuje MG., gramy korzystając z mechaniki. Jakiejkolwiek. Mechanika rozstrzyga kwestie sporne, przy czym spory z MG rozstrzyga MG. O konieczności odwołania się do niej decyduje MG.
* Kwestia kontroli MG nad poczynaniami graczy: Gracze mają nieograniczoną swobodę, jednak opis konsekwencji ich czynów leży w gestii MG. W niektórych (sami sprawdźcie jakich) sytuacjach gracze wchodzą w interakcję za światem na opisanych zasadach i sami opisują skutki niektórych swoich czynów.
* Kwestia relacji wewnątrzdrużynowych: Ze względu na rozbieżność charakterów postaci konflikty w drużynie są akceptowane i powodowane.
* Kwestia częstotliwości postowania: Tempo postowania ustalamy na jak najczęstszą. Dbajcie jednakże o nie spowalnianie rozgrywki. W niektórych sytuacjach zdarzyć się może, że częstotliwość postów będzie większa. Lub mniejsza. Proszę jednak na wzięcie pod uwagę, że mam 2 maleństwa. Myślę więc, że 1 post/2 dni to minimum. Nie bądźmy minimalistami. Rozumiem jednak sytuacje losowe, wyjazdy etc. Krótkie info w komentarzach sesyjnych pozwoli nam ustalić kogo i jak długo NPCować. Postacie Graczy nie piszących bez podania przyczyny giną. Proszę również wziąć pod uwagę, że do sesji zgłaszacie się na ochotnika. Jeśli więc chcecie grać, to i postować na w/w zasadach, o których mówiłem już w rekrutacji. Ja starał się będę pisać posta codziennie. O to proszę Was również. Nie musi być na 5 stron a4. Dość by pchał akcję do przodu.
* Kwestia preferowanej długości postów: Liczy się długość, ważniejsza jest jakość a najważniejszy MG. Gracze piszący posty jednolinijkowe są mile widziani, w charakterze mięsa armatniego. W końcu trzeba zapracować na tytuł "Rzeźnik". Podobnie jak spóźnialscy, nie klimatyczni i dedekowscy w treści postów. Posty długości 5 stron a4, nieczytelne i bełkotliwe będą traktowane równie źle.
* Kwestia poprawności i schludności notek: Żadnych emotek, psują nastrój. W dialogach gracze mogą pozwolić sobie na używanie archaizmów, wulgaryzmów i innych „zmów”. Post zaczynamy imieniem postaci, by go nie musieć poszukiwać w treści notek.
* Kwestia zapisu dialogów: Dialogi piszemy. Kursywą oraz poprzedzamy myślnikiem. Najlepiej.
* Kwestia zapisu myśli postaci: Jeżeli znajdzie się postać decydująca się na myślenie otwarte, to myśli postaci zapisujemy wybranym przez MG kolorem czcionki - czarnym. Myśli poza tym zaznaczamy z obu stron tyldą oraz piszemy kursywą. Lub inaczej, choć lepiej nie.
* Kwestia podpisów pod notkami graczy: Wyłączamy podpisy w notkach sesyjnych. Lub nie. Można umieszczać w podpisach pochlebne opinie na temat MG i Forum. Lub inne. Pochlebne mniej.

Gracze:
1. Hija
2. Hellian
3. WitchDoctor
4. dreamwalker
5. Nefarius
6. Popcok
7. khadgar
8. Gantolandon

Tym samym wróciłem do swojej ulubionej liczby Graczy, znaczy 8. W pierwszym poście proszę o krótką prezentację Waszych Bohaterów, byśmy wiedzieli kim/czym są. I jacy są. Dwa tygodnie spędzone wspólnie powinny pozwolić Wam się poznać.

Powodzenia

--------------------------------------------------------------------------------------

Zimny dziedziniec zamku zwykle o tej porze wyganiał zeń każdego, kto tylko nie miał nic nań do zrobienia. Wichry wiejące od gór, które na nilandzkiej równinie potrafiły na kość przemrozić każdego wędrowca który bez stosownego o tej porze roku przyodziewku wyruszył by w podróż, pośród kamiennych murów stojącego na samotnej skale zamku, przeganiały zeń wszystkich. Jedynie polecenie Lorda Malcolma lub jego rządcy Erdygiera mogło złamać przemożną chęć skrycia się przed przenikliwym ziąbem, który popielił nagą skórę w ułamku pacierza zamieniając nagie ludzkie ciało w bryłę zmrożonego na kość mięsa poruszanego wyłącznie wolą nadludzką. Opatulone postacie krzątały się więc zwykle o tej porze spiesznie odliczając uderzeniami serca chwilę kiedy wreszcie będzie im wolno powrócić do ciepłych pieleszy zamkowych izb.

Ten poranek jednak był inny.

Stojący na zamkowym dziedzińcu zdawali się nie czuć przenikliwego zimna, stłoczeni pod kamiennym murem, wciśnięci pomiędzy chlewiki, kuźnię i stajnię. Cichcem prowadzone rozmowy szeptanką krążyły pośród szaroburego tłumu, który zebrał się na dziedzińcu za zgodą i wolą pana tych włości. Okazja była zresztą po temu wyśmienita, bowiem takie dziwowisko nie zdarzało się co dzień. Wiedzieli, że to czego dziś mięli być świadkami, będą powtarzać przez lata a ustny przekaz tego co dziś się miało wydarzyć krążył będzie w ich rodzinach przez dziesiątki lat. O ile nie dłużej. Czekali więc w napięciu nie zważając na zimno. Wpatrując się w efekt ciężkiej pracy trzech cieśli, który ponuro tkwił na zamkowym dziedzińcu ku przestrodze i obawie. Czekali niedługo.

Dwudziestka zbrojnych, którzy wyprowadzili więźniów była czujna. Musiała być czujna po tym czego więźniowie dokonali w oberży podczas próby zatrzymania ich przez ludzi Lorda. Trzech żołdaków Lorda zostawiło tam swe kości, pięciu innych dochodziło już. Ośmiu było tak rannych, że nie mogli nawet wziąć udziału w dzisiejszej egzekucji. Pozostali, lżej ranni pełnili co prawda służbę, lecz i tak nie byli sprawnymi na tyle, by wyznaczyć ich do pełnienia pieczy nad więźniami. Nawet mimo pętających ich dłonie i kostki nóg kajdan. Nawet mimo tego, że spędzone przez nich dwa tygodnie w zamkowej wieży z pewnością odbiło się ciężko na ich zdrowiu. Ci właśnie więźniowie okazali się być najgorszymi zbirami jakich kiedykolwiek ziemia pierewodzka nosiła. Przynajmniej w oczach rodzin tych, którzy zostali przez nich niewinnie pomordowani.

Nikt w gronie zgromadzonych na dziedzińcu zamku w Pierewodzie nie miał w sercu litości dla bandytów, którzy winni byli tak wielu napaści. Wszak przewielebny ojciec Augustyn, przeor pierewodzkiego zboru Braci Żebrzących nie mógł się mylić. Nie mogli mylić się i inksi napadnięci, którym Niezwyciężony pozwolił ujść z życiem i którzy dali świadectwo niegodziwości, jakich niektórzy ze schwytanych się dopuszczali. A opór, jaki ci stawili podczas próby zatrzymania ich przez ludzi Lorda Malcolma był żywym dowodem na prawdziwość słów oskarżycieli. Mimo to idący jeden za drugim, skuci kajdanami, rzucali butne spojrzenia wszystkim na zamkowym dziedzińcu wypatrując tego, który wydał na nich wyrok. Widać mięli w sobie dość bezczelności by nawet teraz, na progu śmierci miast się ukorzyć i błagać o odpuszczenie win by z czystym sercem wkroczyć na Arenę Niezwyciężonego, rzucać kalumnie, wyzwania i wyzwiska. Tak, jakby nie dość było ich przez ostatnie dni, kiedy trzymano ich w dolnej, zamkowej wieży.

Zbrojni strażnicy poprowadzili ich pod samą szubienicę, tak by mogli ujrzeć co ich czeka. Być może liczyli na to, że widok kilku pętli strwoży zatwardziałe serca zbrodniarzy? Może też chodziło raczej by każdy na zamkowym dziedzińcu; a było tu nie mało ludzi przybyłych z okolicznych wsi dla obejrzenia kaźni przybyłych; dokładnie przyjrzał się co pan tych ziemi robi z tymi, którzy podniosą rękę na jego ludzi? Dwa tygodnie w dolnej wieży już samo w sobie było karą nader surową a jeśli wziąć pod uwagę, że druhowie rannych i zabitych strażników sprawowali pieczę nad więźniami, widok ich był straszliwy i nawet dwie niewiasty były tak skatowane, że cudem chyba tylko trzymały się wciąż na swoich nogach. Każdy kto ujrzał co Lord Malcolm uczynił z tymi, którzy mu się sprzeciwili, miał to zapamiętać na tę chwilę, gdyby jemu lub jego bliskim myśl o oporze przemknęła przez durną głowę.

Sam Lord Malcolm siedział na swoim wielkim, karym rumaku spoglądając z góry na zgromadzoną na dziedzińcu tłuszczę, więźniów i szubienicę. Odziany w podbity futrem płaszcz i gruby czepiec nie marzł jak inni. Poza odzieniem grzało go jeszcze wino; jego skłonność do win znana była powszechnie i każden kto chciał u niego cokolwiek wskórać, czy to kupiec, wasal czy też wolny wędrowiec, wiedział, iż musi oczarować w pierwszej kolejności podniebienie pana na zamku Pierewod. I tym razem czerwone lico i siny nos wyraźnie wskazywały na to że pierwszy kielich już dawno został osuszony. Byli i tac, którzy twierdzili, iż Lord Malcolm nie trzeźwiał nigdy. Pewnie było w tym ziarno prawdy, bowiem nie akceptująca takiego stylu życia małżonka Lady Gene opuściła przed połową roku swego męża i wróciła do Bissel. Od tego czasu z trzeźwością Lorda było już tylko gorzej…

- W imieniu Królewskiej Rady Regencyjnej domu de Marque, Króla Bissel i Geoff, Księcia Ainoru, Thornwardu, Dorion, Trzech Grani, Senecji, Srebrnej Toni, Rustycji i Nilandu, wyrokiem Malcolma z rodu Reydon, Lorda Pierewod skazuję was na śmierć! – Lord powiedział to głośno dbając o to, by słyszeli to w najodleglejszym rzędzie zgromadzonej na zamkowym dziedzińcu tłuszczy. Tłum był tak cicho, że gdyby w tym piekielnym wietrze uchowała się jedna mucha, słychać było by jej brzęczenie.

Dowódca żołdaków skinął na tych, którzy byli odpowiedzialni za wprowadzenie więźniów na podwyższenie. Wnet pod wpływem wydanych gromkim głosem rozkazów rozpoczęto żmudny proces wprowadzania, rozkuwania i zakładania na szyję pętli. Kilka dam i kilku urodzonych, którzy na podobieństwo Lorda z wysokości łęku siodła obserwowało egzekucję, wymieniało pod nosem jakieś żartobliwe uwagi. W wyjącym i huczącym wietrze, który roztoczył swoje władanie nad zamkowym dziedzińcem, ich głosy były zupełnie niesłyszalne. I nie sposób było zupełnie dojść do tego co mówili. Desperackie próby ostatniej walki o życie skazańców zostały ucięte szybkimi ciosami okutych pałek i kańczugów, przed którymi mając skute za plecami ramiona nie sposób się było bronić. Nie minęły trzy pacierze a stali już wszyscy na drewnianych pieńkach z pętlami zaciśniętymi na karku i skrępowanymi z tyłu rękoma odliczając w uderzeniach serca ostatnie chwile swego nędznego żywota.

- Stój Panie! – głos doszedł z boku z gęstwiny tłuszczy, która zamarła, podobnie jak wszyscy na zamkowym dziedzińcu. Krzykacz, chudy mężczyzna o rzednących włosach i haczykowatym nosie, otulony w opończę rycerską, wystąpił z tłumu ruszając ku rumakowi władcy zamku, nie zważając na kilku zbrojnych, którzy w trzech susach dopadli doń grożąc kolczastymi gizarmami i zagradzając drogę do Lorda Malcolma. – Oszalałeś! – krzyk dziesiętnika, rosłego chłopa, który pewnie pamiętał czasy wyzwalania Nilandu wzniósł się nad zamkowym dziedzińcem i zdławił nawet wycie wichru. Jednak nieznajomy nie ustąpił, nie cofnął się na krok, jeno stał spoglądając w oblicze Lorda Malcolma, który zdawał się go poznawać.

- Niechajcie go! – rozkazał sucho wykonując gest urękawicznioną dłonią jakby strzepywał coś z palcy. Gizarmy rozeszły się na boki dając obcemu dostęp do Pana na zamku Pierewod. – Czego chcesz?!

- Zatem mnie poznałeś Panie! – satysfakcja odbiła się w głosie chudego mężczyzny nie sięgając jednak jego czarnych jak węgle oczu – Pamiętasz coś mi przyrzekł? Uczynię co zechcesz Janklav, jeno mi pomórz. Co tylko zechcesz!

- Nie musisz mi przypominać! Pamiętam com rzekł i słowa zdzierżę. Mogłeś wszakże jednak poczekać, aż z ziąba na zamek pójdziem. W ten czas przedstawisz swoją prośbę – Lord zwrócił swe oblicze ku szubienicy, lecz Janklav pokręcił głową i zarechotał skrzekliwym śmiechem.

- Jam nie baklun. Po prośbie do możnych nie chadzam. Żądam Panie Malcolmie byś słowa dotrzymał i dał mi to o co poproszę. A chcę ich! – Janklav wskazał szczupłą dłonią na stojących na szubienicy. Jednak wzroku z Lorda nie spuścił. Ten również nie.

- A na co ci oni? – to była gra na czas.

- Wybaczcie Panie, ale nie wasza to sprawa. Jakem was salwował nie pytałem się o nic jenom pomoc niósł i obietnicę waszą dostałem spełnienia prośby bez pytania, bez zastrzeżeń i warunków. I teraz, po czterech latach przyszedłem po swoje. Chcę tych ludzi, jeśli i oni zechcą za mną pójść i wypełniać moją wolę. Ich żywoty wezmę jako zapłatę. – Janklav tym razem spojrzał na szubieniczników każdemu poświęcając chwilę. Na tyle długą, by zdążyli wyszperać z pamięci jego oblicze, które ujrzeli podczas pamiętnej nocy, kiedy to wdali się w spór z ludźmi Lorda. Spór o tak fatalnych konsekwencjach.

- Niechaj będzie. Wiedz Janklavie, że ja, Lord Malcolm Reydon słowa zawsze dotrzymuję. Słyszycie wy?! Hołoto! Chcecie służyć temu tu? No? Mówcie?

Pytanie zawisło nad zamkowym dziedzińcem, lecz nie było bodaj jednego człeka, który wątpił w treść odpowiedzi mających paść. Ci, których pechowy los zaniósł do tamtej oberży i posadził przy tym jednym stole oto otrzymywali od losu w zadośćuczynieniu dar. Dar, którego odrzucić nie sposób było…



.
 
Awatar użytkownika
dreamwalker
Fantastyczny dyskutant
Fantastyczny dyskutant
Posty: 2250
Rejestracja: pn gru 19, 2005 9:39 pm

czw wrz 04, 2008 8:55 am

Hasemir Vandar

Hasem z pogardą patrzył na tłumy, które przybyły tu popatrzeć na tanie przedstawienie, którym miała być jego własna śmierć.

~Nie jestem gotowy, Panie~

Pusty umysł, drżące z zimna ręce, plecy poznaczone ranami po nahaju. Hasemir Vandar nie przedstawiał najpiękniejszego widoku. Zwykle i tak brudny i mizerny, teraz stał się cieniem samego siebie.

- Przeklinam Was! Przeklinam w imię mojego boga! - słowa opuszczały gardło człowieka, jednak ginęły tylko ogólnej wrzawie. Hasemir jednak się nie oszczędzał. Co mu po głosie, skoro i tak zaraz zginie? W końcu jakiś strażnik mając dość jego zawodzenia, strzelił go pałką przez łeb. Głowa człowieka opadła w dół, z rozciętej skroni na brudny bruk padały duże krople krwi - - Co mi kurwo zrobisz? I tak zaraz umrę! Ha ha ha ha ha! - Hasemir jeszcze raz wydarł się w rozpaczliwej próbie zaistnienia we wrzawie, w próbie okazania głupio (lecz w jedyny dostępny w tej chwili sposób) swojego męstwa. Drugi cios pałką trafił go w żołądek. Hasemir zgiął się w pół, tylko po to by dostać jeszcze kopa ze zbrojnej nogi sprawiedliwości. Splunął krwią i popatrzył dziko na swojego dręczyciela. Szaroniebieskie oczy Hasemira wpatrzyły się przenikliwie w odzianego w zbroję człowieka. Przez zlepione brudem włosy opadające Vandarowi na twarz, obserwował marną istotę, której chwilowa przewaga musiała być chyba paskudną pomyłką przeznaczenia. Ponurym żartem, które tak lubi bóg szaleństwa Nithzaveth.

Więzień szedł dalej. Modlił się gorąco o jedno - życie. I nie chodziło o durną chęć przeżycia jeszcze jednego dnia. O podrywanie dziewczyn, czy zarzynanie kosą kapłanów innych bogów. Chodziło o następcę. Hasemir jeszcze takiego nie wyszkolił, co oznacza, że gdy umrze, zginie ostatni i jedyny wyznawca jego boga. Vandar przeklął się w duchu, że dał się tak głupio sprowokować, zarazem jednak wiedział, że nawet gdyby nic nie zrobił, zostałby również zgarnięty. Za wygląd. Jak zawsze.

Hasemir stanął razem z innymi z pętlą na szyi. Już teraz dość mocno została ona zaciśnięta i Vandarowi zaczynały tańczyć przed oczami mroczki. Pojawił się jednak ten człowiek, Janklav. I zaproponował służbę. Właściwie to nie była propozycja. Od niej zależało być albo nie być. Hasemir jednak już wiedział swoje.

