Adelajda wraz z świtą
Wiosenna ciepła pogoda zdawała się sprzyjać podróżą. Spora grupa podróżnych samą swą liczebnością i wyglądem odztraszała grasujących na gościńcach drapieżników. Mimo to, raz lub dwa byliście celem lokalnych bandytów. Tak blisko granicy z Vaasa nie było to niczym nadzwyczajnym. Krótkie potyczki urozmaiciły poniekąd nudną podróż, ale nie były wyzwaniem dla tak wprawionych w boju poszukiwaczy przygód.
Po kilku dniach na trakcie, kapitan gwardii zatrzymał kolumnę i podjechał na swym bojowym rumaku do Lady Adelajdy. - Szlachetna pani, pozwól bym powitał cię na twych sieniach. Właśnie przekroczyliśmy granicę Greycastle. - oznajmił.
W powietrzu unosił się zapach świerków, słońce świeciło a las wokół mienił się niezliczonymi odcieniami zieleni. W koronach drzew śpiewały wesoło ptaki. Gdzieś między drzewami w oddali, wyglądał nieśmiało jeleń. Był to wręcz cudowny wiosenny dzień.
Ogarnięci dobrym nastrojem pogalopowaliście na przód. Do miasteczka było jeszcze kilka dni drogi, ale Sir Locley zaproponował, by odwiedzić pobliską wieś. Gdy wyjechaliście z lasu, waszym oczom ukazały się zielone łąki, przez które ciągnęło się kilka strumyków. Trakt ciągnął dalej, i potem zakręcał do otoczonej ostrokołem wsi. nie zamierzaliście jednak nadkładać drogi, zatem ruszyliście galopem na przełaj przez łąki i świeżo zasiane pola.
Gdy dojechaliście nieco bliżej, powitało was radosne bicie dzwona, oraz machający z pól i palisady wieśniacy. Osada nie była duża, ale dobrze utrzymana. Przywitał was starszy mężczyzna, przedstawiający się jako sołtys tej skromnej wioski. Z wielką dumą oznajmił, iż znów udało im się zasiać pola, i że ma nadzieję, że w tym roku jego ziomkowie nie będą musieli głodować. Ostatnich plonów nie udało im się zebrać, a to, co mieli w większości poszło na dziesięcinę. Mimo tych gorzkich w brzmieniu słów, mężczyzna zdawał się być bardzo przyjazdy i wręcz radosny. Ludzie zerkali na nową panią Greycastle z sporą dozą nadziei. Ostatnie lata musiały być rzeczywiście trudne dla nich.
Grupka wychudzonych dzieci, głównie chłopcy i dziewczynki w wieku od 4 do 9 latek, przyniosły ich nowej Lady wiązanki i wieńce z polnych kwiatów. Gdy Adelajda im się przyjrzała nieco bliżej, dostrzegła wyraźne ślady niedożywienia. Podobni większość dorosłych widocznie cierpiała głód tej zimy.
Sołtys zaprosił Lady i jej świtę pod swój dach. A przynajmniej kilkoro. Chata była duża, przystosowana do spotkań starszyzny, ale nie była dość duża, by pomieścić przy stole wszystkich. Gdy kobiety ze wsi zaczęły nakrywać do stołu, stawiając stary chleb, nieco mięsa, kilka królików w miodzie i piwo własnego wyrobu, sołtys namiętnie przepraszał za to, iż nie mogą zaoferować więcej. Poczytywał sobie za hańbę, że jedynie takim skromy poczęstunkiem może przywitać swą panią. Równocześnie jednak, nalegał, by strudzeni podróżą spożyli z nim posiłek.
W osadzie spędziliście resztę dnia. Oporządzając konie i odpoczywając po ciężkiej drodze. znalazło się nawet nieco ciepłej wody, jeśli ktoś pragnął zmyć z siebie pył i kurz drogi, względnie zapach konia i potu.
Pod wieczór wieśniacy urządzili mały festyn. Płonęły ogniska, w powietrzu unosiła się skoczna lokalna muzyka, a młode dziewczyny wabiły swymi urokami, wirując spódnicami w tańcu.
Jak kol wiek uroczo tu nie było, ta wieś nie była waszym celem. Ruszyliście zatem skoro świt w dalszą drogę.
Po kilku krótkich dniach dostrzegliście miejskie mury. Z daleka widać było wierze trzech świątyń, najwyższych budynków w mieścinie. Wprawne oko wychwyciło od razu, iż miejscowi zaniechali podstawowych wymogów obronności. Z zachodu i północy bór podszedł już niemal pod same mury. A w każdym bądź razie dużo za blisko. Od wschodu rozciągały się łąki.
