Zrodzony z fantastyki

 
Awatar użytkownika
MrJaceq
Nowy użytkownik
Nowy użytkownik
Posty: 5
Rejestracja: pt wrz 27, 2013 5:03 pm

Sprzedaż M

pt wrz 27, 2013 5:21 pm

To jedno z moich 2 opowiadań którymi postanowiłem się z wami podzielić. Proszę o Obiektywne komentarze. Proponuje przed lekturą zaparzyć duży kubek gorącego kakao. Wszystko wydaje się lepsze gdy ma się go pod ręką :D

Sprzedaż M

Niewidzialność. Moje najskrytsze pragnienie, mój miraż, do którego uciekałem zawsze gdy mam dość rzeczywistości. Jej nieprzeniknionej szarości, skąpanej we mgle niejasnych intencji. Tysiące razy marzyłem o wyjściu z własnego ciała, niczym z za ciasnego garnituru. Ubieranego co dzień, przed szóstą, by bez większego skrępowania ruszyć przed siebie. Nie martwić się o to, że autobus spóźnia się już piętnaście minut, że obrzydliwy kloszard, wciska się na siedzenie obok, roznosząc mdły fetor potu, taniego wina i moczu, po całym pojeździe. Z idiotycznym wyrazem powagi, na brudnej, zarośniętej twarzy. Specyficznym dla pijaków, z żałosnym efektem próbujących ukryć swój stan.
W ciele bez ciała byłbym w końcu wolny, wyzwolony od krępujących schematów. Przechadzałbym się wśród ludzi pędzących za swoimi sprawami, śmiejąc się z ich zastygłych twarzy. Prawdziwego balu maskowego naszych czasów. A gdybym zgłodniał czy zachciałoby mi się spać po prostu bym to zrobił, bez nerwowego spoglądania na tarcze zegara, zatopionego w smole roboczogodzin. Podróżowałbym po całym świecie za nic mając magnetyczne bramki na lotniskach i posępną ochronę. Paryż, Mediolan, Barcelona, Rzym. Bywałbym tam, kiedy tylko bym sobie wymarzył, zwiedzał i smakował potraw wprost z kuchni mistrzów. Wzruszał się na spektaklach teatralnych na całym świecie czy ruszył w trasę z jazzowym pianistą. Żyłbym pełnią życia, tak jak zawsze chciałem. Nareszcie uśmiechnięty, bez śladu opuchniętych oczu i plam porannej kawy na świeżo wyprasowanej koszuli. Byłbym takim gwiazdorem, jakich podsuwa nam telewizja. Z tym, że ja nie potrzebowałbym do niczego ciemnych okularów i długiego płaszcza ukrywającego moją prawdziwą tożsamość, ani też bandy gorylowatych osiłków. O twarzach wykutych z kamienia. Wszystkie karty magnetyczne, pokwitowania, rachunki zalegające w moim portfelu byłby dla mnie warte tyle, co garść piasku na wydmach Sahary.
Ja. Pierwszy wolny człowiek, osoba obcująca z dorobkiem ludzkości jak nikt przede mną. Wyrwany z kleszczy systemu, który sami na siebie narzuciliśmy i który zdławił w naszą wrażliwość na piękno, obdarowując nas w zamian szablonowym schematem. Kalką, która wytarta od nadmiaru kopii zamieniana jest na nową. Tak samo płaską i pozbawioną marzeń.
Jakie więc było, moje zdziwienie, gdy po latach fantazji snutych zza surowego biurka i pod bielą pościeli, zostałem obdarowany tym, o czym zawsze marzyłem? Nie od razu doszło do mnie to, co się stało. Nachylony przed lustrem gapiłem się w pustą przestrzeń, jakby to, że nie ma w nim mojego odbicia było czymś normalnym. Z otępienia wyrwał mnie gwizdek czajnika kupionego „na szybko” w jednej osiedlowych sieciówek. Lecz w tedy nie myślałem o tym, co mogę zrobić z darem, który spadł na mnie tak niespodziewanie.
Wystraszyłem się. Nerwowo macałem twarz. Szczypałem po policzkach, targałem za włosy. Jakby te zabiegi mogły przywrócić mi dawną formę. Kilka pierwszych godzin spędziłem w kącie łazienki tuląc do brody własne kolana. Później przy pomocy żyletki wymontowanej z maszynki, nacinałem opuszki palców by z narastającym zdziwieniem obserwować jak moja niewidzialna krew spływa po brzegu umywalki. Śmiałem się histerycznie, gdy uświadomiłem sobie, że jestem niczym, jak lewitującym garniturem. Groteskowym symbolem mojego zniewolenia. To właśnie w tedy, dotarło do mnie że przecież zawsze o tym marzyłem.
Zzułem z siebie znak hańby i wybiegłem z mieszkania całkiem nagi. Ponura szarość dnia i mglista mżawka przeciskająca się przez surowość betonowych bloków, porozstawianych rzędami niczym grobowe tablice. Okazała się mniej przygnębiająca niż zwykle. Nieświadomi mej obecności ludzie, sunęli niewidzialnymi torami prowadzącymi ich trasą zapisaną głęboko w podświadomości,.