~Panie, dzięki Ci za Twoją łaskę.~

[c]***[/c]

Brudny loch wieży pozostawiał wiele do życzenia jeśli chodzi o standard bytowania. Powiedzmy to szczerze - Vandar siedział w wielu więzieniach. Żadne było tak parszywe i brudne jak to. I do tego ta zgraja siedząca razem z nim. Te szepty - umrzemy, czy nie?
Los jednak zdawał się już być przesądzony. Co jakiś czas jeden z nich odzywał się. Chcąc pozostawić po sobie jakiś ślad w pamięci towarzyszy (którzy o ironio i tak mieli zginąć) i przysłuchujących się strażników, opowiadał swoje dzieje. Jedni zmyslali więcej, inni mniej. Jeszcze inni układali ballady o swoim rzekomym męstwie. W końcu jedna przyszła pora i na Hasemira.
- Jestem kapłanem Nithzavetha - powiedział patrząc w sufit i rozciągając się wygodnie (o ile było to możliwe) na leżących na podłodze kupach śmieci zwanych posłaniami - nie sądzę jednak byście słyszeli o moim bogu. Mój bóg - zamyślił się i dla odmiany popatrzył po pozostałych. Część z nich słuchała, część spała albo zajmowała się innymi ciekawymi czynnościami jak na przykład polowanie na szczury - ma tylko mnie. To wszystko co musicie o mnie wiedzieć. Podróżuję z miasta do miasta zbierając pieniądze na budowę świątyni i szukając godnych wyznawców. Tak właśnie - godnych. Pierwszy lepszy głupek nie może zostać wyznawcą. Do tego potrzeba powołania. Wątpie by ktokolwiek z Was to rozumiał. Nie zależy mi na majętnościach ani życiu, chcę tylko chwały mojego boga i przekazania jego dziedzictwa dalej. Jeśli umrę 0 nie zostanie po mnie nikt. Cóż, wygląda na to, że tak będzie. Jak widzieliście podczas bójki - nieźle władam kosą. Mam też swój krótki łuk i plecak pełen różnych ciekawych przedmiotów. No i myślę. Przede wszystkim. W przeciwieństwie do niektórych mam swój, jak to się nazywało, aaa mózg i potrafię go wykorzystać. No co się kurwa śmiejecie, co ja jakiś medyk jestem żeby wiedzieć jak co się nazywa? W boju potrzebna mi tylko wiedza jak uderzyć w organy witalne - jak serce albo wątroba. Chociaż najbardziej lubię ucinanie głów, do tego z resztą jest stworzona bojowa kosa. A, że jak wiecie, po obcięciu głowy mózgu nie widać (nie tak jak na przykład po pierdolnięciu młotkiem), toteż raczej się nie martwię co tam delikwent ma pod kopułą. Jeśli mnie zaatakował, to znaczy że nic. No bo powiedzcie - kto atakuje odzianego w kolczastą zbroję wojownika z kosą? No kurwa kto? No dobra, tom wszedł w niezłą dygresję. Co tu jednak więcej mówić? Widzieliście mnie w akcji. Widzieliście jak temu grubasowi głowa poleciała pod sam sufit po moim zamaszystym ciosie? Powiem Wam jeszcze jedno - jestem również niezrównanym kowalem. Ale nie od podkuwania koni, tylko wykuwania broni. Na przykład moja kosa - sam ja zrobiłem i ozdobiłem symbolami mojego boga. No, to już chyba o mnie wszystko. Ciekawe, co macie do powiedzenia robaczki? A może zechcecie się nawrócić w godzinie śmierci na jedyną słuszną wiarę? NIe? No trudno. Zatem już możecie się uważać za zmarłych.

[c]***[/c]

Wiatr mocno uderzył w twarz Hasemira silniejszym powiewem zimna. Janklav Złe Oko. Czyżby narzędzie w ręku Nithzavetha? Oby.

- Służę tylko memu panu, Nithzavethowi! - krzyknął Hasemir. Jego głos był ochrypły i złowieszczy. Potem jednak dodał - jako, że jednak przed egzekucją o ocalenie się modliłem i oto przychodzi Pan Janklav, jest on więc dla mnie narzędziem w ręku mojego boga! I zamierzam mu służyć.
Vandar kątem oka patrzył na stojącego obok niego strażnika. Jebany sadysta, uderzał lekko pałką w swoją lewą dłoń czekając na okazję do podniesienia jej na skazańca. Hasemir więc się streścił. Skoro miał nie umierać, nie miejsca na bezsensowne wygłupy i irytowanie straży. - Tak, zgadzam się! - krzyknął ochryple jeszcze raz - a teraz do kurwy nędzy zab... - zająknął się - to znaczy, szanowny panie Janklavie. Ściągnij mnie pan, bo psie syny ze straży zacisnęły mi już pętle na szyi i ledwo dycham.
Rozbiegane oczy skazańca wpatrzyły się w Janklava. I czekały na jego reakcję.
Ostatnio zmieniony pt wrz 12, 2008 11:41 am przez dreamwalker, łącznie zmieniany 1 raz.
 
Awatar użytkownika
WitchDoctor
Zespolony z forum
Zespolony z forum
Posty: 773
Rejestracja: śr gru 19, 2007 5:25 pm

czw wrz 04, 2008 12:38 pm

Gunther Drake

Gunther Drake, choć przewiany, zagłodzony i zziębnięty do kości uśmiechał się jak szaleniec, a w jego oczach tańczyły figlarne ogniki. Były tam zawsze, od bardzo dawna, nawet widmo śmierci nie mogło zgasić tlącego się w Drake’u ognia. Gdy tylko odwracał swój wzrok na żądny sensacji tłum wszystkie głosy milknęły. Było coś w tym uśmiechu, coś w tych oczach, co kazało się zatrzymać, przemyśleć czy to co robią jest na pewno bezpieczne. Rozum podpowiadał, że to tylko człowiek, on niedługo i tak zginie, jednak serce kazało zamilknąć. Zapadła chwilowa cisza, a on nadal się uśmiechał. Obolały, skatowany, głodny...

Jego stopy wreszcie dotknęły desek szubienicy, z każdym krokiem odzywał się głuchy stukot. Szedł powoli, miarowo, nie dając po sobie znać, że się boi. Bo jeśli była choć jedna rzecz, o którą lękał się Gunther Drake, było to jego życie. W końcu miał je tylko jedno. Nie mógł uwierzyć w to co się dzieje. Najpierw ta sprawa z Padre, potem ucieczka, a teraz zdechnie jak pospolity rzezimieszek w jakiejś dziurze na końcu świata.

Nie pierwszy raz stał na szubienicy, nie pierwszy raz spędził też dwa tygodnie w dolnej wieży. Zawsze jakoś się układało. To tylko dodawało mu otuchy, no i solidna budowa szubienicy, przynajmniej jakby miał zginąć, to zginąłby czysto i szybko.

Wodził swymi roześmianymi oczyma po zbieraninie żądnej bardzo krwawej rozrywki. Próbował doszukać się kogoś... Kogokolwiek... Jednak widział tylko obce twarze. Wreszcie się poddał i spuścił wzrok wpatrując się w własne buty. Trwał tak kilka sekund aż usłyszał krzyki tego nawiedzonego kapłana.

Podniósł wzrok. Uśmiech szaleńca znów zagościł na jego ustach. Zaśmiał się na cały głos widząć absurdalność tej sytuacji.

- No więc jak już kiedyś wspominałem. – odwrócił się lekko w bok spoglądając na Ceith i Dae, stojące obok siebie. - Baba, to jest istota iście piekielna, bo i przez baby wszystkie nieprzyjemności tego świata, ot choćby ta egzekucja, na której cholera jest nam dane grać role ofiar i skazańców. – czuł na sobie piorunujące spojrzenia Siostrzyczek, a mimo to nie przestawał, zresztą co miał do stracenia? - Nie wspominając jeszcze o moim burdelu, który straciłem, interesach które szlak trafił i własnym poczuciu godności i wartości. Nie miejcie mi za złe, ale lubiłem Thornward, a teraz? Zdechnę w jakiś Pierdołach na krańcu świata. – odetchnął głęboko i znów na jego twarzy zagościł szeroki uśmiech.

- Więc moje *kochane* nadzieję mam, że czujecie się dobrze? Nic wam nie doskwiera? Świetnie, świetnie. A jak pogoda? A rodzina? Zdrowa?

- Stul pysk Drake.

- A nie mam kurwa zamiaru. Mówiłem, trzymać się sprawdzonych rzeczy, nie wikłać się w niepotrzebne układy. Zamiast na tej szubienicy mogłem sobie leżeć na własnym łóżku, we własnym burdelu, rżnąc, nazwijmy to własną, dziwkę. – Ceith poruszyła się nerwowo, a Gunther uśmiechnął się, nie mógł nie zauważyć jak zadrżało jej kolano. - Różyczko, jakże się cieszę, że nie możesz zastosować swojego ulubionego argumentu w dysku... ugh... – jęknął gdy kolano Ceith wyskoczyło do przodu trafiając Gunthera w krocze.

- Powiedziałam. Stul pysk Drake.

Strażnicy nawet nie zdążyli zareagować, stali tam w osłupieniu, które to powoli przechodziło w rozbawienie. A Gunther przestał się już uśmiechać, pojękiwał tylko cicho trzymając się za obolałe krocze.

***

- Jestem Gunther Drake. I robiłem w życiu wiele rzeczy, dzięki którym mógłbym zasłużyć sobie na stryczek, a nawet na stos u tych kurwiarzy wyznawców Niezwyciężonego. A zginę jak pospolity bandzior. –nie widział potrzeby na ożywione dyskusje ze współskazańcem, skoro i tak pisany był im stryczek.

- Módl się do twojego chorego boga, ale rób to po cichu.

***

- A mamy wyjście? – uśmiechnął się Gunther, a w jego oczach znów widać było radość. Znów wyłgał się od szubienicy, od śmierci. Nie obchodziło go kim jest ten człowiek. Musiał chwytać się każdej deski ratunku. Sprzedałby duszę diabłu, gdyby tylko dało mu to jeszcze kilka dni życia.

Właściwie... Nie był pewny czy już tego nie zrobił.

- Będę służył. A teraz zdejmować mi z szyi te pętle. Wolnym człowiekiem jestem.
 
Awatar użytkownika
Hija
Użytkownik
Użytkownik
Posty: 16
Rejestracja: wt lip 20, 2004 7:01 pm

czw wrz 04, 2008 1:39 pm

Daerdre


Gang w Thornwardzie odnosił same sukcesy. Mimo tego wietrzna natura Sióstr nie pozwoliła im nazbyt długo usiedzieć w jednym miejscu. W przeciągu ostatniego roku, gnane pragnieniem nowego, przemierzyły bez mała całe Bissel. Oczywiście zawistni mogliby powiedzieć, że uciekały jak szczury z płonącego okrętu, zaszczute i bezustannie czujące na karku oddech ludzi Padre. Mogliby tak powiedzieć, gdyby oczywiście znaleźli się jacy kolwiek zawistni właśnie tu i właśnie teraz. Co jest czystym nonsensem, no bo komu by się chciało przemierzać całe Bissel tylko po co, żeby wyrazić swoją – niezbyt pochlebną – opinię na temat Siostrzyczek.
Podróżowały więc. Nazbyt może pospiesznie, by móc w pełni napawać się urodą odwiedzanych krain. Dae było to właściwie obojętne. Nadal miała głowę na karku i bandzie nie brakowało środków do życia, ale... No właśnie. Ale. Czuła, że nie ma nad sytuacją takiej kontroli, jaką powinna mieć. Tym, co – nieoczekiwanie - zabolało ją w czasie tej cholernej tułaczki najbardziej, było zaginięcie Gwiazdy. Pieprzony głupek. Po prostu zniknął. Gorsze było tylko to, że nie pamiętała okoliczności. Jakaś popijawa. Jakaś burda. Bogowie wiedzą co jeszcze. Tajemnice tamtego wieczora bardzo wolno i z oporem przebijały się przez zaciemniającą obraz mgłę niepamięci. Pomimo żywionej do osiłka pogardy, choć nie przyznawała się do tego nikomu, przywiązała się do łysego niewolnika, z oddaniem patrzącego na swą Panią. Po jego zaginięciu zrobiła się posępniejsza, bardziej jeszcze wybuchowa i zimnokrwista.
Oddaliła się nawet nieco od siostry. Nadal, jak wcześniej, troszczyła się o Ceith, jednak znacznie rzadziej dzieliła się z nią swoimi przemyśleniami. Bo i co miałaby jej powiedzieć? Że tęskni za tamtym łysym głupkiem? Że niespecjalnie wie, dokąd zmierzają? Że zawiodła, bo po ucieczce z cyrku obiecywała jej sto razy, że osiądą w jakimś bezpiecznym miejscu?
~~ Kurwa mać. ~~

Przemiana, jaka zachodziła w dziewczynie była dobrze widoczna dla jej dotychczasowych towarzyszy.
Dae i jej noże.
Morderczy szał, w jaki wpadała raz zarazem podczas spotkań z ludźmi Padre naprawdę potrafił przerażać. Niewielka dziewczyna wirowała w śmiertelnym tańcu z nożami niczym jakiś demon. Tu i ówdzie błysnęło ostrze. Tu i ówdzie w powietrze wzbijała się fontanna posoki, biorąca swoje źródło w podciętej zgrabnym sztychem arterii. Tego, co zostawało z delikwenta po jej interwencji po prostu nie dało się oglądać.
„O kurwa” było tym, co najczęściej służyło za komentarz tym, którzy mieli nieprzyjemność podziwiać jej pracę.

*

Teraz jednak, stojąc na szubienicy, wyglądała na najnieszczęśliwsze, najbardziej niewinne i budzące litość stworzenie na świecie. Tak, niewątpliwie jej talent aktorski otaczała zasłużona sława. Patrząc na nią w chwili, gdy strażnicy zarzucają jej na szyję stryczek, miałbyś pewnikiem wrażenie, że lada moment z żalu nad tą poturbowana dziewczyną o słodkiej, niewinnej buzi, pęknie Ci serce. Że zrobiłbyś wszystko, świat byś podpalił, byle tylko ulżyć jej w cierpieniu. To samo, zapewne, myśleliby strażnicy, gdyby nie fakt, że kilkanaście dni wcześniej widzieli, jak owo niewinne dziewczę z kamienną twarzą filetuje ich towarzyszy przy mieczu. Oni, mądrzejsi o niedawno nabyte doświadczenie, mieli na jej temat wyrobioną własną opinię.

Awantura w karczmie była upiorną pomyłką, a dwa tygodnie w wieży koszmarem.
Przeliczyli się. Gdyby zbrojnych było choćby o jedną trzecią mniej, poradzili by sobie bez trudu. „Gdyby”. Ten cios, który ją położył... nie spodziewała się go. Minęły dwa tygodnie, a skóra za uchem nadal co jakiś czas się rozłaziła. Daerdre tylko czekała, aż zupełnie sparszywieje. Szczęściem złego diabli nie biorą i rana nie paprała się aż tak straszliwie, jak mogłaby z uwagi na warunki. Jedyną pociechą, było to, że to nie twarz. Każdy kolejny dzień spędzony w wieży przynosił kolejne obrażenia. Na szczęście nikomu nie przyszło do głowy, by pociąć jej twarz. Za to zabiłaby ich choćby i drewnianym kubkiem. Zamiast tego znosiła razy w milczeniu. Przenikliwe spojrzenie wwiercało się w twarze oprawców. Zapamiętywała ich. Wszystkich razem i każdego z osobna. Wyjdzie z tego, wierzyła, zawsze wychodziły z opresji. Wyjdzie, a wtedy każdy z nich z nawiązką zapłaci za to, co zrobił i jej i Ceith. Zwłaszcza jej. Własne rany jakoś łatwiej było znieść. Widok siostry skulonej na tym, co szumnie nazywano posłaniem, budził w Dae rządzę mordu.
Księżniczka na stercie gnoju.

Za nią; za markotnego po utracie suki Scatty’ego – tego samego, który mistrzowsko rozsmarował po arenie obrzydliwego von Trentza wtedy, w Thornwardzie; za bezustannie marudzącego Drake – który chyba lubił obrywać od Sióstr nie mniej niż Gwiazda. Za nich wszystkich. Za całą tą popieprzoną rodzinę, którą się stali.
Zemści się.
Tam mi dopomóż bóg.
Którykolwiek.

*

Ziąb poranka drobnymi igiełkami obejmował we władanie posiniaczone ciało wygłodzonej dziewczyny. Idąc ku szafotowi próbowała skulić się w sobie. Tak, jakby było to możliwe z rękami skrępowanymi za plecami.
Idiota. Ale zabawny idiota.
Mimo pętli na szyi nie potrafiła powstrzymać krzywego uśmiechu, który cisnął się jej na usta na widok prowokacji Drake’a. Alchemik miał wyraźną słabość do Ceith. A że słabość do jej kolan miały jego jaja, było więcej niż pewne. Choć w liczeniu była dobra, nie potrafiła oszacować ile razy doprowadził Ceith do wrzenia swoimi głupimi gadkami.
Nie bardzo mogła uwierzyć, że to już koniec. Zwłaszcza przyglądając się swarom Drake’a i Ceith miała nieodparte wrażenie, że lada moment zdejmą im pętle z szyi twierdząc, ze to był tylko taki dowcip. Bardzo, ale to bardzo tego chciała.
Nie byli sami. Widać tutejszą hołotę bawiły masowe egzekucje. Ktoś się wydzierał, ktoś modlił. Nie zwracała na nich większej uwagi. Myśli Daerdre zogniskowane były na znalezieniu czegokolwiek, co mogłoby im pomóc.
I wtedy, jakby zesłany przez bogów pojawił się ten mężczyzna. Janklav. Z żądaniem uwolnienia ich od pętli. niespecjalnie rozumiała, co się dzieje, ale gdy lokalny watażka zakrzyknął, odpowiedziała

- Niechaj będzie. Wiedz Janklavie, że ja, Lord Malcolm Reydon słowa zawsze dotrzymuję. Słyszycie wy?! Hołoto! Chcecie służyć temu tu? No? Mówcie?
- Chcemy.


Jak było naprawdę, dobrze wiedział każdy z nich. Cały gang. Nikt z nich nie uwierzyłby, że Dae pragnie komuś służyć. Teraz jednak przyświecał jej wyższy cel i żeby doń dotrzeć, gotowa była powiedzieć i obiecać wszystko. Byle tylko zyskać na czasie.
Byle wyratować siostrę, siebie i tych dwóch popaprańców.
W końcu przecież na zawsze pozostaje się odpowiedzialnym za to, co się oswoiło.
Czyż nie?

.
 
Hellian
Nowy użytkownik
Nowy użytkownik
Posty: 0
Rejestracja: śr wrz 03, 2008 7:39 pm

czw wrz 04, 2008 2:08 pm

Ceith

Gang w Thornwardzie odnosił same sukcesy. Siostrzyczki i ich chłopaki, duma półswiatka. Pewnie znaleźliby się nieżyczliwi twierdzący, że opuszczali miasto w pośpiechu i nie z własnej woli. Kłamstwa to i pomówienia. Gang miał się znakomicie. Robili, co chcieli, a właściwie chciały. Przynajmniej spróbowali prawdziwej wolności. Ile osób może to o sobie powiedzieć? Niestety teraz, buntownicy w okowach, stanowili właśnie połowę prowadzonych na śmierć więźniów. Niezbyt dobrze.

Wśród nich dwudziestoletnia Ceith. Bardzo podobna do swojej dwudziestoletniej siostry. Choć dwa tygodnie w celi sprawiły, że zaczęła czuć się podobna do każdego ze skazańców. Dwie drętwiejące nogi, dwie zamarzające ręce i jedna, kurwa, szyja. Coś jest nie tak z tym najlepszym ze światów. Piękne, młode, miłe, (tak, tak siostrzana miłość jest ślepa), i prawie wykształcone dziewczyny nie powinny tak kończyć. No, ale, wracając do sprawy wyglądu, w rzeczy samej, podobieństwo bliźniaczek do reszty skazańców nie biło za bardzo po oczach. Bo raczej były tu jedynymi drobnymi brunetkami, o twarzyczkach w kształcie serca i wielkich oczach, jednym niebieskim, drugim zielonym, u obydwu.


W dniu, który miał być ostatnim, Ceith nadal była bardzo spokojna. Prowadzona na śmierć w ten zimny poranek czuła się wręcz niematerialnie, eterycznie. Jakby droga na szubienicę była jej ostatnim tańcem. Tak mało brakowało, by uniosła się w powietrze, lekka i wolna. Przeszkadzały jedynie żelazne łańcuchy na kostkach, niestosowna biżuteria dla tancerki. Nawet nie zdawała sobie sprawy, że jest po prostu o krok od utraty przytomności. Próbowała nie patrzeć na swych towarzyszy. Na wrednego Drake’a, którego niejednokrotnie chciała udusić własnymi rękami, i który nawet teraz domagał się pełnej uwagi, na Scatty’ego, który był zbyt porządny by tak fatalnie skończyć i wreszcie na Dae. Śliczna trójkątna buzia obróciła się do niej, Ceith uśmiechnęła się. Obie wiedziały, że trzymają fason dla siebie nawzajem. Żeby było łatwiej.