Na południe od miasteczka, w zasięgu wzroku z miejskich murów rozciągało się rozległe i głębokie jezioro. Jednak po jego gładkiej powierzchni nie pływały ani łódki ani stateczki. Duża przystań już z odległości zdradzała ślady porzucenia. Niemalże całkowicie pochwycona przez naturę i oplątana licznymi ostrokrzewami.
Waszą uwagę przykuły jednak unoszące się nad centralną częścią miasta smużki dymu. Za małe na pożar miasta, ale zdecydowanie za gęste na dym z kominów.
Gdy podjechaliście bliżej, do waszych uszu dobiegła wrzawa licznego tłumu. najwidoczniej coś działo się na placu centralnym, A ciarki na waszym karku wskazywały, że nie było to nic dobrego.
Pognaliście wierzchowce i pogalopowaliście wąskimi uliczkami. Żelazne podkowy dudniły na brukowanych uliczkach sypiąc czasem iskrami.
W pobliżu centralnego placu, tłum był tak gęsty, że musieliście zwolnić. Wystarczyło jednak kilka wykrzyczanych gróźb by mieszczanie powoli poczęli ustępować wam z drogi.
Tam, w końcu dostrzegliście co się dzieje. Przed świątynią Mystry powstało podwyższenie, na którym wzniesiono trzy stosy. Dwa z nich ogień już całkowicie pochłonął, trzeciego dopiero poczęły lizać płomienie. Jakaś naga sylwetka rozpaczliwie szamotała się z łańcuchami, którymi została przytwierdzona do słupa.
Na podwyższeniu stał odziany w śnieżną biel kapłan. Miał obie dłonie uniesione ku niebu. Oczy zdawały mu płonąć białym ogniem. A jego głos niósł się nad tłumem niczym grom.
Pod podwyższeniem stał szereg odzianych w białe płytowe zbroje rycerzy z zakonu białego płomienia.
Grupka miejskich gwardzistów blokowała dojście tłuszczy do podestu, odgradzając tym samym ludność od zakonników.
Dostrzegliście też na prawo od podestu większe skupienie miejskich gwardzistów otaczających szczelnym kordonem jakiegoś grubaska spoczywającego na miękkich poduszkach w niesionej przez czterech tragarzy lektyce.
To z pewnością był seneszal Mirmond, o którym opowiadał wam już Sir Locley. Rycerz nie darzył seneszala szacunkiem, i choć był powściągliwy w słowach, nie był w stanie ukryć swej odrazy do tego człowieka. niemniej, wedle słów Sir Locleya to właśnie seneszal Mirmond sprawował władzę w mieście i pośrednio w całym lennie.
***
Na bagnach
Wysepka wśród bagien, na której się znaleźliście miała może 10 na 10 metrów. Z każdej strony otaczały ją mokradła. Tam gdzie szliście woda i szlam sięgały jedynie do pasa, czasem tylko do kolan. Głębsze miejsca obchodziliście, często nadkładając drogi. Wszędzie czuć było odór gnijącej roślinności i oślizgłego mułu. Było parno i bardzo wilgotno. Chmura owadów próbowała was najwidoczniej zjeść żywcem. Zdawało się, że zebrały się tu na ucztę wszystkie komary w promieniu wielu mil. Na dodatek wszędzie unosiła się gęsta mgła, ograniczając widoczność do kilku metrów.
Na wysepce stała tylko jedna niska chatka. Całkowicie zbutwiała i obrośnięta mchem i porostami. Widzieliście też przegniłą łódkę na brzegu. Jednak gdy podeszliście bliżej, drewno okazało się tak zbutwiałe, iż rozpadało się przy lekkim nacisku. Ta łódź już nigdzie nie popłynie.
Oprócz was na wyspie stało sześcioro rycerzy w przerdzewiałych zbrojach. A bijący od nich odór śmierci nie pozostawiał wiele domysłów co do ich natury.
Do środka chatki zaprosiła was młoda dziewczyna o kruczo czarnych włosach i fioletowych, bijących życiem, oczach. Miała Mleczno białą delikatną cerę i odziana była w krótką jedwabną sukienkę z czarnego jedwabiu. Jej bose stopy były ubłocone aż po uda.
W środku czuć było woń pleśni i... spalonej skóry. Izba pogrążona była w mroku, lecz spod jednej ze ścian dobiegał was cichy jęk i charczący oddech, przekształcający się w coś co można było określić mianem świstu.
