ndz kwie 08, 2012 3:30 pm
Rozdział pierwszy - Bush
Lód już dawno rozpuścił się w twojej szklaneczce whiskey. Sam już nie wiesz ile czasu siedziałeś z nią w ręku, pogrążony we własnych myślach. Głośna muzyka G&R ze znalezionej przez ciebie płyty leciała z głośników Spichlerza, a stroboskopowe światła skakały jak szalone. Mimo to nie zwracałeś na nie uwagi. Niewiele też osób z nich korzystało.
Miałeś wrażenie, że Johan starał się zrobić co w jego mocy aby podgrzać atmosferę, ale z mizernym skutkiem. Wydarzenia ostatnich miesięcy skutecznie zadumały wszystkich. A nawet nie tylko zadumały - nabawiły niezrozumiałym strachem. Pociągając ze szklaneczki ciepły już alkohol spróbowałeś ustalić w którym momencie wszystko zaczęło się psuć.
Nie dałeś jednak rady.
Dwa ostatnie lata były najdziwniejszymi w twoim życiu. W zeszłym roku zima była zaskakująco łagodna. Supermutanci i Szpony śmierci, które co roku z jej okazji spływały na południe w takiej liczbie, że nawet warownia Avondale nie była w stanie wybić ich wszystkich, tym razem prawie się nie pojawiły. Tam jednego, czy dwóch zastrzelili snajperzy i patrole bractwa. Słodki Vinii the Mouse, właściciel miejscowej rozgłośni radiowej zrobił z tego wiadomość dnia, co dowodziło jak spokojna to była zima. We wcześniejszych latach jak któregoś dnia ginęło tylko tyle tych potworów, to był temat na wiadomość.
Potem nadeszła wiosna i wszyscy spodziewali się wysypu zagrożeń z południa i zachodu. Co roku tak było, że jak mróz puszczał, to ze swoich nor wylewali się zwykli mutanci, insekty, łowcy niewolników i bandyci. Ale i tu był spokój. Tylko Bractwo na południu musiało przechwycić kilka podjazdów różnych gangów, ale wszystkie te potyczki zakończyły się dla Stalowców tylko jednym rannym od przygodnie rzuconego mołotowa.
W efekcie wszyscy, z tobą włącznie nabawili się doskonałego chumoru i chyba po raz pierwszy od wojny spojrzeli w przyszłość z nadzieją. Plony były obfite, zwierzyny dość sporo, urodziło się również rekordowo wiele dzieci i tylko szóstka zmarła podczas zimy.
Korzystając ze zwiększonych sił ludzkich Bractwo zintensyfikowało swoją działalność, co oznaczało więcej roboty dla ciebie. Przez połowę wiosny i całe lato w mieście spędziłeś tylko dwadzieścia dni. Resztę zajmowały ci wyprawy. Szczytowym osiągnięciem było gdy udało ci się odnaleźć nienaruszonego Pattona, po prostu stojącego u kogoś w garażu. Bractwo przez miesiąc przetaczało ten czołg do swojej siedziby, ty zaś balowałeś przez tydzień bez przerwy.
Wszystko zmieniło się chyba we wrześniu, choć mgliście ci się wydaje, że już wcześniej były jakieś sygnały. A to ktoś zginął, a to zniknął. „Przeniósł się, jak tylko więcej kapsli przyoszczędził” mówiono. Nie byłeś pewny, ale też miałeś inne zajęcia.
We wrześniu jednak, twój kumpel po fachu, ghul Alfonso zdecydował się poprowadzić poszukiwaczy skarbów do Aurory - niewielkiego miasteczka, raptem parę dni drogi od przedmieść Chicago. Znałeś tą mieścina, byłeś w niej ze dwa razy. Krążyły plotki i legendy, że przed wojna była tam tajny wojskowy ośrodek, gdzie ponoć przetrzymywano technologię kosmitów. Nazywano ją nawet „Strefa” i tu padał różny numerek od 44 do 55, najpopularniejsze było jednak 53. Nie znalazłeś jednak żadnych dowodów na istnienie czegoś takiego.
Wyprawa Alfonsa była pod każdym możliwym względem czymś powszechnym i rutynowym. Tyle tylko, że nie wróciła. Sam biedny ghul pojawił się dwa tygodnie później, bez broni i ubrań, jednego oka i ręki. Był szalony. Nie zdziczały jak zombie z podziemi, ale szalony z przerażenia. Bełkotał, krzyczał, tarzał się po ziemi i odrywał fragmenty swojej gnijącej skóry. Ktoś go w końcu zastrzelił, aby dłużej się nie męczył.
Chciałeś wyruszyć razem z ochotnikami z rodzin zaginionych, ale Bractwo miało problemy z zaginionym patrolem na wschodzie i ruszyłeś z nimi. Nim wróciłeś - była tam zwykła sprawa osuwiska i zawalenia się budynku - okazało się że ci co poszli za zaginionymi też nie wrócili, podobnie jak ci co poszli za nimi. Zbliżała się zima, ale uparłeś się spróbować dostać do Aurory i odkryć co tam się stało.