Nie licząc kilku przesłuchań, przesiedziała dwa tygodnie na brudnym posłaniu. W celi chłód dokuczał jej bardziej niż sińce. Za to nie lubiła tej cholernej północy, nie znają się na modzie, jedzeniu i mają paskudny klimat. I bezwstydnie drogie wino. Kiepskie miejsce do życia, jeszcze gorsze do umierania. Ale nie marudziła głośno. W ogóle szafująca zazwyczaj chętnie słowem Ceith jakoś zamilkła. Nie odpowiadała nawet na zaczepki alchemika, który z błyskiem w oczach obwiniał siostrzyczki o wszystkie swe nieszczęścia. W zasadzce w oberży nie ucierpiała za bardzo, nie licząc paru obtłuczeń i wielkiego sińca pod okiem, który dopiero co się zagoił, w sama porę, by na tym ostatnim występie twarz ładnie wyglądała. Późniejsze razy od strażników też potrafiła znieść. Co innego spędzało jej sen z powiek. Fatalny mieli rok. Siostrzyczki kradły, naciągały, oszukiwały, od czasu do czasu nawet wdawały się bójki i we wszystkich tych rzeczach były dobre. A teraz? Teraz, by przeżyć musiały zabijać. I to raczej nie Ceith, wyręczana przez zabójcze noże siostry, dręczona wyrzutami sumienia, że jest ciężarem, nie pomocą. Nie potrafiła. Bo to nie to samo, co się wkurzyć, kopać, drapać, policzkować i ciągać za włosy. Pełen repertuar cudownych, prostych, zasadnych kobiecych sztuczek. Choć po roku uciekania Ceith nadal nikogo własnymi rękami nie zabiła, wiedziała, że to nie jest powód do dumy, może gdyby wykazała w tej oberży więcej zdecydowania, uciekliby po raz kolejny. Może to jej wina, to, że zaraz powieszą całą ich fantastyczną czwórkę?


A potem, kiedy Ceith stała już na szubienicy i kiedy świat się zakołysał właśnie miała unieść się w powietrze, gdy Drake przywołał ją na ziemię. Podniebna tancerka zdołała podnieść tylko jedno kolano. Rozbawiła gawiedź, ot niechciany artystyczny sukces. Zdumiewająco krótki, bo na scenie pojawiła się nowa osoba dramatu. Wybawca, zapewne później każe oddać sobie dusze.
- Hołoto! Chcecie służyć temu tu? No? Mówcie?
Ledwie zdążyła kiwnąć głową. Podest ponownie zawirował i Ceith osunęła się na deski. Co za świat, nawet groźni bandyci mdleją.
 
Gantolandon
Częsty bywalec
Częsty bywalec
Posty: 169
Rejestracja: czw paź 20, 2005 5:00 pm

czw wrz 04, 2008 3:22 pm

Orr

Zgromadzone pod szubienicą bydło wiwatowało. Jak zwykle zresztą. Co jak co, ale nic tak nie potrafi rozruszać tłuszczy, jak widok umierającego człowieka. Co prawda stryczek nie był szczególnie widowiskowym sposobem pozbawiania życia, ale zawsze to jakiś odpoczynek od codziennego trudu.

Co za głupota. W ogóle nie powinien był się tu znaleźć. Nie miał kompletnie nic wspólnego z pochwyconymi i naprawdę mało go obchodziło, co się z nimi stanie. Kiedy jednak straż wkroczyła do gospody, nerwy odrobinę mu puściły. Nie miał zamiaru dać się aresztować i robił wszystko, żeby zniknąć z tego przeklętego miejsca. Na nieszczęście, to właśnie zaprowadziło go tutaj.

Teraz był już spokojny. To pewnie dlatego, że niewiele mógł już zrobić, mógł więc przynajmniej docenić ironię losu. Zresztą, naprawdę mogło być gorzej. Orr miał nadzieję, że lord nie będzie pierdolił długo i przejdzie w końcu do rzeczy. Dali mu jakiś tam płaszcz, ale - do cholery - było zimno.

**

Dwa tygodnie spędzone w lochu dały mu trochę czasu do namysłu. Z początku tylko łypał spode łba na swoich współwięźniów, ale bardzo szybko doszedł do wniosku, że to nie ma sensu. Owszem, w sumie to przez nich został pochwycony. Co to zmieniało?

- Orr - powiedział w końcu, gdy przyszła pora na niego - Posłaniec. Podróżuję i doręczam... ważne wiadomości.

Najśmieszniejsze, że było to przynajmniej częściowo prawdą. "Ważna wiadomość" dostarczana przez niego, na nieszczęście, nigdy nie dojdzie do adresata. Jeśli wszystko poszło dobrze, spłonęła w pożarze gospody. Na nieszczęście, podpalenie również było przestępstwem karanym na gardle. Życie.

Ten niezbyt wysoki, chudy mężczyzna od samego początku trzymał się z dala od pozostałych i odzywał z rzadka. Ciemne włosy miał ścięte krótko, przy samej głowie. Albo może po prostu były one brudne - w lochu trudno było to ocenić.

**

Ze zniecierpliwieniem spojrzał na nieznajomego, który przerwał ceremonię. Dopiero po chwili zaczął przyglądać się wymianie zdań z coraz większym zainteresowaniem... i nadzieją. Co prawda oferta była adresowana prawdopodobnie głównie do tamtej czwórki, ale nieznajomy nie określił przecież dokładnie. A Orr miał kilka umiejętności, które mogły się okazać użyteczne.

- Słyszycie wy?! Hołoto! Chcecie służyć temu tu? No? Mówcie? - odezwał się w końcu lord.

- Niech pomyślę... - odpowiedział skazaniec z sarkazmem w głosie - Pójść do kogoś na służbę, albo... zginąć na szubienicy? Trudny wybór. Myślę, że chyba jednak wybiorę służbę. Jak sądzicie?

Wciąż piździało, ale na moment jakby zrobiło mu się cieplej. Po dwóch tygodniach oczekiwania na śmierć nagle się okazało, że jego czas się jeszcze nie skończył. Prawa dłoń, jakby bezwiednie, drgnęła.

Znaaaaakomicie.
 
Khadgar
Częsty bywalec
Częsty bywalec
Posty: 114
Rejestracja: sob paź 22, 2005 4:29 pm

czw wrz 04, 2008 9:55 pm

Gregor

Poranek, w którym miał zostać stracony wraz z czeredą nieznanej mu bliżej hołoty nie był wcale mniej nijaki niż kilkanaście poprzednich, spędzonych w celi, wcale nie mniej parszywej niż inne cele, które dane było mu w życiu zwiedzić. Tyle tylko, że przywitał Gregora i resztę potwornym wręcz mrozem. Gregor uśmiechnął się paskudnie - stare nawyki ciężko zwalczyć nawet idąc na stryczek. Minęło tyle lat, a Niland nie zmienił się ani na jotę. Nawet zimno było tu bardziej kurewskie niż gdziekolwiek indziej.

[c]***[/c]

-A ten kurwi syn w kącie to kto?- Dziesiętnik, trójkowy czy inny kawał gówna z jednym pagonem więcej od innych skierował swe pytanie w stronę oberżysty 'Tańczącego Błazna'. Obiekt zainteresowania jak gdyby nigdy nic pociągnął kolejny łyk grzańca i splunął gęsto na deski podłogi. To był mroźny wieczór - nie raczył nawet zdjąć płaszcza, a płomień świecy ledwo lizał jego odziane w ciężkie, tłoczone żelazem skórzane rękawice. Na swoje nieszczęście dowódca strażników nie widział facjaty tego, z którym ewidentnie szukał zwady. Może wtedy znalazł by w sobie choć iskrę rozsądku, by poniechać, przeprosić z pocałowaniem w dupę i wyjść.

Pokaz siły był mu jednak potrzebny. Skuci kajdanami uczestnicy krwawej burdy która przed chwilą przetoczyła się przez "Tańczącego Błazna" napsuli żołdakom sporo krwi i wielu z nich pociągnęli ze sobą do grobu. Takie 'zwycięstwo' było dla w pełni uzbrojonego oddziału straży w istocie upokorzeniem i blamażem. Dowódca wziął na siebie próbę odwrócenia kart. Niestety dla siebie, dociągnął iście chujowo.

Karczmarz nie chciał gadać. Zbrojni mieli jednak, jak na zbrojnych przystało, broń i wystarczająco sugestywnie kolejny raz wyciągnęli ją z pochew.
-Powiadają, że t-t-tę-tępiciel, panie.- - wydukał przerażony oberżysta.

Dziesiętnik miał minę jakby wygrał los na loterii. Za sobą miał spory oddział ludzi, przed sobą samotnego tępiciela, a w ręku miecz. Tajemnicą poliszynela było, że nieformalny pan na ziemiach Nilandu - biskup Jan Horacy Surendorf, choć trzymał prawo żelazną ręką, przymykał oko na śmiertelne zejścia egzekutorów Trybunału. Jedni powiadali, że nie chciał, by Trybunał wścibiał się w jego władzę. Inni, że miał prywatne utarczki sprzed wielu lat z jednym z Tępicieli. A trzeba wiedzieć, że biskup nie lubił mieć wrogów. W każdym razie żywych. Bo choć z całego serca wierzył w zbawienie, to najbardziej na świecie bał się o jedną rzecz - własną dupę.

-To zabawne. Jestem pewien, że ani moi ludzie, ani miłościwy Lord Malcolm nie będą mieli wątpliwości, co do tego, że ten oto tępiciel brutalnie napadł dzisiejszego wieczora w karczmie 'Tańczący Błazen' na moich ludzi oraz bywalców.-Dobył broni i przybliżył się do ławy nieznajomego.-Przekazuję słowa samej Jego Ekscelencji-warknął. -Nie jesteście tu mile widziani!-
Ku jego zaskoczeniu, odpowiedział mu chrapliwy, ale jakby rozbawiony głos.
-Trzymasz ten miecz jak niewprawna dziewka fujarę.-

Potem wszystko wydarzyło się jak w zwolnionym tempie. Siedzący zerwał się z ławy tak gwałtownie, że przewróciła się ona na ziemię. W ręku dzierżył potężny czarny miecz z paskudną zębatą klingą, który do tej pory spoczywał obok niego, przykryty kawałem szmaty. Żołdak nie miał czasu oglądać zdobień na ostrzu, ale ewidentnie nie pasowały one do aparycji jego właściciela. Jego pancerz nie był na pokaz - stal zmatowiła się, a wyprawna skóra straciła kolor nadany przez garbarza. Tu i tam, na straszącym kolcami napierśniku widać było ślady po cięciach. Zaś na pokrytych futrem buciorach i ciężkim płaszczu, który zrzucał w locie, wprawne oko dostrzegłoby zakrzepłą krew. Jednak nie to było najstraszniejsze....

Tępiciel był wysoki. Nie był jednak olbrzymem. Długie lata w tym fachu wyrabiały też mięśnie jak mało która robota, ale nawet one nie były tym, co dostrzegało się w Gregorze pierwsze. Pierwsza była jego gęba...

Jego włosy musiały być kiedyś ciemne, ale od niepogody i niewygód spłowiały. Jego twarz, paskudnie zarośnięta twarz była pokryta gęstym splotem blizn, których kolekcja wciąż powiększała się. Gdzieś za tą szpetną facjatą były oczy - w których obok nienawiści i chłodnej furii czaiła się przerażająca obojętność na to, co stanie się z osobnikiem po drugiej stronie ostrza. No i uśmiech - uśmiech, w którym nie było cienia radości... Żołdak powoli zaczynał rozumieć swój błąd. Zbyt powoli.

Gregor nie mylił się co do umiejętności swojego oponenta. Jakim cudem ów wyżył w Nilandzie tak długo z tak mizernym ćwiczeniem - pozostawało dla niego zagadką. Walczący próbowali się przez chwilę krótkimi cięciami, by w końcu do ataku przystąpił strażnik. Gregor wywinął się spod pchnięcia, które ten kretyn sygnalizował tak wyraźnie, że wyczuł go chyba nawet karczmarz. Gdy żołnierz próbował cofnąć dłoń, tępiciel chwycił go wolną ręką za nadgarstek i ścisnął tak mocno, że chrupnęły kości. Ów wypuścił broń i wrzasnął, ale Gregor nie baczył. Pociągnął za ramię, sądząc po jeszcze głośniejszego krzyku, wyrywając je ze stawu. Nie zamierzał się pierdolić i zatopił własne ostrze w gardle tej pokraki.

Reszta zbrojnych stała jak w transie, patrząc jak Tępiciel opiera bucior na rzygającym jeszcze krwią truchle ich dowódcy i wyciąga miecz z głośnym mlaśnięciem. Dopiero, gdy jego pogardliwa plwocina spadła na nieruchomą już twarz nieboszczyka, ruszyli do ataku...

[c]***[/c]

Tak oto kroczył w stronę sznura. Ku wściekłości strażników, ich dwutygodniowe 'zabiegi' nie zrobiły na nim większego wrażenia. Nie zrobiłyby na nikim, kto przeżył próby nawracania nilandzkiego kleru, tortury Surendorfa i sporą próbkę wyjątkowych umiejętności Mistrza Małodobrego. Gregorowi wydawało się, że najbardziej uciążliwi byli ci, z którymi dzielił celę - wyjątkowo skorzy do pierdolenia głupot. On sam nie widział potrzeby, żeby się przedstawiać, skoro i tak za te parę dni wszyscy mieli gryźć ziemię. Zwłaszcza, że jeśli wydałoby się kim jest, nie mógłby liczyć nawet na te parę dni w parszywej celi, w której jedyną atrakcją był zapach moczu, zgnilizny i trupa. Tak więc Gregor ograniczał się na ile mógł do subtelnego uciszania tej bandy idiotów. Zwrot "Morda klecho!" powoli zaczynał wchodzić mu w krew.

Gdy w końcu zdołali nie bez kłopotów przepchnąć mu głowę przez obręcz sznura, spojrzał po tłumie, po tym skurwesynie Malcolmie i po żołdakach, po czym siarczyście splunął na ziemię. Czuł sznur na szyi, czuł pustą przestrzeń pod deskami, na których stał... Tak kurewsko blisko zemsty...

I wtem, odległe wspomnienie trafiło Tępiciela niczym piorun.

[c]***[/c]
-Lepsze życie? Lepszy świat? -Nowiście w Niland, jak nic....-
[c]***[/c]

Gregor skrzywił się, z trudem oddalając od siebie echa przeszłości. Człowiek, który mienił się Janklavem miał wyczucie czasu. Nie mógł czekać dłużej, niech go piekło pochłonie! Skurwesyn był sprytny - w takiej chwili każdy ze skazańców dałby nawet dupy za choćby kwadrans na tym padole. Lord Malcolm pytał, lecz nawet on był na tyle bystry by znać odpowiedź. Z pewnością znał ją także Janklav.

-Ta.-odparł gardłowo Gregor, próbując wyłowić spojrzenie świeżo upieczonego pracodawcy.
 
Awatar użytkownika
Nefarius
Fantastyczny dyskutant
Fantastyczny dyskutant
Posty: 3957
Rejestracja: śr mar 08, 2006 6:39 pm

czw wrz 04, 2008 11:41 pm

Scatty

Po raz kolejny wyłonił się pierwszy. Jak za starych dobrych czasów, gdy był swego rodzaju wykrywaczem pułapek i tarczą, dla siostrzyczek. Szedł pierwszy wprost pod gruby sznur, który to miał zacieśnić się na jego szyi i oddelegować z obowiązku, babrania się w tym wielkim gównie, jakim było życie. Scatty był zarośnięty, brudny, posiniaczony. Miał rozczochrane włosy i popuchnięty łuk brwiowy. Młodzieniec szedł z spuszczoną głową. Miał przekrwione, szklące się od napierających łez oczy. Nie płakał, tylko straszliwy mróz tak oddziaływał na jego biedne, zmęczone oczy.

Najbardziej było mu żal biednej, wiernej suki, która najzwyczajniej w świecie gdzieś się zapodziała. Scatty nie wiedział gdzie, nie mógł nic poradzić. Choć lubił brutala, który również się zgubił gdzieś po drodze, nie tęsknił za nim tak jak za swoją Diego. Żal mu było, że w chwili przed własną śmiercią nie mógł jej przytulić, poczuć charakterystycznego zapachu futra i poklepać po łbie. Młodzieniec wziął głęboki wdech i stanął równo i prosto przed -wyczekującym kolejnej ofiary- stryczkiem.

Była jeszcze jedna sprawa. Jedna rzecz, która tak go męczyła i nie mógł się przemóc. Czuł to odkąd pamiętał, że należał do gangu. Nigdy, jednak nie miał odwagi przyznać się do tego. Człowiek podniósł obitą gębę do góry, spoglądając na tłum. Chwilę tak wpatrywał się w gawiedź żądną mordu, po czym wejrzał w bok, gdzie marudzący Drake znów szukał zaczepki. Nawet w takiej chwili, ten szaleniec potrafił zdenerwować innych. Kolejną osobą była Ceith. Tak naprawdę Scatty nigdy z nią nie rozmawiał bez powodu, od tak dla zabicia czasu czy coś w tym stylu. Rozmawiał z nią, kiedy musiał. W końcu obok niego, najbliżej stała Dae. Według niego, piękniejsza z siostrzyczek. Kobieta, która dla niego była ideałem, choć nigdy tego po sobie nie pokazał.

Młodzieniec przełknął ślinę i przetarł krople zimnego potu z czoła. Długo się do tego zbierał, lecz w końcu się przemógł. –Dae…- rzekł cicho, by jego słowa usłyszała tylko i wyłącznie ta jedyna kobieta. –Dae, ja chciałem Ci powiedzieć… Że odkąd Cię poznałem. Pokochałem Cię od pierwszego wejrzenia i tak trwałem w tym uczuciu tyle czasu… Teraz, kiedy wiem, że umrę, umrę obok Ciebie i moich przyjaciół, mogę Ci to wyznać. No i przynajmniej wiem, że nie zarobię policzka od ciebie za rozczulanie się…- rzekł uśmiechając się od niechcenia.

Młodzieniec już miał właściwie zakończyć swoją pseudo przemowę, gdy z tłumu rozległ się głos jakiegoś mężczyzny. Człowiek, zbliżył się niebezpiecznie blisko do kata całej grupy i zamienił z nim kilka zdań, po czym zapytał skazanych na śmierć, czy zechcą uniknąć śmierci, jednocześnie pracując dlań. Scatty poczuł w duchu eksplozję ciepła, nadziei i pogody ducha. Widząc, zaś, że kompani jego zgadzają się na współpracę i on wyraził zgodę wyraźnym kiwnięciem głowy.

Wykidajło miał mieszane uczucia wobec wyznania z przed kilku chwil. Z jednej strony nie żałował, że w końcu to powiedział. Z drugiej strony zaś żałował, że ich wybawca nie przybył z ratunkiem wcześniej, gdyż szefowa młodzieńca nie patrzyłaby na niego teraz w taki właśnie sposób. Scatty spuścił znów głowę w dół…
 
Bielon
Fantastyczny dyskutant
Fantastyczny dyskutant
Posty: 2193
Rejestracja: czw maja 06, 2004 11:28 am

ndz wrz 07, 2008 11:58 am

Lord Malcolm z rodu Reydon nie ukrywał, że przebieg egzekucji nie trafia w jego oczekiwania. Sporo osób ze zgromadzonej na dziedzińcu tłuszczy podzielało widać jego spojrzenie na wydarzenia, bowiem powoli przez zamkowy plac przetaczać się jęły szmery i pomruki niezadowolenia. A szubienicznicy, jeden po drugim, deklarowali chęć służenia swemu wybawcy, który bez okazywania jakichkolwiek uczuć słuchał ich wiedząc, że jedną tylko mają odpowiedź. I czekał na wszystkich. Nie doczekał się.

