Mercutio
- Smoczy Duchu, czy to ty?
Skierowałeś swoje pytanie w stronę rozmytego, świetlistego obłoku. Smoczy duch zdawał się być słaby, nigdy nie przyjmował tak nieokreślonego kształtu, jakby… jakby umierał. Ale jednak czułeś, że to on. Chyba on.
- Twój lud cierpi… - Głos dobiegał z obłoku, był odległy, zimny, niemal obojętny.
Wiedziałeś, że to on, sam Smoczy Duch. Jednak czułeś, że coś tu nie pasuje. On czegoś nie mówił, coś ukrywał. Coś, co było dla ciebie w tej chwili najistotniejsze. Jakiś ukryty wyrzut, który przesłaniał i niszczył relację między wami. A ty nie miałeś pojęcia, czym ten zarzut może być.
- Twój lud cierpi...– Powtórzył Smoczy Duch. – ...a ja muszę odejść...
Pustka, żal, smutek. Nie, to było coś gorszego.
Smoczy Duch kłamał! Okłamywał ciebie!
To nie on odchodził. To ty musiałeś odejść. Sam. I ze swojej winy.
Odejść w pustkę…
***
Tharos Taermack
Czujesz swoją młodość. To musi być ona. czujesz spokój, nadzieję, że wszystko będzie dobrze.
- Czym jest życie…? - Pytasz ją patrząc w tym samym kierunku, co ona.
- Tym, że kiedyś zestarzejemy się razem, głuptasie… i choć będziemy starzy i słabi, wciąż będziemy ze sobą, zadając sobie to samo pytanie… - Jej ciepły, melodyjny głos sprawia, że się uśmiechasz.
Czujesz dotyk jej dłoni w swojej dłoni...
...a nagle przychodzi nicość! Wszystko się rozmywa. Pustka!
Zimno, tak zimno. Mrok wciąga wszystko, przyciąga resztki tlącego się życia, które lecą do niego jak ćmy na swoje stracenie.
- To twoja wina! To wszystko twoja wina! … Miałem do ciebie przyjść, żeby cię zabić… ale po namyśle… nie zrobię tego! Chciałeś wygrać swoje życie, zachować je, tak? A więc stracisz je! Będziesz żył jak zwierzę! Jak żywy trup. Martwa dusza. W martwym ciele.
Nie, nie może być! Gniew kipi i parzy pod powierzchnią. To nie jest śmierć! To jest gorsze. Zawieszenie między sobą a nie-sobą. Na zawsze. Pustka! Na zawsze!
***
Satrius Darele
- Zdrada…! Kapitanie, to zdrada! Koniec z nami!
Słowa, słowa, słowa. Głuchy pogłos w twojej głowie. Nic ciebie już nie mogło teraz zaskoczyć, nawet to. Cała flotylla, marzenia, nadzieje. Całe twoje życie… legło… w gruzach. Wojownik, który przestał walczyć. Oficer, który przestał służyć. Dowódca, który zapomniał o swoich ludziach.
Ponieważ dałeś się omamić. Nie dostrzegłeś prawdy, gdy był jeszcze na to czas.
Podszedłeś powoli na skraj flagostatku. Podporucznik szarpał cię za rękaw w oczekiwaniu ostatnich rozkazów, które miałyby magicznie odmienić los wyprawy. Rozkazów, które nigdy nie nadeszły.
Położyłeś ręce na twardym, chłodnym drewnie burty. Zamknąłeś oczy. Szum wiatru. Krzyki. Strach unosił się w powietrzu. Tysiące żołnierzy mających przywieźć do domu tylko wieść o swojej śmierci… Przez ciebie.
Przechyliłeś ciężar swojego ciała poza krawędź powietrznego okrętu.
To był koniec. Nie było nawet czasu na żałowanie swych czynów.
Film z całego życia nie przeleciał przed oczyma.
Została tylko pustka.
***
Diogenes
- Ben, czy to ty?
~To naprawdę on? Nie, to niemożliwe. Ben przecież już nie żyje…
Lecisz, nie masz kontroli nad swoim ciałem.
A może… nie masz już ciała?
Widzisz tylko ciemną ludzką sylwetkę, do której się zbliżasz, nie mogąc nic zrobić. Wygląda zupełnie jak Ben, ale żeby powiedzieć na pewno, musiałbyś zobaczyć jego twarz. Tylko że zbliżając się do niego stajesz się coraz bardziej pewien, że nie chcesz jej zobaczyć.
Nie chcesz, gdyż odczuwasz niepokój, lęk. Aura zła tak silna, że aż odpychająca. Nawet dla ciebie, przywykłego.
Panikujesz, krzyczysz w przerażeniu! Ale zbliżasz się, coraz bliżej i bliżej.
Ujrzysz jego twarz, czy tego chcesz czy nie...
...i wtedy widzisz... pustkę. Ziejącą pustkę, która wionie do ciebie nienawiścią, krzycząc głosem Bena.
- Czekam na ciebie i na to, co ONI zrobią teraz z TOBĄ!
Twój krzyk rozbrzmiewa głuchym echem, a ty zapadasz się w pustkę wraz z nim.
***
I wtedy wizja niknie, zanika w mgle waszej pamięci. Zostaje objęta w skrzydlate ramiona istoty, którą skądś jakby znacie. Tajemniczego posłańca, którego twarzy nie możecie dostrzec, gdyż jest otoczona nieziemskim blaskiem…
Ten blask, to światło. Światło wszechogarniające.
Dające ciepło. Bezpieczeństwo.
Ale jednak obce. Tak coraz bardziej obce.
Straszliwe i przerażające... bo nic w nim nie możecie ukryć. Twarzą w twarz, sam na sam z prawdą.
Straszliwą, nieubłaganą. Prawdą o sobie samym.
Aż w końcu dobiega was głos. Głos, który jest wyrokiem bez odwołania.
A jednak nutą pobrzmiewająca w nim jest smutek. Dojmujący, współczujący i głęboki smutek.
Jednoczący się z wami w miłosierdziu, które was przerasta.
A jednak musi to zrobić. Wypowiada zgłoski, które traktują o was. Wiecie o tym. Nie musicie ich znać. Nie musicie rozpoznać. Przypieczętowują wasz los.
Facilis descensus Averno est,
Noctes atque dies patet atri janua Ditis;
Sed revocare gradum superasque evadere ad auras,
Hoc opus, hic labor est...
...hic labor est...
...hic labor est...
Czy znacie ten język? Kiedyś znaliście.
Musieliście znać. Aby porozmawiać z nim… z nią?
Móc przekonać do waszych szaleńczych racji. Ostatniego życzenia.
Echo słów pozostaje w waszych głowach.
Echo waszych czynów w waszych sercach.
Na teraz.
I na wieczność.
Tylko czy zechcecie pamiętać?
***