- Ruszajmy, nie ma sensu tu dłużej siedzieć. - rzekł Stedd, zarzucając plecak na ramię. Zamieć zniknęła, jakby odjęta magicznym urokiem, więc towarzyszom bez problemu udało się odnaleźć drogę do miasta. Nieoceniona była tu również pomoc nowego przyjaciela z Moonshaes, który szybko wyprowadził ich do cywilizowanych rejonów.
Był środek nocy, gdy dotarli do karczmy, w której mieli wykupione pokoje. Sir Anzelm i Anheim czekali na nich w głównej izbie, zdenerwowani, szeptali sobie coś po cichu. Jednak gdy zauważyli Hrotha i Shade w towarzystwie Stedda, ucieszyli się na ich widok.
- Słyszeliśmy od Storm, że po waszym wyjściu pojawiła się dziwna zamieć. Zastanawialiśmy się, co się z wami stało. Gdzie pozostali? - zapytał Anheim. Gdy kapłan opowiedział im o wszystkim, co się wydarzyło, obydwu pracodawcom Shade i Hrotha opadły szczęki.
- Lord Mounrgrym musi się o tym dowiedzieć! - huknął sir White.
- Z całym szacunkiem, sir White, mamy naglące sprawy w karczmie "30 mil". Mamy nadzieję spotkać tam Tatriusa Srebrną Różdżkę, półelfa który najął tych drwali by nas ubili. - włączył się Stedd, rozglądając się nerwowo. Przy kominku leżał pies, wielki mastif, ulubione psy łowne tropicieli Lludu z Moonshaes.
- Jestem Stedd z Moonshaes, sympatyk Harfiarzy. Przebywam w Dolinach od kilku miesięcy, współpracowałem głównie ze Storm i trochę z ludźmi Mounrgryma. Do usług. - półelf skłonił się w pas.
- Greg. - wyszeptał, a wielki mastif przybiegł do niego. Stedd podrapał go za uchem, poklepał po boku.
- Dobrze, że tu zaczekałeś. Nie było przyjemnie, wiesz, kolego? - uśmiechnął się do psa, pokazując bliznę na ręce, która została po szerokim cięciu toporem.
- Słyszałem o Tobie, Stedd. - paladyn skinął mu głową.
- Prześpijcie się. Rano ruszymy w drogę. Zatrzymamy się oczywiście w tej karczmie, poczekamy aż dokończycie swe sprawy. - dodał Anheim.
- Stedd, zechcesz pracować dla nas, pomóc swym przyjaciołom? - zapytał sir White. Tropiciel z wysp nic nie odpowiedział, skinął tylko głową. Umowa została zawarta.
* * *
Rankiem ruszyli karawaną w dalszą podróż. Stedd jechał na szpicy, kilkanaście metrów przed wozami, badając spokojnym wzrokiem teren. Łuk co jakiś czas podrygiwał w rękach tropiciela, jednak żadna strzała nie wyszła z kołczanu. Pies spokojnie dreptał przy boku końskim boku, żadne zwierzę nie wydawało się poruszone obecnością drugiego.
Na trasie mijali różne wozy, wiozące różnorakie towary. Przed końcem roku pogoda uspokoiła się, na drogi wyszły tłumy podróżujących. Trakt był brukowany, krasnoludzkiej roboty, więc nikt nie musiał się martwić o błoto na drodze. Do tego, trakt był niedawno remontowany, więc nie było mowy o żadnych dziurach w nawierzchni. Podróż minęła spokojnie, jeszcze przed zmrokiem byli w karczmie "30 mil".
Rozkubalczyli konie, oddali do stajni. Wozy zostały oddane do depozytu, mieli wolne. Ujrzeli stolik w kącie sali, przy którym usiedli. Jedna z dziewek karczemnych przyniosła im pieczonego królika, dzban piwa, flaszkę wina i trzy kubki.
- Na koszt sir White'a. - rzuciła.
Królik był przepyszny, pieczony z kaszą i ziemniakami. Przy posiłku, po kilku kubkach wina, Stedd się otworzył.
- Wiecie, nic o sobie nie wiemy w zasadzie... Ale wiem, że mogę wam zaufać. - pociągnął łyk wina.
- Zdradzę wam pewien sekret... Mą matką jest księżniczka Messandra Kendrick, ojcem jeden z elfich tropicieli. Mimo, że nigdy nie będę władał Moonshaes, byłem wychowywany jak książę, do czasu gdy postanowiłem wyruszyć z ojcem do Doliny Myrloch. Napotkaliśmy mały patrol ludu północy, kilku mężczyzn z Żelaznej Twierdzy. Wtedy nauczyłem się walczyć. I zabijać. To był mój pierwszy sprawdzian bojowy, wtedy uciekłem z dworu. Walczyłem w Czasach Kłopotów z awatarem Bhaala na Moonshaes, za sprawą dzikiej magii, miast trafić do pałacu, trafiłem na kontynent. Błąkałem się po Wybrzeżu Mieczy, nie bardzo wiedząc co ze sobą zrobić. Trafiłem do Berdusk, tam zajęła się mną Cylyria Smocza Pierś. Po kilku latach, zostałem wysłany tutaj. - spojrzał w tylko znanym sobie kierunku. Pociągnął łyk wina.
- To moja historia. Jaka jest wasza? - zapytał.
* * *
Mar'kath
Po upojnej nocy, wciąż posiadając dziennik, Mar'kath wrócił do swych komnat, odprowadzając wcześniej Athryllię. Rankiem już jej nie było, a dzień był jednym z wielu, jakie catfolk spędził w tej miniwarowni. Wieczorem jednak pojawiła się ciekawa grupa, człowiek uzbrojony w korbacz, diabelstwo z rapierem i półelf wyglądający na typowego zabijakę, noszący chyba piętnaście sztuk broni, z wielkim psem u boku. Wyglądali na ciekawych osobników, mogących pomóc Mar'kathowi w jego problemie z ukrytym pomieszczeniem...