- Widzisz Janklav, nie wszyscy wolą twoje towarzystwo. Lepiej im u mnie! Bierz sobie tych, co chcą. I szybko, bym zdania zmienić nie zechciał! – Lord Malcolm spoglądał z góry, z wysokości łęku siodła nie kryjąc pogardy na swoim przepitym obliczu. Zimne oczy wypełniała wściekłość, co było zresztą zrozumiałe, popsuto mu wszak pyszną egzekucję. Sam popsuł ją godząc się na to!

- Nie zmienicie zdania mości Lordzie, boście słowo dali i je zdzierżycie. Słowo rycerskie, rzecz przecie święta! – trudno było dociec czy Janklav, za którym stawali kolejno uwolnieni niedoszli wisielcy, kpi, czy mówi szczerze.

- Nie igraj ze mną Janklav! – widać dwuznaczność słów dotarła i do Lorda. Atmosfera na dziedzińcu zrobiła się gęsta i nie oczyszczał jej nawet przenikliwy chłód nilandzkiego wichru. Kilkunastu zbrojnych ostrożnie i powoli otaczało pierścieniem uwolnionych jeńców i ich nowego pana. Bez rozkazu, jakby intuicyjnie wyczuwając wolę pana na Pierewodzie.

- Nie igram. Nie śmiał bym. – Janklav uśmiechnął się kłaniając się jednocześnie przesadnie, dworsko, po czym już poważniej odrzekł – Nie chcę z tobą zwady, mości Lordzie. Przyszedłem odebrać coś mi obiecał, gdym ci pomoc niósł. Dałeś mi ich a ja ich biorę. Rozumiem, że to są zbrodniarze na gardle sądzeni, więc rzeknę ci Panie, że tam gdzie ja ich wezmę, pewnikiem spotka ich śmierć. Jako i mnie. Tedy Twój wyrok, choć bez udziału tutejszego kata, będzie spełniony.

- Zatem bierz ich i idź już, Janklavie. Nie jesteś tu mile widzianym. Jako i oni. Idźcie precz z moich ziem, bo jak do wieczora ich nie opuścicie każę was pojmać. Czy mówię jasno? – Lord twardo spojrzał na niedoszłych wisielców. Janklav skinął głową, po czym rzekł krótko – Żegnaj Lordzie Malcolmie, sławił będę Twą szczodrość. I prawość.

- Ja już ci powiedziałem, nie igraj! Kiedyś cię język na szafot zawiedzie. Jak dożyjesz tej chwili!

- Na równi ze szczerością – Janklav skinął na „swoich”, zwleczonych z szubienicy i rozkutych już ludzi. I nie czekając już na dalsze słowa Lorda ruszył przez stworzony przez zbrojnych szpaler. Szli w milczeniu, bowiem żaden z uwolnionych nie chciał pochopnym słowem stłuc cienkiego niczym furyondzki kryształ rozejmu. Janklav szedł pewnie i szybko tak, że strażnicy pilnujący furty zamkowej rozwali ją w ostatniej chwili przed jego posępnym konduktem.

Zamek opuszczali w pośpiechu czując na plecach odprowadzający ich wzrok strażników z zamkowych murów. Schodząc spiesznie po żwirowej drodze ku rozrośniętej u podnóża zamku, w zakolu rzeki, osadzie. Teraz dopiero poczuli zimne podmuchy nilandzkiego wichru. Po dwóch tygodniach spędzonych w zamkowej wieży ich odzież była w opłakanym stanie przypominając bardziej żebracze łachmany niźli ubranie dla kogoś, kto przetrwać miał jesienią na nilandzkiej rubieży.

Ich oswobodziciel prowadził ich prosto ku portowi. Mijali pozamykane na głucho domostwa i zagrody, warsztaty w których nikt nie pracował i obejścia gdzie tylko młoda dziatwa zerkała zza płotów. Większość dorosłych poddanych lorda Malcolma była wszak na dziedzińcu zamkowym, gdzie wciąż pozostało kilku wisielców, którzy nie mięli dość rozumu lub sił na wykrzyczenie swej zgody. Ich kaźń dostarczyć miała rozrywki tym wszystkim, którzy przybyli tego poranka na zamek. Przez to właśnie osada zdała się niemal wymarłą. Idąc za swoim oswobodzicielem doszli do pomostu, przy którym cumowała solidna barka, na której pokładzie stała odziana w męski strój niewiasta. Janklav skinął jej głową po czym zwrócił się do swoich nowych ludzi.

- Nie interesuje mnie kim jesteście i czym się zajmowaliście po dziś dzień. Tam gdzie idę, czeka was najpewniej śmierć, nie kłamałem gdy to mówiłem. Nikt bowiem nie wrócił z miejsca, do którego chcę was zawieść. Nim jednak ruszymy, musicie znaleźć dla siebie to, co jest wam niezbędne a co Pan tych ziem wam zabrał. U mnie na łodzi jest dość prowiantu, ale ni oręża, ni przyodziewku nie starczy. Odpływamy za godzinę. Jak ruszymy powiem wam po co was zratowałem i czego od was chcę. Nie spóźnijcie się bo tu czeka was tylko śmierć…

Nie czekając na ich odpowiedź wskoczył na pokład barki. Dał im wszak godzinę by zdobyli dla siebie wszystko to, co było by im niezbędne. W ich interesie było, by czas ten wykorzystali dobrze…

.
 
Awatar użytkownika
Uriel
Grafik
Grafik
Posty: 403
Rejestracja: sob mar 24, 2007 6:03 pm

ndz wrz 07, 2008 8:16 pm

Evelyn Dammerung

Tego dnia po raz pierwszy od dobrych paru dni wyszła na powietrze, nic więc dziwnego, że przez długie chwile napawała się zimnem zalewającym jej nozdrza i otulającym policzki. Nad brzegiem unosił się zapach przegniłego drewna, glonów i mokrego piasku, a biorąc pod uwagę dzisiejszy wiatr perfumeria ta unosiła się też nad brzegami grodu, nie zdziwił ją zatem fakt, że dokąd spojrzała nie uraczyła nikogo, nie licząc dwóch psów spierających się o gnijący ochłap. Zerknęła na kołyszącą się przy pomoście barkę, którą dzień wcześniej pokazał jej Janklav i raz jeszcze przeszył ją przyjemny dreszcz, bowiem po tak długiej przerwie znów będzie mogła poświęcić się swej pasji. Nie, żeby samo dowiadywanie się, przeszukiwanie ksiąg i starych pergaminów nie było zajmujące, nie. Evelyn gustowała w takich rozrywkach niemal tak mocno, jak krasnoludy gustowały w piwie jednak między siedzeniem w czterech ścianach biblioteki, a mogącemu się lada moment zawalić, tysiącletniemu grobowcu była jedna, zasadnicza różnica. Próżno było szukać emocji tak wielkich między starymi regałami, natomiast jeżeli chodzi o katakumby, lochy... Tam jeden, nieostrożny krok mógł przyprawić zainteresowanego o niemalże śmiertelną dawkę podniecenia.

Spojrzała raz jeszcze na barkę i zawróciła, kierując się w stronę karczmy w której nocowała. Nawet nie zauważyła, że dookoła było cicho i pusto, głowę zajętą miała czymś innym, ważniejszym. Nikt wszak nie powiadomił jej o dzisiejszej rozrywce roku mającej się odbyć na dziedzińcu, choć raczej wątpliwym jest przypuszczać, aby wybrała się na to przedstawienie. Była ponad takie głupstwa, przedstawiciel skromnej inteligencji wolałaby spędzić czas na wsłuchiwaniu sie w występ pierwszorzędnych grajków, niż na podrygach wśród zapijaczonej hołoty, chociaż z różnymi typami ludzi miała w życiu do czynienia. Byli to i ludzie szlachetnie urodzeni, i profesorzy, duchowieństwo, ale i grubiańscy najemnicy, którzy każdego wieczora musieli napić się przy ognisku podczas gdy ona skrupulatnie, ziarenko po ziarenku odłupywała twardy piaskowiec ze starożytnych figurek. Zamyślona i całkowicie odcięta od świata minęła pustą sień i wspięła się po skrzypiących schodach na piętro gospody. W całym swym roztargnieniu nie zamknęła drzwi swego pokoju na klucz, na szczęście chyba nawet złodzieje poszli oglądać egzekucję, bo nic nie zginęło. Księgi i pergaminy leżały na stoliku, tak jak je zostawiła, plecak także, wypchany najpotrzebniejszymi rzeczami i sprzętem. Jeszcze ostatni raz przysiadła do stosu i zaczęła czytać, i gdyby nie nagła pogoń psa za kotem, której towarzyszyło ujadanie głośne na całą okolicę, zapewne czytałaby do wieczora.

- Już tak późno...?- szepnęła w pustkę, zerkając na słońce za oknem. Wstała szybko, poskładała równo woluminy, związała sznureczkami zwoje i większość ostrożnie wsunęła do torby. Te, które się nie zmieściły wzięła pod pachę, obejrzała jeszcze dokładnie pokój, tym razem nie mogła niczego zostawić, a kiedy już się upewniła, że cały swój dobytek ma w plecaku i torbie poszła na brzeg, zostawiając mały, srebrny kluczyk na blacie.

* * *

Janklava nie było jeszcze przy barce, przez moment przemknęło jej przez myśl, że nie znalazł nikogo do pomocy, jednak po chwili przypomniała sobie pewność w głosie mężczyzny, kiedy wczoraj mówił jej, że na pewno, ale to na pewno wyruszą dzisiaj i to w pełnym składzie. Co prawda po stracie pieniędzy (szlag niech trafi złodziei!) Evelyn zaczęła być trochę mniej entuzjastycznie nastawiona do całej wyprawy, jednak zainteresowanie nadal przewyższało. Kobieta ostrożnie weszła na łódź, rada z tego, że dzięki niej szybciej dostaną się na miejsce. Nie pozostało jej nic innego, jak zaczekać, zdjęła więc plecak, torbę i oparła się o drewnianą balustradę. Pogoda była dla niej w sam raz, nie za gorąco, nie za zimno i chociaż dookoła czuć już było jesienną senność i szarość, ona cały czas lekko się uśmiechała, czekając na mrozie.

Dopiero odgłos licznych kroków na pomoście wyrwał ją z zamyślenia, otrząsnęła się i zerknęła na nadchodzącego, znajomego jej mężczyznę w towarzystwie grupy... Nie do końca przypominającej jej najemników z jakimi miała okazje pracować. Jej wzrok przykuły dwie, dosyć nędznie wyglądające kobiety. Evelyn zwykła myśleć, że nie przejmuje się modą, ani wszelkimi kanonami piękna, czy dobrego smaku i że równie dobrze mogłaby chodzić w starych łachach, byleby były one wygodne. Teraz, widząc brudne, ubrane w jakieś szmaty kobiety nie mogła nie poczuć się kobieco, chociaż zapewne była to zasługa płaszcza, który niedawno sobie sprawiła. Evelyn Dammerung bowiem rzadko przejmowała się tym co na siebie włożyć i nie ukrywała tego. Chociaż ktoś (coś?) dał jej figurę pożądaną przez większość kobiet (mężczyzn zapewne też) to nie wziął pod uwagę co taka pani archeolog może z nim zrobić, a nie robiła z nim za wiele. Wysokie buty na płaskiej, ale grubej podeszwie wcale nie dodawały jej niskiej sylwetce dodatkowych centymetrów wzrostu, brązowe, starte spodnie, mimo, że opinały się na udach i pośladkach to i tak były tak wynoszone, że nikt nie przywiązywał uwagi do tego, że pod nimi mogą kryć się zgrabne nogi. Lniana, beżowa koszula i tak zwykle znajdywała się pod płaszczem, nikt nie widział więc, że jest to raczej odzienie letnie i jedynie właśnie ten nowy płaszcz był jakoś przyzwoicie skrojony, że opinał się na wąskiej talii, a brązowe, gęste futro zdobiące kołnierz zdobiło też pełny dekolt, który nie był upstrzony nawet pojedynczym wisiorem. Kobieta uśmiechnęła się lekko do Janklava, z buzi widać było, że ma nie więcej niż dwadzieścia-kilka lat, a krótkie, brązowe włosy dodatkowo ją odmładzały. W jej niebieskich oczach tlił się młodzieńczy zapał, cerę miała ładną, chociaż opaloną od letniego słońca, nos mały i lekko zadarty, sprawiający wrażenie, że jego właścicielka czasem za bardzo przyciskała go do stronic ulubionych ksiąg, a usta pełne i różowe od zimna. Pomachała im lekko, na przywitanie.

- Niestety, nie stroję się z wiele, więc nie mam żadnych ubrań, którymi mogłabym was uraczyć.- odezwała się do dwóch kobiet. Jej głos był niski, ale nie tracił przy tym kobiecości. Zerknęła jeszcze na mężczyzn,wyglądających jak ostatnie nieszczęścia - Panom natomiast mogę coś dać, na pewno sie przyda.- sapnęła, wyjmując zza pasa dobrze zaostrzony sztylet i podała jednemu z nich.- To do ogolenia się.- dodała, a kącik jej ust zadrżał lekko.
 
Hellian
Nowy użytkownik
Nowy użytkownik
Posty: 0
Rejestracja: śr wrz 03, 2008 7:39 pm

pn wrz 08, 2008 11:43 am

Ceith


Piękny początek. Każe im ukraść sprzęt, a nie mówi, do jakiej roboty. A wyglądał na bystrego. Tak pięknie wkurzył Lorda Malcolma. Ech, szkoda, odważny, wygadany, ale brzydki i niezbyt bystry. Tak, lekko jeszcze zamroczona Ceith oceniła Janklava. Bezbrzeżna radość z faktu, że nadal żyją nadal nie przedarła się na wierzch uroczego charakteru dziewczyny.


Co dziwne nie przychodziło jej do głowy by odmówić podróży do nikąd z dziwacznym dobroczyńcą. Ceith wierzyła w bogów tylko, gdy jej to pasowało, ale teraz czuła, że zaciągnęła dług i niedobrze byłoby go nie spłacić. I nieważne jak nazwać tego, komu przez to by podpadli.
Można by powiedzieć, ze złodziejski fach wyssały z mlekiem matki, tak zapewne było, i to mimo faktu, że nic o owej matce nie wiedziały. Choć w godzinę w obcym miejscu nie da się zmontować skoku stulecia. Ale trzeba przecież tylko zdobyć kilka sakiewek i zrobić zwyczajne zakupy. Najgorzej, że na tym cholernym zadupiu nie mają raczej jedwabiu. Musiałyby się włamać do szlacheckiego domu.
- Minimum dwadzieścia minut na łaźnię. Musimy się sprężać – powiedziała w stronę siostry i chłopaków.
- Wy pilnujecie. My robimy za przynęty. Port to dobre miejsce. Co o tym myślisz Dae? Zadzieramy z miejscowymi dziwkami? – rozchichotała się przy tym nieco makabraczynie.


Tak, może z czyjegoś punktu widzenia były to działania upokarzające, zwabianie niedopitych marynarzy w zaułek i walenie po łbie dla paru miedziaków, ale Dae i Ceith dostały rumieńców i bawiły się świetnie, szkoda, że miały na ten ubaw tak mało czasu. Starły się wybierać porządniej ubranych, choć liczyło się przede wszystkim tempo, nim ruszą przeciw nim miejscowi złodzieje. Szło tak dobrze, że stojący na czujkach Scatty i Drake zaczynali się trochę wkurzać z nudów i zimna. Po pół godzinie nastąpiło podliczanie zarobku i równy podział.
- No to teraz każdy w swoją stronę. Spotkamy się przy łodzi
- I, Drake, nie zabij nikogo, no chyba że któregoś z tych pieprzonych strażników zobaczysz – Ceith splunęła na ziemię, nadal z krwią - wtedy niech ich boli – uśmiechnęła się do alchemika naprawdę czarująco, tak jak do niego akurat nie uśmiechała się prawie nigdy.
- Scatty, a ja Ci się nie podobam? –Krzyknęła już na odchodnym, bardzo zadowolona, że wytrzymała z tym żartem tak długo.
- Dae, to co robimy? Kąpiel, a potem? Nie zdążymy dostać się do lorda pierdolonego Malcolma i go wykastrować. – W swoim mniemaniu uprzedziła słowa siostry.
 
Gantolandon
Częsty bywalec
Częsty bywalec
Posty: 169
Rejestracja: czw paź 20, 2005 5:00 pm

pn wrz 08, 2008 1:41 pm

Orr

Pan na tutejszych włościach chyba nie był zbytnio zadowolony z przerwanej egzekucji. Orr nie miał zamiaru ronić łez nad jego stratą. Prawdę mówiąc, chociaż nie nienawidził tego człowieka, miał go głęboko w dupie. Gdyby w tym momencie lord padł rażony piorunem, mężczyzna nie podniósłby nawet głowy. Prawdę mówiąc, to samo dotyczyło tajemniczego wybawcy - Janklava i ludzi z lochów.

Kwestia tajemniczego zlecenia nie była jeszcze do końca jasna. Wiadomo było tylko, że jest niebezpieczne. Fakt, że zleceniodawca kazał im ukraść sprzęt nie mówił za wiele. Mogło to świadczyć o tym, że brakowało mu środków, ale być może po prostu szkoda mu było marnować dobry ekwipunek na straceńców. Tak czy inaczej, nie było kompletnie żadnych powodów, żeby Orr miał zostawać w Pierewodzie. Raz, że równie niebezpiecznie, dwa - że jego przesyłkę i tak szlag trafił. Mała paczuszka spłonęła doszczętnie wraz z gospodą, zostawiając po sobie tylko kupkę popiołów.

Tak czy inaczej, zdobycie ekwipunku mogło okazać się dość trudnym zadaniem. Najprawdopodobniej szanowni bandyci by mogli, ale Orr przywykł raczej do radzenia sobie samemu. Sama myśl o proszeniu kogokolwiek o pomoc wywoływała w nim pewien wstręt. Poza tym i tak nie potrzebował zbyt wiele. Po prostu coś w miarę ciepłego i może ewentualnie coś do opędzania się od uzbrojonych ludzi.

Drugi problem rozwiązał się sam. Tak jakby. Kobieta czekająca na przystani z miłym uśmiechem zaproponowała sztylet. Niedawny skazaniec naprawdę nie był takim chamem, żeby odmówić damie.

- Dzięki - wysilił się nawet na uśmiech, chociaż nie było mu szczególnie wesoło. Prawdę mówiąc, gdyby go zapytać o jakiekolwiek wrażenia związane z jego obecną sytuacją, odpowiedziałby tylko, że jest mu cholernie zimno i przydałoby się wrzucić coś na ząb.

**

Sztylet dodawał poczucia bezpieczeństwa, ale Orr nie miał najmniejszego zamiaru skorzystać z niego w tym momencie. Napad z bronią ma to do siebie, że mocno przyciąga uwagę. Nie miał też na tyle pewności siebie, żeby ryzykować, tak jak drodzy współtowarzysze z celi. Im mniej osób będzie wiedziało, że potrzebował ubrania, tym lepiej na tym wyjdzie. Niezależnie od zapewnień Janklava, mężczyzna nie szykował się jeszcze na śmierć.

Ciepły, podbity futrem płaszcz wypatrzył niedługo potem. Wprawdzie jeszcze wciąż znajdował się on na jego prawowitym właścicielu, ale to nie był problem. Okazja trafiła się, jak ofiara wchodziła do domu. Krótka konwersacja przekonała biedaka, że może sobie kupić taki właściwie w każdej chwili i właściwie wcale go nie potrzebuje. Ot, kwestia właściwego doboru argumentów. W rzadkim przypływie dobrego humoru Orr obiecał, że zapłaci za parę dni. Wprawdzie nie miał najmniejszego zamiaru, ale kimże by był, żeby odbierać innym nadzieję?