Znalazłeś - ze sporymi problemami - trójkę ochotników gotowych iść razem z tobą. Stalowcy również dołączyli do ciebie, przysyłając dwie osoby w tym zakutego w pancerz wspomagany młodszego paladyna Doyla. W szóstkę wyruszyliście tuż przed nadejściem pierwszego śniegu.
Niestety, nim dotarliście do przedmieść miasta rozszalała się śnieżyca. Zadekowaliście się w posterunku policji z zamiarem przeczekania, podzieliliście sie na warty i poszliście spać. W nocy obudził was wrzask wartownika. Znaleźliście go wybebeszonego przed budynkiem. Ktoś lub coś rozerwało jego klatkę piersiową i wyrwało wnętrzności. Zdecydowaliście się podzielić na dwie ekipy i poszukać tego czegoś. Ty dowodziłeś jedną, Doyl drugą.
Śnieżyca zasypała wszelkie ślady i przez około pół godziny brodziliście w śniegu, szukając czegokolwiek. Wtedy natknęliście się na świeże pobojowisko z rozszarpanymi ciałami. Z przerażeniem odkryliście, że to resztki grupy paladyna. On sam leżał trochę dalej, z oderwaną głową, której nigdy już nie odnaleźliście. Jego pancerz był podarty czymś co wyglądało jak dwa długie szpony. Znalazłeś też jakąś dziwną, gęstą ciecz obok niego, zdecydowanie nie krew. Przynajmniej nie ludzką.
Postanowiłeś, że w tej śnieżycy to nie wy jesteście łowcami i musicie ją przeczekać. Wróciliście do posterunku i zadekowaliście się w jednym z pomieszczeń. Przez całą noc nie zmrużyliście oka. Świtało już gdy drzwi nagle wpadły do pomieszczenia, w raz za nimi potwór.
Wyglądał jak wielki szpon śmierci, ale nigdy nie widziałeś jakiegoś poruszającego się tak szybko i w pozycji wyprostowanej. Ostatni z ochotników zginął nim zdążył wstać. Ty i kobieta z bractwa zdążyliście wystrzelić nim dopadł do was. Dostrzegłeś, że jest w nim jeszcze coś nie tak, nim roztrącił was na boki.
W walce zdawał się nie zwracać uwagę na własne obrażenia, jego szpony darły zaś wasze ciało jak papier. Gorzej dostało się Siostrze, ale i ty byś zginął, gdybyś w ostatniej chwili nie zdążył wcisnąć mu do paszczy odbezpieczonego granatu.
Gdy odzyskałeś przytomność i wstępnie połatałeś kobietę oraz siebie - zużywając wszystkie stimpaki i bandaże, Stalowa była poważnie poharatana - zdołałeś przyjrzeć się bestii. Włosy zjeżyły ci się na karku, gdy dostrzegłeś, że część ciała potwora jest ewidentnie metalowa. Był on cyborgiem, dość prymitywnym. W sensie komponenty zostały dosłownie wbite w jego ciało, bez jakiejkolwiek dbałości o niego samego. Nie zdziwiłbyś się, gdyby bestia była tak agresywna z powodu ogromnego bólu jaki jej zadano. Zupełnie jakby zwykłe szpony nie były dość agresywne!
Z wszystkich implantów najbardziej zastanawiająca była proteza ręki. Wyglądała na bardzo zaawansowaną technologicznie, a szpony przy niej bez trudu rysowały kawałki metalu na których je testowałeś. Wydarłeś tą protezę ze ścierwa i jako dowód zaniosłeś do bunkra bractwa. Starszy paladyn Shefield zapłacił ci sowicie i za nią i za milczenie w tej sprawie.
Zima była sroga, ale nie niezwykła. Supermutanci i szpony śmierci w tym roku nie pojawiły się w ogóle, ale tym razem nikt się z tego nie cieszył. Było jasne, że coś się zmieniło i nikt już się nie łudził, że na lepsze. Bractwo zaleciło aby wszyscy wzmocnili swoje domy. Nie powiedzieli dlaczego, ale kilka osób ich posłuchało a reszta poszła za przykładem.
Na wiosnę pojawiły się standardowe mutanty i bandyty, tych ostatnich było nawet więcej. Cały marzec stał się prawie jedną ciągłą bitwą, lub raczej strzelaniem do celu. Bandyci byli niezorganizowani i nieostrożni, często szaleni. Johan kiedyś powiedział, ze to bardziej przypomina ucieczkę, której Chicago stoi na drodze, niż atak. Zapadło ci to w pamięć.
Wraz z kwietniem przyszła mgła. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że ta przyszła z zachodu, od lądu. Utrzymała się przez kilka dni, gęsta, zimna i wilgotna. Pachniała też dziwnie. Gdy się rozwiała, okazało się, że zaginęło kilka rodzin a parę kolejnych osób znaleziono martwych. Niektórzy byli rozszarpani, inni z kolei wyglądali na nadjedzonych.