Gdy podeszliście bliżej, dostrzegliście leżącą na spleśniałym sienniku postać. Z grubsza przypominało to człowieka. Jednak jakby skurczonego i potwornie poparzonego. Skóra zamieniła się w chrupką dobrze spieczoną skorupę. Mięso niemalże całkowicie zwęglone a dłonie wypalone aż do białej kości. Mała, jakby skurczona głowa sterczała bezwładnie na pomarszczonej szyji. Tam gdzie niegdyś były oczy, teraz ziały jedynie dwie czarne dziury, z których jątrzyła się gęsta mleczna ropa. Brakowało również nosa, uszu i jakichkolwiek włosów. Wygięte w straszliwym grymasie usta odsłaniały żółte zęby. Ślina bezwładnie toczyła się z lewego kącika ust.
Gdy truchło was wyczuło poruszyło się, co wyglądało jakby dostało drgawek. Spalona skóra pękła w wielu miejscach, a z powstałych ran wypłynęła gęsta czarna krew.
Żałosny stwór rozwarł szczęki jakby chciał coś powiedzieć. Jego pozbawione warg usta wyszczerzyły się w groteskowym uśmiechu, szczerząc żółte zęby. Jednak z gardła wydobył się jedynie rozpaczliwy klekot, przypominający zarzynane zwierze.
Pięści spalonych rąk zacisnęły się, krusząc resztki spieczonego mięsa, które odpadło płatami od białych kości.
Wszystkiemu temu towarzyszył ohydny odór spalonego ludzkiego mięsa.
- Mój pan jest w bardzo złym stanie. - przemówiła fioletowo oka dziewczyna. Stwierdzając oczywisty fakt bezbarwnym głosem.
- Nie jest w stanie w tym miejscu przemówić do was, ale więzi przykuwające mnie do jego jestestwa są na tyle silne, bym nadal słyszała jego bolesny krzyk... - dziewczyna odwróciła twarz od swego boga. Woląc spoglądać na was. Była niska, musiała za tem spoglądać w górę, jeśli chciała patrzeć wam w oczy.
- Lathander dopuścił się straszliwej zdrady. - kontynuowała po chwili. - Pragnie ogłosić się bogiem nad bogami i odtworzyć panteon na swój wzór. I uczynił w tym kierunku już poważne kroki. Zginęło co najmniej trzech bogów a ich moc w dużej mierze pochłonął pan poranka. Jednak jego zwycięstwo nie było całkowite. Ktoś błysną ostrzem w ciemnościach i wyrwał część mocy Azutha z chciwych szponów lathandera. A mój pan użył pochwyconej przez siebie cząstki Mystry i samego Lathandera by uciec przed zagładą. Jednak, owa moc jest inna... nie był w stanie jej utrzymać. Wyślizgnęła się mu z rąk. Jest gdzieś w pobliżu, ale mój pan nie śmie opuścić tego miejsca by podjąć poszukiwania. Jedynie tu jest bezpieczny przed mściwym wzrokiem Lathandera. Choć z pewnością nie na długo. Słudzy pana poranka już wyruszyli by odnaleźć mego władcę.
Jakby na potwierdzenie słów dziewczyny niebo przeszył straszliwy ryk. Gdy wybiegliście z chatki ujrzeliście wielkiego złotego smoka uderzającego skórzastymi skrzydłami wysoko nad wami. Odkrył strefę martwej magi, co go rozwścieczyło. Z jego paszczy wystrzelił snop smoczego ognia, rozświetlając niebo. Ogień uderzył z potężnym hukiem w ziemię, jakieś 200m na wschód od was. Mimo to poczuliście wstrząs. Smok ryknął znów oddalając się od was. Kolejne smugi ognia przeszyły niebo uderzając w bagna, wzbijając kłęby pary ku niebu. Lecz tam gdzie snop ognia natrafił na strefę martwej magi znikał, jakby przemienił się w niegroźny powiew powietrza.
- Nie widzi nas. - oznajmiła fioletowo oka dziewczyna. - Bez magi nie jest w stanie przebić się wzrokiem przez mgły, i nie śmie zejść niżej, by zbadać teren dokładniej. Za pewne nie ma pewności czy w ogóle tu jesteśmy.
I rzeczywiście, smok zatoczył jeszcze jedno koło, plując swym smoczym ogniem w dół, jakby próbował wystraszyć królika z jego ukrycia, a potem odleciał. Uprzednio jednak zbliżył się na tyle, byście dostrzegli na jego grzbiecie odzianą w biel postać. Gad pozostał jednak za daleko, byście byli w stanie dostrzec coś więcej.