Dalej wyglądało to podobnie. Cicha konwersacja na uboczu i pokornie wyrażona prośba. Odpowiedni dobór słów sprawiał, że rozmówcy w pewnym momencie stawali się bardziej skłonni do współpracy. Najtrudniejsze w tym wszystkim było znalezienie osób, które będą wystarczająco skłonne do rozstania się ze swoją własnością, a jednocześnie nie będą miały przy sobie samych śmieci. Gdyby chciał ich sakiewek, zapewne musiałby się nieźle natrudzić. O ile w ogóle byłoby to możliwe.

Z ubraniami nie było jednak tak tragicznie. W związku z tym cały proces zdobywania odpowiedniego odzienia potrwał około pięćdziesięciu minut. Był jeszcze czas, aby wyryć na jednej ze studni bardzo mały symbol. Sam w sobie nic nie znaczył. Dla osoby, która jednak wiedziała w czym rzecz, stanowił czytelny sygnał: "Było zagrożenie. Misja przerwana. Znikam."
 
Khadgar
Częsty bywalec
Częsty bywalec
Posty: 114
Rejestracja: sob paź 22, 2005 4:29 pm

pn wrz 08, 2008 4:02 pm

Gregor

To że Janklav posyła całą wesołą gromadkę na śmiertelnie niebezpieczną misję nie było akurat niczym niespodziewanym. Dla Nilandczyków idea bezinteresowności była wszak obca, o czym sam Gregor wiedział najlepiej. Jednak perspektywa władania podczas całej tej wyprawy innym orężem niż jego wierne ostrze była dla niego zupełnie obca. To tak jakby kazać namalować artyście portret na płótnie kijem i gównem. Nie wspominając już o tym, co kryło się za tą klingą. Niewielu ludzi zniosłoby widok tylu okrucieństw, ile ten kawałek czarnego żelaza. Paradoksalnie, choć ten miecz przypominał nilandzkiemu Tępicielowi to wszystko, o czym chciał zapomnieć, był jedynym, co miał. A teraz Niland pozbawił go nawet tego.

Gregor warknął i splunął. Pamiętał jak dziś ten moment, kiedy to ostrze weszło w jego posiadanie. Pamiętał ruiny Keren, pamiętał duszne lochy więzienia w Keren wypełnione jękami torturowanych i smrodem truposza. Od tamtej pory aż po dziś dzień palące pragnienie zemsty nie opuściło go ani na chwilę. Nie mogło.

[c]***[/c]
Coś tknęło młodego Tępiciela, by zatrzymać się na moment przy jednej z cel. Jakiś szczegół. Spojrzał na dwoje więźniów, ale ich twarze były zbyt zmasakrowane, by przypominali kogokolwiek. Oboje mieli wyłupane oczy i odcięte języki, a mężczyznę pozbawiono prawicy. Z kobietą zaś najwyraźniej obeszli się jeszcze okrutniej... Nie trzeba było medykusa, by dostrzec, że ich śmierć jest kwestią czasu. Ten, który zadawał im rany był jednak wprawiony w swoim fachu - umierali powoli.

Gregor rozejrzał się jeszcze raz. I w końcu jego wzrok zatrzymał się na spoczywającym w kącie czarnym mieczu. Widział go wcześniej. Dopiero wtedy nadeszło zrozumienie.

Matko! Ojcze!

[c]***[/c]

To było jak rozdrapywanie strupa. Gregor był wściekły. Minęło tyle lat, będzie już dziesięć z okładem. A jednak ani gorzała i hulaszcze, ani krwawe jatki, ani nawet lata spędzone w dalekim Bissel nie pomogły mu zapomnieć.

[c]***[/c]

Młody Tępiciel wzniósł broń, i choć była ona dobrze wyważona, nie zdołał opanować drżenia rąk. Świadomość, że ten czyn musi zostać popełniony nie dodawała mu odwagi. Nie był w stanie powiedzieć, ile tak stał. Chwilę? A może kilka pacierzy? Jedno było pewne - gdy po wszystkim wyszedł z powrotem na zewnątrz, nic już nie było takie same.

[c]***[/c]

Tępiciel nie posiadał się z radości, że do całej tej czeredy dołączyła kolejna osoba. W dodatku kobieta najwyraźniej próbowała być uprzejma. Najwyraźniej nie dostrzegła także, że pośród mężczyzn, którym podawała sztylet znajdował się ktoś, kto nożami umie tylko dźgać. Nie dało się również ukryć, że pokryta bliznami, zarośnięta facjata Gregora sugerowała, że rytuał golenia był mu obcy.

Tępiciel bez zbytniego zakłopotania obejrzał sobie kobietę ze sztyletem z góry na dół, po czym rzekł:
-Nie ma czasu na pierdolenie.- Bez wątpienia, sztuka subtelnej odmowy nie była jego mocną stroną. Musiał jednak znaleźć sobie jakiś przyodziewek i oręż, a czas istotnie naglił.

Nie był w ciemię bity. Podczas gdy inni marnowali cenny czas na kąpiel i inne pierdoły, Gregor prędko wyruszył do wymarłej osady. Która stawała się jeszcze bardziej wymarła, gdy kroczył między kolejnymi domami. Najwyraźniej wieści o wydarzeniach w gospodzie istotnie rozeszły się szybko.

Osada, jak większość wiosek wyrosłych wokół zamków, była jebaną dziurą. Wszystkie wyglądały tak samo - skromne poletka, parę domostw i siedzib rzemieślników. To wszystko. Bez zbytniego wysiłku odszukał w przybytek kowala i wszedł do środka. Drzwi co prawda były zamknięte, ale Gregor nie należał do ludzi drobiazgowych. Nigdy nie potrzebował zbyt wielu słów, by dojść do... kompromisu, tak było i tym razem. O dziwo obyło się bez rozlewu krwi. Mężczyzna był na tyle bystry, że bez gadania wybrał dla wielkiego, wściekłego mężczyzny, który być może widział już wielu martwych kowali, dwa solidnie wykonane miecze. Nie oponował też, gdy ten sam mężczyzna wziął sobie spory kawał łańcucha i kilka ręcznych toporków, których ostrza dopiero co nabił na trzonki. Gdy dłużej nad tym pomyślał, ta strata nie była aż tak wielka.

Tak uzbrojonemu Gregorowi zdobycie jakiegoś pancerza i ubrania nie mogło przysporzyć wiele kłopotów. Nikt nie wiedział o jego powrocie do Nilandu, co oznaczało, że po raz pierwszy od bardzo dawna nie był na służbie. Był po prostu wkurwionym rębajłą. Co poniekąd czyniło go jeszcze bardziej bezpośrednim.

Przekonał się tym płatnerz, który nie był równie przyjaźnie usposobiony, co kowal. Żelazny cios wymierzony w bebechy odebrał mu jednak dech, a potężny kopniak pozbawił go wraz z przytomnością wszelkich wątpliwości. Gregor nie omieszkał wybrać dla siebie przyzwoicie wyglądającego pancerza i puklerza. Asortyment w tej dziurze nie był być może porażający, ale, do kurwy nędzy, nie wybierał się na żaden cholerny turniej. Miał 'pożyczony' od nieprzytomnego właściciela płaszcz, skórzane buciory obite stalą i futrem oraz zbroję, być może przeznaczaną dla jednego z ludzi Malcolma, która wyglądała na całkiem solidną. Do szczęścia brakowało mu wielu rzeczy - między innymi paru garści liści tytoniu, ale w tej dziurze mógł chyba liczyć co najwyżej na rzepę. Wrócił na łódź na krótko przed jej planowym odpływem. Jak gdyby nigdy nic rozepchał przymusowych współtowarzyszy i klnąc siarczyście, rzucił swój świeżo zdobyty dobytek na deski pokładu. Usiadł. Narzucił na ramiona płaszcz i, nim jął przywdziewać zbroję, rzucił okiem na całą tę chołotę, która najwyraźniej nie miała ochoty się zamknąć. Utwierdzał się w przekonaniu, że cholernie brakowało mu gorzały.
 
Awatar użytkownika
WitchDoctor
Zespolony z forum
Zespolony z forum
Posty: 773
Rejestracja: śr gru 19, 2007 5:25 pm

pn wrz 08, 2008 7:25 pm

Gunther Drake

Siostrzyczki swymi wdziękami zdobyły trochę kapitału, na który składał się głównie nikomu niepotrzebny szmelc, trochę świecidełek i lekka sakiewka różnorakich monet. Nie był to może ich najlepszy dzień jeśli chodzi o zarobek, lecz po pobycie w lochach i cudownym uniknięciu stryczka nie było na co narzekać. Czy aby na pewno?

- Oto jest nasz *kapitał*. - rzekła Dae podrzucając do góry ładny niebieski kamień, zdecydowanie najcenniejsze z “znalezisk”. Kamień na pewno nie był szlachetny ale za to wyjątkowo ładnie przycięty, co na pewno zwiększało jego wartość i tak już nie taką mała.
- Chujowy ten kapitał lekko. Ale na pewno się starałyście, więc nie mam żalu. - Drake zachichotał i pogładził się po obfitym zaroście, którego zdarzył się nabawić w lochach. Wcale mu to nie przeszkadzało. I chociaż widział jak siostrzyczki krzywią się patrząc na jego facjatę, to sprawiało mu to niewielką satysfakcję.

- Ale w końcu nie ma tego złego… - zwinnie chwycił kamyk i schował go do kieszeni swoich nowych (ściągniętych z jakiegoś biedaka) spodni i uśmiechnął się szeroko. - Nie krzywcie się kochane moje, to będzie inwestycja. Dajcie jeszcze jakieś drobne, bo może nie starczyć, a nie pożałujecie.

Odliczył sobie kilkanaście monet z sakiewki Dae, oczywiście najbardziej władcza z siostrzyczek musiała trzymać wspólną kasę. Nie było tego dużo ale na najpotrzebniejszy sprzęt i komponenty starczy.
- Dobra, to spotkamy się przy łodzi. - spojrzał na Ceith i odwzajemnił uśmiech. W jego oczach zalśniły figlarne ogniki. - Nie bój się Różyczko, urwę im fiuty i wepchnę głęboko do gardła. Specjalnie dla ciebie. - zawył ze śmiechu i kręcąc głową wyszedł z alejki kierując się w stronę rynku.

***

Nie minęła długa chwila, gdy wreszcie odnalazł zielarza, tu miał się zaopatrzyć we wszystko co potrzebne. Gdy tylko wszedł do środka poczuł znajome ukłucie magii, eteryczny zapach wypełnił jego nozdrza i już wiedział, że nie jest tutaj jedynym użytkownikiem magicznych arkanów.

- Witaj konfratrze. - uśmiechnął się szeroko dając zielarzowi do zrozumienia iż wie, jakimi to sztukami zajmuje się ten gdy nikt nie patrzy. Na oblicze starego maga wkradł się niepokój.
- Miałem zamiar… Zrobić to inaczej, ale skoro okazja się sama pojawiła… Oj prawdę mówią, że magia do zguby prowadzi. - uśmiechnął się szeroko i podszedł do drzwi zamykając ją na drewnianą sztabę, przy okazji, niby mimochodem zerkając na mężczyznę, który był wyraźnie przestraszony.
- Nie nie przejmuj się, często mówię do siebie. - podszedł do jednej z półek i zaczął przeglądać towary, po kilku minutach miał już wszystko czego potrzebował.
- A tak, na czym to ja… - spojrzał w twarz starego zielarza, już dawno poczuł, że stary dziad nie posiadał zbyt wielkich umiejętności magicznych, ale nawet za niewielkie, można było trafić na stos. . - Mój drogi konfratrze… Skąd ta powaga? Wiesz co? Zrobimy tak… Ja wychodzę z twojej zielarni, a ty zachowujesz życie i nie smażysz się na stosie. Bo jak myślisz… Komu uwierzą, jeśli doniosę na ciebie do Oficjum Niezwyciężonego? Staremu dziadydze, który dzień i noc szykuje *magiczne* maści i eliksiry, czy mi? Szlachcicowi? Z dziada pradziada? - uśmiechnął się widząc, że groźba zadziałała. - Teraz… Prowadź do swojej pracowni. Na pewno masz trochę towarów, których nie trzymasz na widoku. Prawda? Nie bój się, nie zrobię tobie żadnej krzywdy, chyba że sam zapragniesz. - zielarz odwrócił się i otworzył drzwi na zaplecze. - Możesz być spokojny jak trup, haha, trupio spokojny. Haha. Czemu się nie śmiejesz? To był żart, nie lubię jak ktoś nie śmieje się z moich żartów. Trupio spokojny, dalej…

- Khy, ha ha… Litości, ja… Tak dawno nie używałem magii… Dam tobie wszystko co chcesz, nie zależy mi na tym.

- Wszystko co chce… No no, ależ drogi konfratrze, nie ma takiej potrzeby. - starzec odetchnął cicho, ale zbyt wcześnie. Gunter Drake cisnął wziętym od siostrzyczek nożem, który wbił się wprost w framugę drzwi. Gdy starzec podąrzył wzrokiem za ostrzem Drake skoczył do przodu i potężnie grzmotnął go w potylicę.
- Sam wezmę, to co chcę. I nie martw się, będziesz spokojny, spokojny, jak trup. Haha. Dobre. - wyjął nóż z framugi i zostawił oszołomionego mężczyznę w spokoju. Zacierając ręce ruszył na zaplecze ciekaw skarbów jakie tam znajdzie.

W pracowni zielarza znalazł trochę komponentów magicznych, sakwę na nie i kilka worków, w które zapakował swoje rzeczy. Na nieszczęście durny staruch nie miał prawie żadnych pieniędzy, ani kosztowności, pewnie nie można mieć wszystkiego ale Drake był z tego powodu dość niepocieszony.
- Przykro mi Ceith, nie posłuchałem się. - uśmiechnął się do siebie i otworzył małe okienko na zapleczu, prześlizgnął się przez nie i zeskoczył w jedną z alejek, które odchodziły od rynku. Zadowolony z siebie i swoich dokonań ruszył w stronę najbliższej karczmy, musiał w końcu spieniężyć klejnocik, a nie ma lepszej inwestycji jak kilka piw, czy dobra flaszka.

Cicho pogwizdując pod nosem, szedł ulicą i uśmiechał się do siebie bacznie obserwując swymi roześmianymi oczyma. Ten dzień może nie będzie taki zły.
 
Awatar użytkownika
Hija
Użytkownik
Użytkownik
Posty: 16
Rejestracja: wt lip 20, 2004 7:01 pm

wt wrz 09, 2008 12:07 am

Daerdre


Głupi mężczyźni. Głupi, sentymentalni mężczyźni.
Głupi Scatty.
Przez chwilę wpatrywała się w niego ze zdziwieniem. Owszem, wykidajło był niczego sobie, choć Drake – łajdak i dziwkarz, był znacznie bardziej w typie Daerdre. To, co przed chwilą – gdy jeszcze był pewien śmierci – padło z jego ust, odmieniło nieco jej spojrzenie na mężczyznę. Przez moment, gdzieś w oddali zamigotała jej wizja spokojnego życia. Domu z białym płotkiem. Dzieci.
Odgoniła prędko tą myśl i – ku zdziwieniu całej paczki – pozostawiła sprawę bez komentarza.
Różnokolorowe oczy na chwilę odszukały spojrzenie wykidajły.
Mógłby przysiąc, że przez krótki ułamek chwili uśmiechały się do niego. Ciepło i po prostu.

*

Adrenalina taka, jak ta związana z nagłą odsieczą, sprawiła, że Daerdre przestała odczuwać zimno. Nie ważne, kim był Janklav. Nie interesowało jej też, w jaką robotę chciałby ich wpakować. Plan działania była dla starszej z siostrzyczek jasny już w chwili, kiedy mężczyzna rozpoczynał swoją perorę. Kiedy kończył, plan był już na tyle dojrzały, ze gotowa była zacząć wcielać go w życie natychmiast. Nawet pełne pychy spojrzenie towarzyszącej mu kobiety, nie uczyniło na gładkiej powierzchni jej umysłu.

- Zbytek łaski – odpowiedziała tamtej z uśmiechem. Uśmiechem uprzejmym, lecz uważny obserwator (jakim na pewno była Ceith) powiązałby ten uśmiech raczej z zadowoleniem kota, który dorwał się właśnie do pięciogalonowej glinianki ze śmietaną. Wciąż nie zdejmując z trójkątnej twarzyczki owego uśmiechu, obrzuciła kobietę od stóp do głów krytycznym a rozbawionym spojrzeniem. Zwolniło ono szczególnie w okolicy ud Evelyn, które w przymałych, opinających je spodniach wyglądały aż nazbyt okazale.
Nie daj się zwieść pozorom, nie zwykłyśmy nosić worków.

*

Odkąd pamiętała, były z Ceith jak dobrze naoliwiony mechanizm. Bo choć czasami nie zgadzały się ze sobą, co do wyborów, które musiały podjąć, dobrze wiedziały, że bez tej drugiej byłoby im trudniej żyć.
Takich trzech jak my dwie to nie ma ani jednej.
Ze swoim krzywym uśmiechem przysłuchiwała się wydawanym przez Ceith komendom. Kradzież była domeną jej siostry. Być może nawet żywiołem? Ona sama nie przepadała za tym, choć niestety – życie nie jeden już raz przymusiło ją do podobnych praktyk. Mus to mus. Dobrze, ze wespół z Ceith potrafiły uczynić z tego zabawę.

To było nawet podniecające. Kuszenie mężczyzn. Wabienie w zaułek. Diament, nawet jeśli zamarł chwilowo w grudce błota, nadal był diamentem. Śmiałe pieszczoty, a potem cichy łoskot ciała upadającego na bruk. Mogłaby ich nawet zabijać, to pewnie uczyniłoby grę jeszcze bardziej podniecającą, ale ze względu na siostrę poprzestawała jedynie na ogłuszeniu. I dokładnym przetrzepaniu kieszeni.
Zarumienione i rozchichotane siostry klejnotów poszukiwały nie tylko w sakiewkach, toteż parsknięciom nie było końca.
Jeden, dwóch, pięciu.
Po półgodzinie, oprócz garści różnych monet w skład zgromadzonych skarbów wchodziło jeszcze kilka wydłubanych z cholew „ofiar” noży, batystowa apaszka (Ceith nie mogła się powstrzymać), ciemnoniebieski kamień i kilka krzeszących patyczków.
Rozdzieliwszy monety sprawiedliwie (i niemal równo!), rozbiegli się poszukiwaniu towarów najpilniejszych. Przed samym rozejściem wręczyła jeszcze Drake’owi kamień – uzupełnienie zapasów alchemika mogła zadziałać im wszystkim na korzyść. Warto było na ten cel poświęcić błyskotkę.
Każdy ze znalezionych noży przez chwilę ważyła w ręku. Dwa z nich, te, które zdawały się dość dobrze leżeć, wzięła ze sobą. Resztą obdzieliła swoją rodzinę.