Potem na chwilę się wszystko uspokoiło. Chciałeś wrócić do Aurory, ale tym razem nie było chętnych. Po długich namowach Stalowcy dali ci czteroosobowy oddział. Dotarliście do przedmieść miasteczka, po drodze tocząc ciężkie walki. Atakowali was supermutanci, szpony śmierci, zwykłe mutanty a także takie potwory jakich nigdy wcześniej nie widziałeś. Niektóre wyglądały jak krzyżówki, lub wariacje na temat znanych ci stworów, inne zdawały się zupełnie obce. Co więcej, cały czas czuliście się obserwowani, oraz osaczeni. Ktoś z bractwa rzucił „jak szczury w labiryncie pełnym kotów”. Do dziś nie zdołałeś wypchnąć tych słów z pamięci. Gdy na waszych horyzoncie pojawiło się miasto, mógłbyś przysiąc, że gdy spoglądało się na nie kątem oka, to lśniło w ciemności. Gdy spoglądałeś na wprost, wrażenie to znikało. Niepokój jednak narastał.
Na przedmieściach Aurory musieliście zawrócić. Wszyscy byliście ranni, młodsza paladynka Knowles zginęła dzień wcześniej, nie mieliście już środków medycznych a i amunicja zaczęła się kończyć. W Chicago zawrzało po waszym powrocie.
Bractwo zebrało oddział czterech pancernych, w tym dwóch opancerzonych ktp, trzy tuziny Braci i Sióstr i ze wsparciem kilkunastu ochotników z miasta, a nawet - co było ewenementem - kilku Łańcuchowców z twierdzy Avondale, wyruszyli na Aurorę. Chciałeś jechać z nimi, ale poczułeś, że zaczynasz się uzależniać od stimpaków. Alicja i Marko wymusili na tobie, abyś odpuścił i odpoczął. Do dziś nie wiesz czy im za to dziękować, czy nie.
Cała wyprawa zniknęła bez wieści. Tym razem nikt nie powrócił. W mieście zawrzało jeszcze bardziej.
A wraz z początkiem maja powróciła mgła.
I znów gdy się rozwiała kilka rodzin zniknęło a parę kolejnych zostało zabitych. Kolejne śmierci i zaginięcia zaczęły też zdarzać sie w noce gdy nie było mgły. Co prawda z doświadczenia wiesz, że niektórzy po prostu mieli dość i zaczęli uciekać na wschód, nadziei, że w okolicach Waszyngtonu albo Nowego Jorku jest może lepiej lub bezpieczniej.
Gdy na przełomie maja i czerwca mgła pojawiła się ponownie, już nie zdzierżyliście. Ludzie zaczęli barykadować się w domach i porozumiewać za pomocą odbiorników radiowych. Vinni the Mause odwalił tu kupę dobrej roboty, organizując całą tą łączność, a potem ze wsparciem Bractwa także patrole obywatelskie, uzbrojone po zęby.
Sam byłeś w jednym z pierwszych, kiedy z mgły rzucili się na was potwory. Inni spanikowali i zginęliby na miejscu, gdyby nie ty. Ty jednak znałeś już te potwory i wiedziałeś, że można je zabić. Zastrzeliłeś dwa, trzeciemu złamałeś kark. Choć znów byłeś ranny to stałeś się lokalnym bohaterem, który dał nadzieje pozostałym.
Patrole okazały się sukcesem. Tylko jedna rodzina zaginęła, nikt też nie zginął. W sumie zabiliście piętnaście stworów, choć zapłaciliście za to wieloma rannymi. Jednak zaraz po odejściu mgły, znaleźliście dwa rozszarpane ciała, zostawione jakby po to aby was pognębić. W efekcie twoja gwiazda bohaterstwa przygasła już po tygodniu.
Przez kolejne miesiące mgła przychodziła i odchodziła, aż w końcu Alicja odkryła, że pojawia się zawsze wraz z ostatnią kwartą księżyca. Potwory atakowały jednak coraz częściej też i bez niej. Wczoraj po raz pierwszy zaatakowały w dzień. Pociągając ostatniego łyka ze szklanki spojrzałeś na opatrunek na przedramieniu. Miałeś na nim trzy długie pręgi zostawione przez szpony czegoś co wyglądało jak zombie z pazurami i kłami. Pamiętając o tym, że jeszcze niedawno groziło ci uzależnienie, zamieniłeś stimpaki na konwencjonalną medycynę. W efekcie ręka cały czas cie bolała, pomimo lekkiego podchmielenia.
Johan dostrzegł twoją pustą szklankę i ruszył aby ponownie ją napełnić, zabierając przy tym kubełek lodu, gdy nagle się zatrzymał, patrząc w stronę wejścia.
- No... - Mruknał. - To rzadki widok...
Ostatnio zmieniony wt lip 03, 2012 5:13 pm przez
Grom, łącznie zmieniany 2 razy.
Powód: