Jesień. Te słowo zdominowało w ostatnich tygodniach całą aurę, nastrój, pogodę, rozmowy i niepodzielnie zapanowało nad całą okolicą. Nie było ważne czy to był wrzesień, październik czy listopad. Jesień rozkwitała pełną gębą. Lato i a nawet pierwsze nie takie znów nieznośne początki następnej pory roku minęły bezpowrotnie pozostając bladym, przyjemnym wspomnieniem. Obecnie dni były co raz krótsze i co raz chłodniejsze. Zdarzały się już pierwsze przymrozki w nocy.
Całkiem ładne, róznokolorowe liście które opadały od paru tygodni już dawno przestały być takie kolorowe. Obecnie zalegały grubą szarawo - brunatną zbutwiałą masą skutecznie utrudniając marsz, głównie poprzez maskowanie wszelakich pułapek natury która zdawała się mieć upodobanie w gnębieniu wszelakich istot żywych i to zarówno tych mniej jak i bardziej inteligentnych.
Jakby opustoszałe i sterczące już prawie puste badyle i drzewa były mało przygnębiające ostatnio prawie cały czas coś padało. Słońca rzadki kiedy można było w ciągu kilku ostatnich tygodni uświadczyć. A padały różne rzeczy i w różnym natężeniu. Na ogół była to woda. Jej natężenie nosiło się od drobnej i monotonnej mżawki po gęste i ciężkie ulewy. Mogło padać przez parę kwadransów a mogło i padać przez parę dni ze zmiennym natężeniem. Wilgoć była głównym wyznacznikiem obecnej pory roku. Objawiała się w każdej postaci. Od wspomnianych opadó deszcz, poprzez wieczne ostatnio kałuże na ziemi, oblepiające absolutnie wszystko błoto, zmieszane na ogół ze wspomnianą wcześniej zbutwiałą masą, poprzez mgły, opary czegoś podobnego, rosę a kilkukrotnie już nawet śniegu czasem przemieszanego z czymś z powyższej listy.
Drugim ważnym ostatnio elementem otoczenia był chłód. W dzień było chłodno ale w nocy robiło się już po prostu zimnawo. Temperatury nie spadły jeszcze na tyle by spadły śnieg utrzymał się dłużej niż pół godziny no może całą ale wesoło i przyjemnie na pewno nie było. Niespecjalnie przyjemne temperatury w połączeniu z wieczną ostatnio wilgocią, zaczmurzonym niebem oraz wiatrem buszującym po pustych przestrzeniach jezior stanowił nieodłączny element ostatnich tygodni. Wszystko począwszy od ziemi, trawy, roslin, kamieni, ubrań czy ekwipunku było nieustannie mokre i zimne. Właściwie praktycznie niemożliwe było w tych warunkach wysuszenie czegokolwiek chyba, że się spędzało dzień w jakiejś ostoi cywilizacji. Bo na zewnątrz w najlepszym razie przechodziło ze stanu mokrego w wilgotny. Jednym słowem ostatnimi tygodniami jesienna aura wszystkim podróżnym i innym przebywającym dobrowolnie lub nie na zewnątrz dawała nieźle popalić.
Dotyczyło to też małej grupki smiałków którzy nie bacząc na okoliczności ściągnęli z różnych rejonów przedwojennych Stanów w rejon dalekiego, byłego jeziornego pogranicza amerykańsko - kanadyjskiego. Obecnie, pozwalając sobie na moment nie przejmowania się pogodą i nie zważając na drobną mżawkę zbliżali się do obcego im brzegu. Przybyli tu własnie po to by go spenetrować i zgłębic jego tajemnice. Tłoczyli się na zielonkawej, plastikowej łódce sprawiającej wrażenie, stanowczo za małej i za wątłej na takich pasażerów i ich dobytek. Silnik zaburtowy miarowo pyrkotał po swojemu spalając kolejne litry paliwa. Sam stateczek jak na mniemanie pasażerów stanowczo zbyt mocno chybotał się na falach jednak pocieszające było to, że jakoś jednak je pokonywał.
Pokonywali ostatni odcinek szaro - zielonej, falującej wody gdy sternik wyłączył silnik i pozwolił by łódź siła rozpędu pokonała ostanie metry. Nie do końca wprawiony w operowaniu wodnymi jednostkami wyłączył go ciut za późno więc łódka ciut za mocno uderzyła w mulisty brzeg przez co wszystkimi solidnie zachwiało ale nie nie na tyle by ktoś stracił równowagę. Po tym hamowaniu łódź prawie znieruchomiała i jedynie rufą trochę bujało w monotonny rytm i chlupot fal.
Moment samego lądowania niespecjalnie wpłyną na humory pasażerów. Byli już prawie u celu. Przed nimi rozciągała się coś co na ich mapie widniało jako "Przystań". Kiedyś może i była to przytsań ale chyba nigdy wielkością nie imponowała, może przybijały tu jakieś jachty i pewnie coś o podobnej wielkości. Świadczyły o tym resztki pomostów i molo, lekkie drewniane budynki z odłażącą farbą i wypaczonymu wilgocią, wiatrem i mrozem deskami i brak czegokolwiek co mogłoby przypominać coś podobnego do jakiegokolwiek rozsądnego portu.
Przy samej przystani rzucało się w oczy na wpół zatopione pudło czegoś wielkiego na gąsiennicach. Gąsiennicówka wyglądała zniechęcająco i wprawne oko wieloletnich gamblożerców mówiło im, że szanse na znalezienia tam czegoś rozsądnego były zerowe. Świadczyły o tym pootwierane na ościerz włazy oraz różnorodne grafitti wymazane tak farbą jak i sprejem lub po prostu wydrapane. Pojazd był zanużony mniej więcej do połowy i kilka metrów od brzegu, tyłem do lądu zupełnie jakby próbowano nim wjehać w wodę albo po prostu ktoś nie wyhamował w porę.
Sama przystań również nosiła więcej sladów nietypowych dla niej wydarzeń. Była zryta ciężkimi pojazdami. Było to widoczne nawet dla laików. Tak samo jak to, że musiało stać się to wiele lat temu. Ślady prowadziły w głąb wyspy w niespecjalnie szerokiej przesiece w lesnej, szarej masie. Wedle mapy powinna być w tym miejscu droga która powinna poźniej prowadzić albo na stare lotnisko albo do Centrum Meteorologicznego. Może i kedyś tak było ale najwyraźniej droga została całkowicie rozjeżdżona przez ciężki sprzęt i obecnie zostały po niej głebokie, porosnięte trawą koleiny i przesieka wyrąbana przez las.
W ten późny, mżysty i wietrzny szary ranek nie było co dłużej siedzieć i moknąć na gibającej sie łodzi. W końcu mieli okazję sprawdzić ile z usłyszasnych opowieści, plotek i informacji o tym miejscu było prawdziwych a co okaże się mżonką.