*

Nie miała najbledszego pojęcia, jak nazywa się to cholerne miasto. Musiało być jednak dość bezpieczne bo łaźnia, własność zapewne pana gródka, ogólnodostępna, stała otworem, nie pilnowana przez nikogo. Wszedłszy do środka, siostrzyczki bystrym wzrokiem omiotły surowe wnętrze. Z bocznego pomieszczenia, zapewne głównego pokoju łaźni, dobiegały kobiece głosy. Tam też, w poustawianych za przepierzeniami baliach mieszczanki doprowadzały się do ładu.
Znalazłszy wolną, bez namysłu wyskoczyły z ubrań, które pod wpływem wczasów w loszku zamieniły się w woniejące stęchlizną łachy. Mimo, że może trochę nazbyt chłodna, woda wypełniająca wannę zdała się dziewczynom z goła magicznym eliksirem. Opływający wymęczone ciała chłód był czysta rozkoszą.
Nie trwała ona jednak nazbyt długo – pomne, iż nie są w mieście mile widzianymi gości, Siostrzyczki dość prędko dokończyły toalety. Leżące na ziemi szmaty nie napawały dziewcząt chęcią ponownego wciągnięcia ich na grzbiet, toteż kilka z kąpiących się właśnie mieszczanek dziwnym trafem straciło tą, czy inną część garderoby. Właściwie jedyną rzeczą, która po dwóch tygodniach w dolnej wieży nadawała się do użytku, były buty. Nowe stroje, choć może niezbyt dobrze leżące, uzupełnione o rogowy grzebień do włosów (Dae) i batystową apaszkę w kolorze rozpalonej ogniem stali (Ceith), prezentowały się o siedem nieb lepiej, niż poprzednie.
Skropione kradzionymi wonnościami, Siostrzyczki udały się do portu.
Na miejscu zastały gotowego już do drogi Scatty’ego – Daerdre nadal nie wiedziała, jak powinna zachowywać się wobec niego po tym niefortunnym wyznaniu. Szczęśliwie jednak spomiędzy zarastających doki baraków wyłonił się Drake, którego wielce nieszczęśliwa mina świadczyła o tym, że zrozumiał, iż jednak nie zdąży się upić przed wypłynięciem.
 
Awatar użytkownika
Popcok
Częsty bywalec
Częsty bywalec
Posty: 121
Rejestracja: pn kwie 10, 2006 1:00 am

wt wrz 09, 2008 1:13 pm

David Leblack

Wiedział, że on go w końcu znajdzie. Najpewniej za słabo się ukrywał lub też za bardzo zaufał nieznajomym. Wszystko pewnie było już wcześniej ukartowane. Bójka w gospodzie (przecież David nawet nie zdążył wyciągnąć broni), osadzenie we wieży, a potem to niby cudowne ocalenie. To tylko miało osłabić czujność Leblacka. On jednak nie należał do takich, którzy łatwo dawali się zwieść. Wciąż jednak nie wiedział, który ze współwięźniów był ofiarą, tak jak on, a który był szpiegiem, podstawionym człowiekiem, mającym obserwować jego poczynania.
Dla wszelkiej pewności postanowił nie ufać nikomu i bacznie ich obserwować. Za podstawionego na pewno uważał owego Jenklava i uciekłby od razu po zejściu z szubienicy, gdyby nie fakt, że tutaj czeka go prędsza zguba niżeli w podróży z nieznajomym.
Współtowarzysze mieli go możliwość poznać jako byłego gwardzistę, wyrzuconego całkiem niedawno z oddziału. Trudno powiedzieć dlaczego, gdyż na gwardzistę dosyć się nadawał. Wysoki i dobrze zbudowany brunet był okazem zdrowia. Przynajmniej do czasu pojmania. Choć nawet teraz widać było, że natura bogowie obdarzyli go siłą niemal wykraczającą poza ludzkie możliwości, a sam człowiek ciągłymi ćwiczeniami nie zmarnował tego daru. Brązowe oczy i bystre spojrzenie mogły świadczyć o wysokiej inteligencji Davida, nic jednak bardziej mylnego, był to człowiek, o inteligencji wystarczającej by wykonywać rozkazy i wiedzieć, że bardziej sprytnym być nie warto na posadzie, której się doczekał. Przeto ni pchał się w sprawy go nie dotyczące, a mimo to ze służby został zwolniony.

Teraz miał większy problem. Wypadało szybko zadbać o własne uzbrojenie. Nie był na tyle głupi, by próbować samemu napadać na ludzi i rabować ich bez żadnego konkretniejszego powodu. Wolał całość zrobić w inny sposób. Pierwej zaczął szukać płatnerza. Okazało się to jednak zajęciem dosyć trudnym, bo nie za bardzo było kogo pytać o drogę, a sam owego miejsca nie znał zbyt dobrze. Minęło kilka dłuższych chwil nim w końcu dotarł na miejsce.
Szczęście mu sprzyjało. Nieprzytomny właściciel leżał niedaleko od wejścia, a same drzwi były otwarte. Nigdy nie przypuszczał, że przyjdzie mu plądrować niczym jakaś hiena, aczkolwiek zdawał sobie sprawę, że nie bardzo ma teraz wybór. Zabrał ze sobą jakąś zbroję, leżącą do tej pory spokojnie w kącie, szybko rozebrał nieprzytomnego płatnerza, samemu przywdziewając jego ubranie. Może niezbyt szykowne, ale dość solidne. Udało mu się dodatkowo znaleźć dwa nieduże sztylety i butelkę słabego wina. Niewiele to, ale darowanemu koniowi ponoć w zęby się nie zagląda.
Już miał zamiar się zbierać, bo nie wiedział jak wiele czasu mu zostało, a wolał się zbytnio nie spóźnić. Zatrzymał go jednak odgłos jęku z pokoju obok. Ostrożnie uchylił drzwi i zerknął do środka.
~ Szczęście Ci dziś sprzyja przyjacielu, tą facjatę poznaję dosyć dobrze. ~
Na posłaniu leżał jeden z biorących udział w karczmianej potyczce żołnierzy. Najwyraźniej przynieśli go tutaj od razu, bo wraz z nim był tutaj cały jego rynsztunek. Sam ranny najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy z tego co dzieje się wokół, bo nie spostrzegł wślizgującego się do izby Leblacka. Człowiek też nie chciał nadwyrężać gościnności, przeto tak szybko i dyskretnie wyciągnął z pokoju buty i halabardę, by nie przerywać snu wypoczywającemu żołdakowi.

Przywdział buty, przypasał sobie sztylety, złapał pewniej cięższy oręż, wraz ze zbroją i ruszył w kierunku czekającego okrętu, popijając zdobyte wino i ciesząc się, ze właściwie, to nie musiał używać ani krzty przemocy by się uzbroić. Chyba przychodził jako jeden z ostatnich, bo większość była już na miejscu. Przyspieszył kroku złorzecząc, na siebie, że mógł tak się nie wlec, to nie trzeba byłoby teraz się stresować. Szczęście zdążył akurat na czas. Zmęczony rzucił siebie wraz ze zdobytym ekwipunkiem na pokład i próbował czym prędzej zasnąć i zapomnieć o tym dniu, jak i o dwóch ostatnich tygodniach.
 
Awatar użytkownika
Nefarius
Fantastyczny dyskutant
Fantastyczny dyskutant
Posty: 3957
Rejestracja: śr mar 08, 2006 6:39 pm

wt wrz 09, 2008 11:11 pm

Scatty

Młody wykidajło liczył się, z taką a nie inną reakcją Dae. Może i nawet lepiej, że kobieta tego nie skomentowała. W końcu trochę mu było wstyd, że wyznał miłość niczym tchórz, tuż przed śmiercią. Druga siostrzyczka, co było do przewidzenia obrała sobie jego uczucie za świetny punkt do żartów. Choć młodzieniec nie przejmował się tym za bardzo, było mu trochę przykro z tego powodu. Teraz tylko mógł czekać na jakieś docinki z strony Drake’a a na koniec może i Dae? Choć wątpił w to i miał szczerą nadzieję, że przynajmniej ona nie zakpi z jego miłości.

Droga do portu minęła Scatty’iemu na głębokim rozmyślaniu. Co innego mu pozostało. Jak się szybko okazało, ich wybawca nie był do końca przygotowany na tak wielką grupę osób do podróży, gdyż nie miał w zapasie chyba żadnego ubrania, dla więźniów, a przecież pogoda była okrutna. Człowiek orzekł, że jego nowa zdobycz w postaci grupki osób ma godzinę czasu na znalezienie ubrania i własnej broni. Wykidajło z tym nigdy nie miał problemu, gdyż jego najlepszą bronią były własne pięści i czoło. Teraz, jednak walenie komuś w ryj z pięści było tak rozsądne, jak łażenie po ulicy w więziennych łachmanach.

Siostrzyczki szybko wydały polecenia. Bez słowa przeciwwskazań Scatty ruszył na misję zdobycia odrobiny pieniędzy, chociażby na głupi płaszcz, który uchroniłby go przed straszliwym zimnem. Mężczyzna ruszył za swoimi przywódczyniami, po pieniądze… W końcu udało im się je zdobyć. Wciąż milczał, choć w jego wypadku nie było to żadną nowością czy innością. Taki miał zwyczaj. Robić bez gadania, co mu nakazano, a że w tej sytuacji ślicznotki były szefowymi, robił, co one zaleciły.

Podczas, gdy Dae z Ceith udały się do łaźni, a Drake szukał sposobu na pieniądze, Scatty ruszył portem w celu odnalezienia własnego odpowiednika w kwestii budowy ciała. W końcu natrafił na dwójkę pijanych marynarzy, którzy szli dość wybujałym chodem w swoją stronę. Scatty nie chciał robić im nazbyt wielkiej krzywdy, to też potraktował jednego lekkim, wręcz delikatnym kopniakiem w kostkę, która z kolei uderzyła w kostkę drugiej nogi, co spowodowało niechybny upadek, oraz pociągnięcie za sobą drugiego, równie pijanego kompana. Mężczyźni przewrócili się na ziemię.

Scatty widząc, że nikt nie idzie, bo kto mądry w taki dzień rusza się z domu, ciepłego szynku, czy nawet pracy, wartko rozebrał mężczyzn z ich choć śmierdzących lekko gorzałą, to jednak ciepłych ubrań. Były całkiem przyzwoite, a że wykidajło lubił mieć pewność, że zimno mu nie będzie, zabrał obojgu, garderobę, po czym szybko wrócił się pod czekający na niego statek. Scatty wiedział, że tamci nie zamarzną, gdyż gorzała mocno ich grzała, zaś kiedy będzie dość zimno, tamci otrzeźwieją i już z klarowniejszymi zmysłami wrócą na swoją łajbę, lub w taki sam sposób co wykidajło, znajdą sobie nowe ubrania.

Teraz wystarczyło poczekać na pozostałych, którzy na całe szczęście nie kazali na siebie długo czekać. Mężczyzna widząc Dae, spuścił wzrok w dół. Chciał ją przeprosić za swoje słowa, lecz w momencie pojawił się Gunter, który tylko odwlekł moment rozmowy z jedną z siostrzyczek. Scatty wiedział, że to będzie krótka rozmowa, może nawet i monolog, lecz chciał i wiedział, że musi kobietę przeprosić i miał szczery zamiar zrobić to. Obojętne czy teraz czy później.
 
Bielon
Fantastyczny dyskutant
Fantastyczny dyskutant
Posty: 2193
Rejestracja: czw maja 06, 2004 11:28 am

śr wrz 10, 2008 10:27 am

Evelyn, dzień wcześniej:

- Jak ci już mówiłem, to nie będzie spacerek. Nigdy badanie tego, co przez wieki ukryte spacerkiem nie bywa, mam nadzieję że masz tego świadomość. – Janklav spojrzał na zamyśloną niewiastę sponad kufla pienistego trunku. Odpoczywał po całodziennych przygotowaniach o których wiedziała a których efektem między innymi była kołysząca się na brzegu barka. Był zły, o czym również wiedziała. Nie chciał mówić wiele, ale okradziono go. I miał szczęście, że w ogóle żył.

- A ludzie? Skoro nie mamy już funduszy, które miały być przeznaczone na ich wynajęcie, skąd ich weźmiemy? – nie uszło jej i jego uwadze, że użyła „mamy” z myślą o planowanej wyprawie. Była już jej częścią.

- Coś wymyślę. Mam tu pewnego dłużnika, który może będzie w stanie mi w tym pomóc. Odwiedzę go dziś jeszcze. Może coś zaradzi. – Janklav zamyślił się i choć zadała mu jeszcze dwa pytania, był tak pogrążony w rozmyślaniach, że jedynie wymruczał jakieś wymijające odpowiedzi. Po czym pożegnał się i wyszedł…



* * *



Wrócił późno po zmroku. Mrukliwy, zły, zmęczony. I przekazał jej jedynie, że o poranku odpływają. Po czym zamknął się w swej izbie. Nie tłumacząc ni słowem tego, co udało mu się osiągnąć. Jednak nie musiał wiele tłumaczyć, sądząc po jego humorze, odpowiedź już znała. Nic.


* * *


Portowe nadbrzeże w Pierewodzie:

Godzina, po której Jankav miał zamiar odpłynąć, minęła zbyt szybko. Co ciekawe w tym czasie wartkim strumieniem rzeki Javan spłynęła inna kupiecka barka, którą podejrzliwym wzrokiem obrzucił ten, który ocalił niedoszłych wisielców. Widać było jak w napięciu obserwował wszystkich, którzy schodzili z jej pokładu. I uspokoił się dopiero wówczas, kiedy wyładowywane przez jej załogę pakunki dowiodły, iż faktycznie jest barką panhurskiego kupca.

Czas mijał wolno. Zbyt wolno.

Szubienicznicy, w których nikt przy zdrowych zmysłach nie rozpoznał by szubieniczników, zaczęli schodzić się powoli. Odziani w to, co udało im się skraść, pożyczyć czy kupić, wyglądali … barwnie. Jak zbieranina złapana w jakiejś cudacznej, cyrkowej trupie. Jeden nawet niósł na sobie oręż niewątpliwie należący do żołdaków w służbie Lorda tych ziem. O dziwo jednak nie gonił go nikt! Choć Janklav, jak ujrzał w co ów jest odziany zbladł a potem kazał mu siąść za największą stertą beczek i pak położoną na pokładzie. Krótko mówiąc skryć się.

Piekło rozpętało się nagle. Nie zapowiadało go nic. W jednej chwili Janklav stał jeszcze na pokładzie spoglądając ponuro na wznoszący się nad osadą kamienny zamek z którego wrót wylewali się właśnie powoli mieszkańcy Pierevoda, dając dowód zakończenia już egzekucji. Gunther wychynął właśnie spośród zaułków machając ręką do stojących na pokładzie już Ceith, Daerdre lub może Evelyn; rzec dokładnie było nie sposób a Daerdre złowiła spojrzenie jakim ten obrzucił stojącą na pokładzie niewiastę w chwili spotkania; a nawiedzony Hasemir kończył przydługą rozmowę z samym sobą lub swoim drugim ja, w którą wdał się w chwili, kiedy Janklav wysłał ich na szabry. Nic nie zapowiadało przejmującego krzyku ich oswobodziciela.

- Tnijcie cumy! Odbijamy! Prędko! – ryczał do swojej nie rozumiejącej nic załogi poganiając jednocześnie wciąż pozostających na lądzie niedoszłych jej członków. Nikt w pierwszej chwili nie zrozumiał o co mu chodzi, ale po chwili wszyscy, którzy zerwali się z pokładu barki dostrzegli wybiegającą spośród chat na samym skraju osady grupę odzianych na czarno zbrojnych, których prowadził siedzący na wielkim koniu jeździec. Kierującą się spiesznie w kierunku przystani.

- Szybko! To Mercier! Mag i mój wróg! Chce mnie zabić by posiąść mą wiedzę! Szybciej! Nie mamy ni chwili do stracenia! Biegnijcie! – krzyczał przestraszony nie na żarty Janklav miotając się po pokładzie barki raz po raz zerkając lękliwie w kierunku biegnących ku przystani a odległych ledwie może z trzysta kroków od niej żołdaków. Załoga przybyłej kupieckiej barki czem prędzej wróciła na pokład wietrząc rozróbę, która nadchodziła. A barka, na której wyruszać mięli szubienicznicy, wraz z każdą odciętą liną, powolutku, szarpana słabym przybrzeżnym prądem, odsuwała się od pomostu…

.
 
Awatar użytkownika
Uriel
Grafik
Grafik
Posty: 403
Rejestracja: sob mar 24, 2007 6:03 pm

śr wrz 10, 2008 11:45 am

Evelyn Dammerung

Kiedy najemnicy (chociaż Evelyn miała dziwne wrażenie, że owa grupa najemnikami wcale nie była) odchodzili jeszcze odprowadziła ich wzrokiem, aż zniknęli za chatami grodu. Była to dosyć... osobliwa zbieranina ludzi, których równie dobrze Janklav mógł wziąć prosto z ulicy, co biorąc pod uwagę ich ostatnie niepowodzenia, nie byłoby takie zaskakujące. Kobieta jeszcze przez parę dłuższych chwil spoglądała na brzeg, jak zwykle głęboko pogrążona w myślach, analizując stare mapy które pokazał jej Janklav. W jednym miał rację, nie będzie to łatwa wyprawa, ale z kolei czy jakieś wyprawy wgłąb starych, zaczarowanych katakumb są kiedykolwiek łatwe? Raczej nie.

Wreszcie odwróciła się od balustrady i zerknęła na Janklava, który zasiadł nad jedną z ksiąg. Kobieca intuicja podpowiadała, że mężczyzna czegoś jej nie mówi, a wrodzona ciekawość Evelyn sprawiała, że ta miała zamiar za wszelką cenę dowiedzieć się jak najwięcej z ów tajemnicy. Przysunęła więc jedną z beczek do zaimprowizowanego biurka i zerknęła na stronicę księgi, która już czytała.

- Muszę przyznać, nie spodziewałam się, że uda Ci się znaleźć ludzi. Wczoraj nie wyglądałeś na zadowolonego- zaczęła, nie kryjąc swoich intencji bo i nie była w tych klockach za dobra. Jej konikiem było poszukiwanie, przeszukiwanie i odnajdywanie tego, co zaginione lub schowane, a nie rozmowa z ludźmi, od której naprawdę czasem wolała stronić.

- Ale jak widać, udało się- mężczyzna rozłożył ręce z lekkim uśmiechem i musiała przyznać, że wolała ten uśmiech od pochmurnej miny, która ostatnimi czasy zbyt często gościła na jego obliczu. Evelyn westchnęła cicho i razem z Janklavem zagłębiła się na kolejne chwile w księdze, chociaż oboje winni już ją znać na pamięć.

- Janklavie... Skąd ty ich wziąłeś? Bez ubrania, bez broni, bez niczego? Wydawało mi się, czy oni nie wiedzą nic o naszej wyprawie?- spytała wreszcie, kiedy zdążyła ułożyć sobie w głowie zdanie odpowiednio, aby nie uraziło ono jej wspólnika. Znała ludzi, którzy obrażali się przez jedno, nieznaczące słowo, więc wolała nie ryzykować, zwłaszcza, że Janklav był jedna z niewielu osób, które podzielały zainteresowania Evelyn, co było raczej niezwykłe, szczególnie w tych rejonach.
- Czy to takie ważne?- Dammerung mogła przysiąc, że kąciki ust mężczyzny lekko drgnęły.- Nadają się, to się liczy-
- Tak, ale...- zamilkła, pozostawiając resztę sobie.

~ Ale jest w nich coś, co nie do końca mi się podoba...~

Dotknęła lekko swojej kuszy, a Janklav znów lekko drgnął, tym razem jednak zerkając na brzeg.

- Wracają-

Evelyn założyła okulary i zajęła miejsce Janklava przy księgach, kiwając jeno głową do wszystkich, którzy wchodzili na pokład. Z uśmiechem przyjęła też swój sztylet od jednego z mężczyzn, szybko schowała go na miejsce, miała do niego sentyment, był jedna z niewielu pamiątek jakie miała po ojcu.

- Dziękuje- dodała jeszcze, starając się, aby jej słowa były miłe i uprzejme.

Już miała wrócić do ksiąg, kiedy Janklav wrzasnął. Pech chciał, że stał akurat obok niej, na moment ogłuszył kobietę, która zamrugała parę razy nim dotarło do niej co właśnie się dzieje. Wstała i szybko doskoczyła do jednej z lin, zerkając tez przy okazji na najeźdźcę, maga, który to chciał ubić Janklava. Wyznawała zasadę, że jaki początek, taka cała wyprawa, a biorąc pod uwagę obecne komplikacje zapowiadało się, że i wyprawa nie będzie należała do nudnych.

- Mowa była o martwym magu, nie o żywym!- krzyknęła ze śmiechem, starając się odciąć jedną z lin, która jak na złość napinała się, utrudniając przecięcie jej. Po paru delikatnych przekleństwach lina wreszcie ustąpiła, razem z innymi, którymi zajęli się pozostali. Barka zakołysała się lekko, zaczynając sunąc razem z prądem rzeki, oddalając ich od niebezpieczeństwa z każdą kolejną chwilą. Evelyn poprawiła przekrzywione okulary i spojrzała na grupę.

- Nie ma to jak rozpocząć wyprawę z rozmachem- podsumowała z uśmiechem, kiedy niebezpieczeństwo na moment minęło.
 
Awatar użytkownika
WitchDoctor
Zespolony z forum
Zespolony z forum
Posty: 773
Rejestracja: śr gru 19, 2007 5:25 pm

śr wrz 10, 2008 1:28 pm

Gunther Drake

Zadowolony z siebie wracał na barkę, nie śpieszył się zbyt bardzo w końcu miał jeszcze trochę czasu, a zresztą, nawet jakby się spóźnił to w końcu poczekają. Podrzucał w dłoni zdobyczny nóż i pogwizdywał pod nosem śpiewając jakąś głupią zbójecką piosenkę. .

- Rachu ciachu i do piachu. Raz. Rachu ciachu i do piachu. Dwa. - machnął do stojących na barce towarzyszy, do nikogo konkretnego, ale od razu złowiły go spojrzenia trójki niewiast. Odwrócił się by zobaczyć czy przypadkiem nie patrzą na kogoś innego, nie zobaczył nikogo. Pogładził się po swoim gęstym zaroście i uśmiechnął szeroko.

~~Ja to dopiero mam powodzenie.~~, zaśmiał się szaleńczo na tą myśl i na chwilę osłabił swoją koncentrację. Podrzucony do góry nóż z brzdękiem upadł na brukowany plac.

- Hmm… - skrzywił się słysząc tętent kopyt. Odwrócił się od razu i jeszcze zanim usłyszał krzyk Janklava, zanim jeszcze poczuł magiczną aurę nieznajomego maga wiedział, że ma przechlapane. Sięgnął po nóż i rzucił się pędem w stronę barki nie marnując czasu, bo widział, że jego przymusowi “towarzysze” z wielką zawziętością wzięli się do cięcia lin, nawet nie czekając aż i on znajdzie się na pokładzie.

Gdy tak biegł w stronę barki nie szczędząc oddechu poczuł znajomy eteryczny zapach, powietrze aż skrzyło od magii. Odwrócił się za siebie nie przerywając biegu i ujrzał jak nieznajomy mag zaczyna splatać ze sobą magiczne nici tkając zaklęcie. Gunther zaklął parszywie pod nosem i przystanął, mag musiał go ujrzeć, jednak nadal. Zajęty był tkaniem zaklęcia wymierzonego w barkę. Drake szybko sięgnął do torby z komponentami i wyciągnął małą bryłkę siarki, skruszył ją w dłoni i szybkim ruchem dłoni wykreślił w powietrzu magiczny symbol.

- Inferis. - inkantację dokończył pojedynczym słowem i z jego dłoni pomknęła ognista strzała lecąc wprost we wrogiego maga. Lecz kilkanaście centymetrów przed nim niegroźnie roztrysnęła się na tysiące magicznych iskier. Jednak cel został osiągnięty, by osłonić się przed zaklęciem mag musiał przerwać swoje, Gunther właśnie kupił sobie i swym towarzyszom kilka cennych sekund. Jednak sam teraz miał problem, gdyż ostatnia z lin pękła i barka zaczęła powoli sunąć po wodzie.

- Zabiję ich… Jak tylko to przeżyję, to ich zabiję… - sapał pod nosem pokonując ostatnie metry, wreszcie, gdy był już na krawędzi pomostu skoczył. Nie liczył na to, że ktokolwiek poda mu dłoń, czy przytrzyma, więc pozwolił by prędkość rzuciła go o deski pokładu. Z głuchym stukiem upadł na barkę, usłyszał trzask, nie wiedział czy to jego kości, czy może po prostu na coś upadł.

Oddychając ciężko i głęboko usiadł na pokładzie i z lękiem sprawdził czy jest cały. Był i dziękował bogom, że wszystko z nim w porządku. Nie żeby akurat wierzył w jakiegoś boga, ale nie szkodzi podziękować, na wszelki wypadek gdyby jednak istnieli. Gdy już doszedł do siebie po tym prawie, że nadludzkim wysiłku spojrzał na gapiących się na niego współtowarzyszy i obdarzył ich uśmiechem, od ucha do ucha, jakby przed chwilą zwariował. A w jego oczach znów zapłonęły radosne ogniki.

.
 
Khadgar
Częsty bywalec
Częsty bywalec
Posty: 114
Rejestracja: sob paź 22, 2005 4:29 pm

śr wrz 10, 2008 9:06 pm

Gregor

Może i los bywał niekiedy ironiczny, ale nilandzki los był z całą pewnością zwykłym skurwysynem. Oto siedział na pokładzie barki zacumowanej w jakimś zadupiu i doglądał swojego dorobku. Który wszedł w jego posiadanie najdalej kilka pacierzy temu. Wiązał właśnie ostatnie rzemienie przy nowej zbroi. Zostawił za sobą nawet swój oręż. Jeśli ów wpadnie w ręce kogoś w miarę spostrzegawczego i z niezłą pamięcią sięgającą jakieś dziesięć lat wstecz postawi na nogi wszystkich ludzi Surendorfa.

Do tego najwyraźniej czekała go podróż w towarzystwie, które ktoś uprzejmy pewnikiem nazwał by malowniczym. Gregor niestety nie zaliczał się do takich ludzi. Dwie baby ze swoimi sługusami, Pani Uprzejma, kapłan, którego ktoś najwyraźniej mocno pierdolnął płazem w głowę i były gwardzista. Prawdziwy zwierzyniec. Był jeszcze ten cały... Orr. Już gdzieś widział tę gębę. Nie wiedział tylko gdzie i kiedy. A to było naprawdę wkurwiające uczucie.

- Szybko! To Mercier!-

Słysząc słowa Janklava, Tępiciel poderwał się tak prędko, że barka zadrżała. Do stu demonów, znał to imię. Zaprawdę, już tylko byłych kompanów brakowało Tępicielowi do szczęścia. Janklav wykrzywiwał jednak coś o magu. Co, ku uldze Gregora nie pasowało do opisu starego znajomego...

Tak czy srak, byli w pośpiechu. Co do tego nie było wątpliwości. Gregor krzyknął głośno szpetne nilandzkie przekleństwo, po czym splunął w garści. Napiął mięśnie i zacisnął zdobycznym łańcuchem mocny węzeł na rękojeści miecza. Stal zachrzęściła. Zważył broń w dłoni.

Ryknął, gdy ostrze ze świstem spadło na jedną z cum, po czym wróciło do ręki właściciela.

Pozostali też nie próżnowali, więc łajba zaczęła posuwać się do przodu. Drobnym szczegółem był fakt, że najwyraźniej była to najwolniejsza łódź świata. Tępiciel kucnął, pochylając nisko łepetynę.

-Nie ma to jak rozpocząć wyprawę z rozmachem- damski głos zza pleców doprowadził go do wrzenia.

-Zamknij mordę paniusiu.-warknął, zaciskając drugi łańcuch. Po czym syknął: -Głowy przy ziemi!-

Póki nie odpłynęli wystarczająco daleko, to była dobra rada. Co więcej, była za darmo. Co w Nilandzie nie zdarzało się zbyt często.
 
Awatar użytkownika
Popcok
Częsty bywalec
Częsty bywalec
Posty: 121
Rejestracja: pn kwie 10, 2006 1:00 am

śr wrz 10, 2008 11:01 pm

David Leblack


To czy ów Marcier był magiem, półbogiem, balkuńskim księciem, czy też handlarzem bielizną średnio interesowało Davida. Za to bardzo do niego przemówił fakt, że jest on wrogiem. Wrażenia dopełnili biegnący za nim zbrojni. I tak oto nie zastanawiając się wiele, Leblack doskoczył do brzegu barki sprawnie odcinając ostatnią cumę, po czym z wprawą zawodowego gondoliera, odepchnął przy pomocy zdobycznego oręża barkę od pomostu. Mało co przez to nie sprawił, że jeden z uczestników podróży zamiast na barce wylądowałby w wodzie. Choć raczej nie problem byłoby wyłowić. Szczęście miał on niezłego susa, więc nie było co wyławiać.
Barka odbiła szybko od brzegu, lecz o zawrotnej prędkości nie można tu było mówić. Choć raczej o bezpośredni atak nie mieli się co już lękać. No chyba że po tamtej stronie była choć dziesiątka łuczników, ale może los nie okaże się aż tak okrutny. Gorzej, że był mag. A po takich nigdy nie wiadomo czego można się spodziewać. A Davidowi wcale nie zależało na tym by przekonywać się, czego.

Puste ulice narad zaniosły się tumanami brudu, gdy kolejni zbrojnie zbliżali się w kierunku niewielkiego portu. Rączy rumak z Marcierem na swym grzbiecie, rwał do przodu, jakby za chwilę miał potężnym skokiem rozerwać powietrze i wylądować na uciekającej mozolnie barce. Mimo, że zagłuszany szumem wody, stukot kopyt roznosił się echem po wymarłym mieście i napawał strachem wszystkich którzy nieopatrznie mogli to oglądać. To jest załogę kupiecką drugiej barki i dwie niewiasty, które nie udały się na szumny pokaz wieszania, (lub jak zwą to co mądrzejsze głowy strangulacji) złoczyńców i zbirów, gdyż przypadło im opiekowanie się niemowlakami, które takiego mrozu mogłyby nie znieść. Jedno z tych dzieciaków zaniosło się głośnym płaczem, który zginął w ogólnej wrzawie, spowodowanej przez niewielki zastęp zbrojnych.

~ To pewnie też było ukartowane. ~ Pomyślał krótko David, po czym zaczął szukać jakiejś odpowiedniej osłony przed możliwym ostrzałem. Wolał nie ginąć od przypadkowego bełtu, akurat wtedy, gdy cudem udało mu się uniknąć śmierci na stryczku.
 
Hellian
Nowy użytkownik
Nowy użytkownik
Posty: 0
Rejestracja: śr wrz 03, 2008 7:39 pm

czw wrz 11, 2008 11:09 am

Ceith


Rozglądała się po łodzi i zareagowała na panikę chudzielca z pewnym opóźnieniem. Nie zdziwiła się, że Drake’a ktoś goni. Zdziwiła się, gdy okazało się, że to nieprawda. To nie Drake zdobył nowych przyjaciół, tylko starzy przyszli pożegnać Janklava.
Nie rzuciła się do odcinania cum, mimo, że paznokcie miała już połamane. Przypadkowi towarzysze reagowali błyskawicznie, a że wolność dodała skrzydeł wszystkim, o Drake’a Ceith też się raczej nie martwiła. Jakoś doleci.
Nie przejmując się chwilowym brakiem zajęcia dla rąk, obserwowała sytuację z bezpiecznego miejsca. Między pakami i beczkami.
Jeden plus całego zajścia widziała na pewno, całkiem możnych miał dłużników ten wariat, co ich niby wynajął i całkiem potężnych wrogów. Może jeszcze uda się na nim dobrze zarobić. Uśmiechnęła się do siostry, myślącej zapewne o tym samym. By pragnienia przekuć w czyny musieli jednak odpłynąć z uroczego gródka. I koniecznie, koniecznie odespać poranny stres.
 
Awatar użytkownika
Widz
Zespolony z forum
Zespolony z forum
Posty: 1215
Rejestracja: śr gru 17, 2003 8:46 pm

czw wrz 11, 2008 12:25 pm

Boucef

Stojąc na dziobie kupieckiej barki, Boucef zastanawiał się, jaki tak na prawdę cel miały te jego podróże. Od dwudziestu niemal lat nie osiągnął w życiu więcej, niż przynależność do pomniejszego zakonu oraz trochę pospolitego żelastwa, które nosił cały czas na sobie. A i w zasadzie ten zakon to tylko takie wmawianie sobie, że kilku ludzi w śmiesznych płaszczach, może zmienić cokolwiek w tym świecie. Czy wierzył w dobro i zbawienie? Uśmiechnął się do siebie, biorąc solidny łyk z trzymanego w ręku bukłaka i krzywiąc się przy tym niemiłosiernie. Nie, nie był już głupi, nie w tym wieku. Teraz... może chciał tylko umrzeć, walcząc o cokolwiek? Przez te wszystkie lata nie dbał o znalezienie sobie miejsca w życiu i nie wyglądało na to, by w najbliższym czasie coś się w tym względzie zmieniło.

Jego łódź dobiła do brzegu, marynarze i zwykli robotnicy rzucili się do rozładowywania towarów. Wojownika jednak nie interesował ten gród, jak zresztą praktycznie wszystko w Nilandzie. To nie była dobra kraina do zamieszkiwania, co innego jednak, jak ktoś szukał niebezpieczeństw, gdy kierująca nim głupota pchała go prosto w zabójcze tereny. Boucef doskonale zdawał sobie sprawę z tych rzeczy, tak samo jak zdawał sobie sprawę, że tylko najłagodniejsi z ludzi mówią o nim jako o człowieku "niespełna rozumu". Rozumiał to. I zmienić się nie chciał. Zwłaszcza, że jego wyczulone na kłopoty zmysły nie musiały czekać zbyt długo.

Już przez dłuższy czas przyglądał się ludziom na sąsiedniej barce. Już jedno spojrzenie mówiło, że nie są całkiem zwyczajną grupą. Ich przywódca, lub ten, który ich wynajął, denerwował się strasznie, z niepokojem zwracając się raz ku grodowi, raz na jego łódź. Ale i obecność kilku kobiet i tylko jednego w pełni uzbrojonego mężczyzny była dość podejrzana. W Pellak czy innym większym mieście pewnie nie zwrócił by na to uwagi, ale tu, w Nilandzie? Sprawę dodatkowo przesądzili czarni jeźdźcy, pędzący na spotkanie marnie uzbrojonej grupy. Człowiek zaczął krzyczeć, a Boucef uśmiechnął się do siebie, chowając bukłak do podróżnej torby przewieszonej przez plecy i odwracając się do swojego kapitana.

-Miło było z wami podróżować, kapitanie, ale na mnie już czas. Do zobaczenia w lepszych czasach.

Skłonił się lekko i... biorąc rozpęd przeskoczył na znoszoną przez prąd sąsiednią barkę, przez chwilę stykającą się niemal z tą, na której tu przybył. Zachwiał się lekko, ale w końcu wyprostował się, unosząc dłonie w pokojowym geście. Nie byli zadowoleni. Część, zwłaszcza ten "kapitan", była wręcz przestraszona. Nie można zresztą było się im dziwić - zakuty w ciężką kolczugę, wysoki, solidnej postury mężczyzna z orężem przy pasie, musiał stanowić nie lada widok, pojawiając się nieproszony tak nagle. Jego twarz poorana była różnymi bruzdami, a czaszka całkiem łysa. Nie wygolona, a pozbawiona włosów. Skłonił się, bacząc na orężnego wielkoluda.

-Wybaczcie wtargnięcie, panie, ale moja barka zakończyła już swój rejs. Jestem Boucef, wojownik w bożej służbie. Wy zaś... Cóż, jestem, by pomóc. Zapłacę za podróż, gdziekolwiek się udajecie. Mam też... podarki.

Uśmiechnął się, ujawniając siateczkę zmarszczek wokół oczu. Był przystojny, lecz już niemłody. Wyjął jeden z mniejszych bukłaków i rzucił orężnemu, skinąwszy mu głową. Tak, ten mężczyzna budził respekt. Ale czarni jeźdźcy już docierali do pomostu, więc Boucef nie mówił już więcej, zdejmując z pleców solidną, dębową tarczę z okuciami i zasłaniając się nią stanął przed bezbronnymi, przynajmniej na pierwszy rzut oka, kobietami. Jego dłoń powędrowała na trzonek zawieszonego u pasa topora, lecz czekała.
 
Gantolandon
Częsty bywalec
Częsty bywalec
Posty: 169
Rejestracja: czw paź 20, 2005 5:00 pm

czw wrz 11, 2008 3:40 pm

Orr

Zaczynało robić się interesująco... i niepokojąco...

Orr uważnie obserwował co najmniej jednego ze swoich towarzyszy podróży. Ponury, barczysty mężczyzna o poznaczonej bliznami twarzy otrzymał więcej, niż jedno ostrożne spojrzenie. Jakiekolwiek mógł mieć zastrzeżenia do podróżowania z gromadą przestępców zdjętych spod szubienicy, nie miał jednak powodów, aby obawiać się ich szczególnie. Nie zamierzał pchać się w ich sprawy, a oni najprawdopodobniej nie będą zainteresowani jego. Ten tutaj jednak... stanowił pewien problem. Jego obecność na pokładzie mogła nic nie oznaczać, ale równie dobrze mogła być zwiastunem poważnych kłopotów.

Zamieszanie na brzegu upewniło Orra jednak, że faktycznie będzie gorąco. I że jak najszybsze zmycie się z tej dziury jest jak najbardziej wskazane. Zaciskając lewą dłoń na sztylecie, rzucił się do odcinania cum. Starał się zachować ostrożność, ponieważ wpadnięcie do wody mogłoby się skończyć dość paskudnie. Mimo to jednak, szybkość była wskazana.

Za radą Gregora, trzymał głowę jak najbliżej powierzchni pokładu. Przy odcinaniu cum oznaczało to po prostu kucanie, w nadziei, że nie zostanie trafiony żadną przypadkową strzałą. Ten cały Janklav będzie miał sporo do opowiedzenia, w mniej lub bardziej przyjaznych okolicznościach. Pytanie go teraz nie było jednak wskazane. Później przyjdzie pora na opowieści i pogawędki. Przyjazne, lub mniej.

Kilka faktów wskazywało też na to, że gdzieś tam jest faktycznie mag. I to więcej, niż jeden. Ku zdziwieniu Orra, z miejsca, w którym rozbłysła ognista strzała, wybiegł jeden z bandytów. Ciekawe, ciekawe. Czyżby to oznaczało, że wśród pospolitych opryszków znajdował się ktoś znający się na magii? Trudno było mieć całkowitą pewność, ale wyglądało na to, że doszła kolejna osoba, którą trzeba będzie mieć na oku. Warunki pracy robiły się coraz bardziej niepewne...
 
Awatar użytkownika
Hija
Użytkownik
Użytkownik
Posty: 16
Rejestracja: wt lip 20, 2004 7:01 pm

czw wrz 11, 2008 9:25 pm

Daerdre


Kiedy w trójkę wstąpili na pokład, Dae zaczęła obawiać się, że być może właśnie nadeszła chwila, w której będzie musiała okrasić komentarzem wyznanie poczynione przez Scatty’ego. Była zbyt zmęczona, by wymyślić jakieś, satysfakcjonujące obie strony rozwiązanie. Szczęściem w sukurs przyszedł jej Drake, który wyłonił się spomiędzy budynków okrutnie fałszując. Od tego momentu wydarzenia potoczyły się niczym, które wypadłszy z kosza potrąconej przekupki rozpierzchające się po bruku.
Konni wypadający zza tego samego węgła, zza którego wyłonił się Gunther sami w sobie nie wywołali takiego zdziwienia, jak fakt że to nie jego gonią. Znali się już trochę i widok Drake’a z ogonem rozsierdzonych adwersarzy nie był dla jej oczu niczym niezwykłym.

Przenikliwe spojrzenie dziwacznych oczu Daerdre powoli przeniosło się na adresata dobiegających od strony zbrojnych okrzyków. Janklava. Tego, który z paniki omal nie narobił w spodnie. Gdy wydawał komendy, jego piskliwy nagle głos zdradzał utratę panowania nad sobą. Nie mogła się nie uśmiechnąć na myśl o tym, że wypchnięcie go ‘niechcący’ za burtę byłoby takie proste. Wizja była tak kusząca, że kiedy przemykał obok niej, omal nie wysunęła nogi. Może nawet byłaby i to zrobiła, gdyby nie fakt, ze nagle, bez żadnego ostrzeżenia, na barkę wskoczył zbrojny. Dae krzyknęła, a barka –mimo całej swej stabilności – zakołysała się niebezpiecznie. Odruchowo rzuciła się na dno łodzi, nie chcąc wypaść za burtę. I uniknąć ciosu, gdyby uzbrojony po zęby mężczyzna zamierzał takowy wykonać. Skok, który wykonał, chyba wystraszył ją bardziej, niż bełty sypiące się od strony nadbrzeża.
Zdziwiła się jednak, bo nowoprzybyły nie tylko nie zaatakował nikogo z będących już na barce niedoszłych szubieniczników, ale jeszcze zaczął się przedstawiać. A kiedy sięgnąwszy po tarczę, po prostu zasłonił je przed bełtami... oczy Dae niemal nie wyszły z orbit. Rzadko, ale to naprawdę rzadko spotykała w swoim życiu mężczyzn o manierach nie pozostawiających nic do życzenia, który przy całej swej obyczajności pozostawali męscy - a ten tutaj najwyraźniej należał do tego wymierającego gatunku. Nieświadomie uśmiechnęła się do siebie. Ten typ mężczyzn miał w sobie coś pociągającego. Aż chciało się mdleć w ich towarzystwie.
 
Bielon
Fantastyczny dyskutant
Fantastyczny dyskutant
Posty: 2193
Rejestracja: czw maja 06, 2004 11:28 am

czw wrz 11, 2008 10:48 pm

Barka niczym ospały wół ruszyła powoli cal po calu odsuwając się od drewnianego pomostu. Z pewnością sporo pomógł jej w tym jeden z uciekinierów, odpychając się od brzegu długim styliskiem żołnierskiej, „pożyczonej” najpewniej broni. Ostatni uciekający, ten który wypowiadając słowa inkanty rozproszył wrażego maga, skoczył już, gdy łódź oddalona była znacznie od brzegu i mijała drugą barkę, która niedawno zacumowała w porcie. Skoczył i przez ułamek chwili zdało się, że gruchnie do wody, ale o dziwo doleciał do zbawiennego pokładu płaskodennej łodzi i zaległ na niej złorzecząc pod nosem. W chwilę po tym na pokład nabierającej rozpędu barki skoczył nowy, niespodziewany gość. Janklav zaklął szpetnie i uniósł w górę dłonie, jakby chciał zasłonić się może przed nagłym ciosem, ale o dziwo nowo przybyły zdawał się przybywać w pokoju. Przynajmniej tyle wyczytać można było z jego słów a czyny zdawały się tę bajeczkę potwierdzać. Cała załoga przycupnęła za wszystkimi dostępnymi osłonami kryjąc się przed zbrojnymi, których dostrzec można było zaraz po tym jak ich odcumowana barka niesiona prądem minęła kupiecką łódź.

Było ich chyba z dziesięciu. Wszyscy rośli, zarośnięci jako te zbóje i uzbrojeni we wszystko co pomysłowe mózgi zbrojmistrzów zdołały wymyślić na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci. Różne kolczugi, przeszywanice i brygantyny wyraźnie przeczyły jednolitości formacji, choć było coś, co łączyło ich wszystkich. Czarne jaki i płaszcze. Podobne do tej, która kryła ich jadącego na koniu pryncypała. Z tym, że jego otaczała jeszcze jakaś taka aura, której nie sposób było nie dostrzec. Coś, co mroziło krew i sprawiało, iż człowiekowi płynął po plecach pot. Może było to zasługą wielkiego rumaka, prawdziwego perszerona który podobnie czarny jak jego pan, zdawał się zwierzęciem przekraczającym rozmiarem i masą zwykłe konie o ćwierć. Może była to kwestia skromnej prostoty jego przyodziewku, bowiem czarna odzież owego Merciera nie miała nic wspólnego z pancerzem a może była to kwestia maski w jaką zakute było jego oblicze nie ukazując niemal zupełnie grymasów ni żadnych uczuć.

A może to jak jednym gestem dłoni poderwał z drogi ostatniego, spóźnialskiego szubienicznika, który właśnie wypadł spomiędzy zabudowań dostrzegając najprawdopodobniej odpływającą barkę. Ci, którzy nie wpatrywali się w ulicę mogli sobie pomyśleć, że potrącił go koń lub odepchnął któryś z biegnących zbrojnych, ale dla płynących barką nie było cienia wątpliwości, że nawiedzony kapłan Nithzavetha został odrzucony na bok niczym szmaciana lalka gestem dłoni owego maga. Ci którzy poświęcili upadającemu choć chwilkę więcej uwagi usłyszeli trzask pękających kości towarzyszący upadkowi, oraz nieludzki ryk kapłana, który szybko przeszedł w rzężenie…

Zbrojni biegnąc brzegiem powoli wyprzedzali barkę, choć nie byli to wszyscy, którzy rozpoczęli pościg. Jadący na swoim wielkim rumaku Mercier wysforował się znacznie i gnał w skok wyraźnie się gdzieś spiesząc, ale zgromadzeni na barce nie mięli czasu na to by poświęcić mu więcej uwagi, bowiem nagle barką szarpnęło a dno jej zachrobotało o żwirową wysepkę. Javan słynęła z tego że miała podły nurt i żegluga na niej należała do wyzwań, którym nie każdy był w stanie sprostać.

- Ktoś tym cholerstwem potrafi płynąć! – krzyk Janklava wolny był od śladów paniki, ale był jej już bardzo bliski. Barka mijała wysepkę z głośnym zgrzytem, obracając się powoli tyłem, niesiona silnym prądem wartkiego koryta. Ale wciąż stała zaryta i nie przesuwała się ani o krok w przód dając się wyprzedzić zbrojnym, którzy zwietrzywszy swoją szansę biegli co tchu wyprzedzając szybko barkę. A z przodu dostrzec można było stojącą samotnie sylwetkę jeźdźca, który nigdzie się już nie spieszył. Nie musiał. Był w miejscu, gdzie Javan była wystarczająco wąska aby sięgnęły drugiego brzegu korony drzew, przy których stał. Baka szarpnęła się, wyrywając nagle z uścisku żwiru i ruszyła na spotkanie nieuniknionego. Nieświadoma, że jej śladem brzegiem rzeki jadą ci jeźdźcy, którzy w osadzie rozbiegli się w poszukiwaniu innych członków załogi barki. Nikt też na jej pokładzie nie dostrzegł najpewniej dwóch czółen zbliżających się do niej od strony osady, którymi czwórka zbrojnych ruszyła za nimi w pościg…

.

[Proszę dreamwalkera o niepostowanie i kontakt na PW/GG]
.
 
Awatar użytkownika
WitchDoctor
Zespolony z forum
Zespolony z forum
Posty: 773
Rejestracja: śr gru 19, 2007 5:25 pm

pt wrz 12, 2008 12:06 am

Nieświadoma czyhającego na nią zagrożenia barka płynęła mulistym korytem niespiesznie płynącej rzeki. Co chwilę rozlegał się donośny stuk, gdy pokład barki szorował po kamienistym dnie. Drewniane deski, z których zbita była unosząca się na wodzie konstrukcja trzeszczały, narażane na nacisk ze strony zarówno wodnych przeszkód, jak i pasażerów, którzy co chwilę zmieniali miejsce na barce, starając znaleźć jak najdogodniejszą osłonę przed nieprzyjaciółmi. Barka powoli sunęła, wprost w wrota zniszczenia, otchłań anihilacji, którą był czekający na nich zamaskowany i odziany w czerń mag, uosobienie surowej mocy, przybranej w ludzkie kształty.

Nieświadome tego co się dookoła dzieje rozłożyste wierzby szeleściły swymi zielonymi liśćmi, które poruszane delikatnymi podmuchami wiatru łączyły się w kaskadę dźwięków wraz z szemrzącym nurtem rzeki. Zatapiały swe gałęzie w nadbrzeżnych wodach ruczaju, ze stoickim spokojem spozierały na płynącą w dół rzeki barkę. Gdyby zaś stwórca dał im zmysł słuchu, pewnie i by usłyszały złorzeczenia narzekającego na wszystko, a w szczególności na bardzo nieciekawą sytuację w jakiej się znaleźli, Drake’a. Lecz nie słyszały tego, choć może to i lepiej. Barka minęła już wierzby, a drzewa wróciły do swojej spokojnej egzystencji, dalej wiatr szumiał w ich koronach, a gałęzie drżały, poruszane spokojnymi podmuchami, nadrzecznej bryzy.

Tętent pędzących po brzegu koni, wyjątkowo świadomych tego iż niosą jeźdźców, poniósł się echem wśród nadbrzeżnych drzew. Spłoszone dźwiękiem kopyt, kryjące się w sitowiach i tatarakach kaczki wzbiły się do lotu młócąc skrzydłami powietrze niby chłop używający cepa na snopie zboża. Podmuch przewrócił na plecy nic nie wadzącego nikomu żuka, który właśnie kroczył dumnie na swych sześciu odnóżach, zbliżając się ku zbutwiałym korzeniom wierzb. Nie doszedł tam już nigdy.

W życiu stojących nad brzegiem wierzb pojawił się kolejny skryty przebłysk chaosu, drzewa zaczęły węszyć spisek i przeczuwać, że oto właśnie omija ich coś wielkiego, jakaś niesamowita przygoda, której tylko są świadkami, a nie czynnymi uczestnikami. Zbliżające się dwa czółna, których nikt prócz najsmutniejszych z drzew nie mógł ujrzeć, muskały swymi kadłubami zwisające nad rzeką gałęzie. Czwórka odzianych w czerń zbrojnych, za nic mając poszanowanie do natury nie zwolniła, a nawet mocniej jęła odpychać się wiosłami, jeszcze bardziej burząc delikatny i niezmienny ład natury. Ścigali płynących na barce ludzi. Wierzby nie wiedziały dlaczego, nie przejmując się tym spokojnie szeleściły.

Nieświadoma zbliżania się do niebezpieczeństwa barka nadal sunęła nieśpiesznie, popychana leniwym prądem ruczaju. Przepływający pod nią karp słyszał odgłosy dochodzące ze świata ponad. Zamachnął się swym ogonem i podpłynął bliżej powierzchni, łapiąc w swe rybie łuski promienie lśniącego na nieboskłonie słońca. Był ciekawy, jak każda ryba, dla której wystarczy coś błyszczącego na końcu haczyka, jednak ponadto był ostrożny, a to wyróżniało go spod tysiąca tysięcy jego pobratymców, którzy dzień w dzień lądowali na chłopskich stołach. Karp nasłuchiwał.

- Mówiłem kurwa, że to się tak skończy. Ledwo stryczka uniknęliśmy, a i tak chcą nas zapierdolić. - karp usłyszał i zamachał ogonem podpływając pod barkę. - Janklav, szybko tłumacz o co tu kurwa chodzi, bo zaraz się przekonasz, że to co mógłby zrobić z tobą ten twój Mercier, to nic, w porównaniu z tym, do czego jestem zdolny. - ciekawski karp przysłuchiwał się złorzeczeniom Drake’a, nic z tego nie rozumiał, ale to nie przeszkadzało mu się ciekawić. Jednak przez tą ciekawość zapomniał o jednej najważniejszej rzeczy, ostrożności. Gdy ujrzał zbliżającego się doń krwiożerczego, o kłach z najgorszych koszmarów, szczupaka. Przynajmniej zginał szybko.

Wzburzone tętentem kopyt kaczki leciały ponad rzeką spoglądając na wszystko z góry, widziały barkę, na której wszyscy krzątali się, szukając dogodnego ukrycia, widzieli jak jakiś człowiek próbuje kierować, niemożliwą wręcz do kierowania łodzią. Widziały maga, siedzącego na swym rumaku, czekającego jak drapieżny sęp, aż padlina sama wpadnie mu w łapy, widziały też czółna, które płynęły za barką.

I kwakały, jak to kaczki.

A sitowie sitowiało na wietrzącym wietrze, a rzeka rzekszała szemrząc szemrząco. Liście cichoszeptały, a gałęzie wiatroruszały.

A Drake kurwował na prawo i lewo wkurwiając się, że nic, a to kompletnie nic nie może zrobić.
 
Awatar użytkownika
Hija
Użytkownik
Użytkownik
Posty: 16
Rejestracja: wt lip 20, 2004 7:01 pm

pt wrz 12, 2008 12:42 am

Daerdre


- Drake! Do kurwy nędzy! – ryknęła, na chwilę zapominając, że miała być damą. Jedna, jedyna ćwiartka mózgu pozwoliła klnącemu dotąd alchemikowi skojarzyć deszcz strzał ze złością Dae. Zreflektował się, zamachał rękami, zaświergotał coś po swojemu. Niby nic, a jednak bełtom pościgu było jakby trudniej dosięgnąć celu, którym była osiadła na mieliźnie barka.
Pewniejsza już, ze nie stanie się tarczą ćwiczebną dla bełtów, rzuciła się ku Janklavowi.
Impet, z którym skoczyła ku wystraszonemu mężczyźnie i podskok szorującej brzuchem o kamienie barki, zbił oboje z nóg. Dziewczyna pozbierała się pierwsza i złorzecząc raz jeszcze rzuciła się na prowodyra zamieszania, mocno chwytając go za kołnierz

- Gadaj, co się tu wyprawia, ale już! Albo w trybie natychmiastowym wysadzimy Cię na brzeg! Słyszałeś, durniu?! Wyjaśniasz, albo pójdziesz prosto w objęcia swojego czarnego przyjaciela. Decyduj!

Oczy Dae zwęziły się w niebezpieczne szparki. Nikt, kto zdążył ja choć trochę poznać, nie śmiał wątpić, że jej obietnice są szczere. Wciąż nie spuszczała wyczekującego spojrzenia z Janklava, jednak rejestrując konsternację reszty, rzuciła

- Ruszać się, zepchnijcie tą cholerną krypę ku środkowi nurtu, ale już! Czy może czekacie, aż tamten tam poda Wam herbatkę?!
Nawet jeśli komuś miałoby się nie spodobać, że polecenia wydaje kobieta, nie dało się zaprzeczyć sensowności rzucanych przez Daerdre komend.
 
Awatar użytkownika
Uriel
Grafik
Grafik
Posty: 403
Rejestracja: sob mar 24, 2007 6:03 pm

pt wrz 12, 2008 11:34 am

Evelyn Dammerung

- Zamknij mordę paniusiu.-

Evelyn westchnęła jedynie. Zawsze traktowała ludzi jak zło konieczne, gdy Ci byli w jej obecności, a gdy teraz jeden, jedyny raz chciała być uprzejma i naprawdę miła, nie przesadnie, nie sztucznie, a po prostu ot tak jedyne co dostała to jasne i klarowne polecenie zamknięcia swojej jadaczki. Tak też od razu zrobiła, zamilkła z jasny postanowieniem, że niczego nie będzie już próbowała robić na siłę.

Barka nie poruszała sie nazbyt sprawnie, co gorsza i tym razem Dammerung nie miała za bardzo czym się popisać, jej znajomość żeglugi jakiejkolwiek sprowadzała się do umiejętności rozróżnienia dzioba od tyłów statku. Dodatkowym problemem było pojawienie się też dodatkowych jeźdźców niezbyt przychylnie do nich nastawionych, jakby piechota i mag nie wystarczył. Evelyn na moment zatrzymała swoje spojrzenie na czarodzieju, nie był to zdecydowanie ktoś, kogo chciałaby spotkać w ciemnej alei. Już sam jego ubiór sprawiał wrażenie, że nie jest pierwszym, lepszym magikiem rzucającym zaklęcie kolorowych światełek dla uciechy tłumu i kobieta była prawie pewna, że gdyby nie szybka reakcja mężczyzny określanego imieniem Drake, z pewnością poczuliby na własnej skórze jak wiele tamten potrafi. Dojrzała też, że jednej osoby brakowało na pokładzie, szybko jednak zorientowała się, że spóźnialski wylatuje z impetem w bok, upadku nie chciała już oglądać, instynktownie wiedząc czym się skończył.

Nagłą niespodzianką (chociaż w tej chwili wszystko ją mogło zaskoczyć z całego tego zdenerwowania) było pojawienie się znikąd rosłego mężczyzny, który niemal wyłonił się przed nią trzymając w ręku broń. Nie, żeby ona miała coś przeciwko zbrojnym, jednak gabaryty tegoż człowieka sprawiły, że na moment stała w całkowitym cieniu, zamroczona i zauroczona jego postawą. Nie trwało to więcej niż ułamek sekundy czy jedno mrugnięcie, po którym zaskoczenie minęło, pozostawiając jedynie zauroczenie nagłym pojawieniem się kogoś, kto najwyraźniej zamiar miał zgrywać bohatera. Bo kto inny w takiej chwili nie staje przed kobietami jak nie prawdziwy bohater?

Nie wyglądało to dobrze, nie byli zorganizowani, na dodatek słowa Janklava, mimo, że to ten w teorii miał być przywódcą wyprawy, uderzały w próżnię. Na domiar złego rozłożone na beczce pergaminy i księgi, warte zapewne więcej niż niejedna z głów na barce, przesuwały się to w lewo, to w prawo i przy silniejszym szarpnięciu łajbą, mogły albo wpaść pod nogi rozbieganej załodze, albo (co jeszcze gorsze) do rzeki. Jeżeli planowali wcielić wyprawę w życie księgi te były niemalże bezcenne, nic więc dziwnego, że kobieta jednym susem przeskoczyła nad leżącym i klnącym na głos Drakem, łapiąc księgę z cichym sapnięciem, akurat w momencie kiedy ta niebezpiecznie wysunęła się za balustradę barki. Kiedy jej palce zacisnęły sie na skórzanej oprawie poczuła ulgę, przycisnęła ją więc do piersi, drugą ręką, jednocześnie kucając za beczką, ściągała z beczki rozwinięte pergaminy z nakreślonymi na nich mapami. Kiedy wszystko się uspokoi będzie z pewnością chciała wiedzieć, czemu akurat w tej, a nie innej chwili spotykają wściekłego maga, chociaż wątłe podejrzenia co do przyczyny już miała.

- Krzykami i przekleństwami nic nie zaradzimy.-- warknęła głośno, nie krzyknęła, ale jej głos był na tyle donośny, aby większość ją usłyszała.

~ Zachowajmy względny spokój, ale kto tam chciałby to słyszeć, lepiej drzyjmy się w panice...~

Odetchnęła parę razy, analizując wszystko co działo się dookoła. W tym sobie radziła, nie była wojownikiem, nie była też ponętnym dyplomatą. Jej atutem było wszystko to, co miała w głowie, cała jej wiedza. Tylko czemu, akurat teraz nic nie przychodziło jej do głowy?! Widziała dlaczego, nie był to korytarz zasnuty pułapkami, czy tez sprytny mechanizm zamykający kryptę martwego księcia. Nie było czasu żeby się zastanowić, prześledzić na papierze wszystkich za i przeciw. Na dodatek wzburzone, latające dookoła i kwaczące ptactwo wcale w myśleniu jej nie pomagało.

- Wyjaśnimy sobie wszystko jak to się skończy, teraz nie jest na to czas!- krzyknęła w stronę kobiety, która szarpała Janklavem tak mocno, że temu już gwiazdy pojawiły się w oczach.- Jeżeli razem spróbujemy sprowadzić rzekę ku nurtowi na pewno nam sie to uda-

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 9 gości