Stanąłem pośrodku chodnika. Masa ciał odbijała się ode mnie, rzucając pośpieszne „przepraszam”. Nie dziwiąc się w cale, że tak naprawdę przepraszają powietrze. Mózgi przytępione od pitej w pośpiechu kawy i niedoleczonego kaca nie były w stanie zarejestrować niezwykłości tego wydarzenia. Spojrzałem nad tłum, dachy budynków opanowała szarość ciał gołębi. Zbitych razem w jeden pierzasty organizm. Wcześniej nie zadawałem sobie sprawy z tego, że jest ich tutaj aż tyle. Podniosłem kamień, jego szorstka powierzchnia przepełniła moje palce ekstazą. Był tak prosty i naturalny jak to tylko możliwe. Nie rzuciłem go, jak tysiąc przed nim. Zacisnąłem na nim pięść i pobiegłem przed siebie krzycząc ile sił w płucach. Kilka osób zatrzymało się na chwilę, lecz zaraz ruszyło dalej. Znacznie szybciej. Jakby strach przed udziałem w czymś wykraczającym poza schemat ich codzienności napawał ich lękiem.
Mijając kolejne zatłoczone alejki. Zapchane arterie miejskiego trupa. Odnalazłem drogę do parku. Wąską ścieżkę z granitowych klocków, wyklepaną szorstkimi dłońmi brukarzy. Prowadziła mnie krętymi Ścieszkami po między rozłożyste korony kasztanów i maleńkie sadzawki, przy których stały samotnie żeliwne ławki. Anachroniczne miejsce schadzek i wypoczynku, zręcznie zastąpione portalami społecznościowymi i wirtualną rozrywką.
Rozsiadłem się wygodnie. Czułem jak moje ciało rozluźnia się w sposób, o którym wcześniej nie miałem pojęcia. Zamknąłem oczy i mocno wciągając nozdrzami powietrze rokoszowałem się, różnorodnością krążących w koło woni.
Gdy się obudziłem. W parku było już ciemno. Mroki nocy rozjaśniały jedynie sporadyczne, mętne światła parkowych latarni. Przetarłem oczy i ku memu zdziwieniu tuż naprzeciw mnie zarysowała się sylwetka postaci.
Nie od razu uświadomiłem sobie, że to człowiek. Z początku wydał mi się zbyt mały, zbyt barczysty i niezwykły. Przywodził na myśl celtyckie legendy o ubranych na zielono skrzatach pilnujących garnka ze złotem na końcu tęczy. Zaśmiałem się pod nosem na wspomnienie dzieciństwa i „wielkich wypraw” na koniec tęczy. Niespodziewany przybysz nie miał jednak płomieniście rudych włosów ani zielonego garnituru, z przypiętą do marynarki broszą w kształcie czterolistnej koniczyny. Wyglądał całkiem normalnie, z wyjątkiem nakrycia głowy, przypominającego bardziej ptasie gniazdo niżeli kapelusz i butów wyplecionych z korzeni. Kim mogła być ta dziwna postać i z czego tak naprawdę wynikała jej niezwykłość? Otaczająca jej pniakowatą formę niczym całun tajemnicy? Nie przychodziło mi do głowy nic racjonalnego. Lata spędzone w szponach systemu wywarły na mnie większe piętno niż śmiałem sądzić.
- I jak się podoba? – Piskliwy głos, przywołujący na myśl otwierane powoli nienaoliwione zawiasy, ni jak miał się do wyglądu fizycznego.
Zdziwiłem się trochę, że słowa padały bezpośrednio do mnie. Czyżby ta osoba była w stanie widzieć Niewidzialnych? A może to ja po prostu na powrót jestem najzwyklejszym ze zwykłych, a pytanie ma się bezpośrednio do mej nagości?
- Pytałem jak się podoba? – Niespodziewany przybysz był wyraźnie zdegustowany brakiem szybkiej odpowiedzi.- Ta cała Niewidzialność, do której tak wzdychałeś! Podoba się czy nie?
- Podoba się. – Odpowiedziałem bez chwili zastanowienia.
- Yhym. – Dopiero teraz zauważyłem, że mężczyzna trzyma w dłoni maleńki notesik, w którym bez przerwy notuje kawałkiem węgielka.
- Do jakich celów ma Pan zamiar ją wykorzystać?
- Jak to, jakich celów? Kim Pan jest i co to ma wszystko znaczyć? Jestem zatrzymany? Pan z policji? Chodzi o to, że jestem nago? To żadne zboczenie, mogę to zaraz…
Wyciągnięta w wymowny sposób ręka przybysza, nie mogła znaczyć niczego po za tym bym zamilknął. Po mimo wielkiego wzburzenia usłuchałem tej komendy bez zawahania, wyuczone przez lata nawyki nie dadzą się od tak wyplenić przez jeden wieczór.
- Raczy Pan wybaczyć moje zachowanie. – Wypalił niespodziewanie odmieniec, kłaniając się w pół. Ukazując tym samym wnętrze gniazdokapelusza, w którym jakby nigdy nic trzebiotały dwie maleńkie sikorki.
- Na imię mi Esteban Endreinbow i z polecenia Ministerstwa do Spraw Niezwykłych i Niesłychanych, przybywam do Pana z prośbą o weryfikację danych personalnych oraz poziomu zadowolenia z udostępnionej usługi. Oto Moja legitymacja służbowa. – Wyrecytował z pamięci, wręczając mi do ręki pokryty skórą, rozkładany kartonik, wielkości portfela. Wewnątrz znajdowało się niewielkie zdęcie twarzy Estebana Endreinbowa i krótka notka z pieczęcią Ministerstwa do SNN. Z notatki wynikało, iż Esteban jest dokładnie pracownikiem Departamentu Marzeń Głęboko Skrytych i zajmuje się Consultingiem, Sprzedażą Bezpośrednią i Pośrednią, Renegocjacjami, i Podejmowaniem Reklamacji… Marzeń.
Ze zdumienia załamały się pode mną nogi, jak bezwładny manekin opadłem na dębowe deski ławki. Widząc moje zachowanie brodata twarz Estebana wykrzywiła się w przedziwnym uśmiechu.
- Nie ma się, czego bać! – Uspokajał. – To jedynie zwykła formalność. Tak jak przy zakupie nowego laptopa czy telewizora. Odpowie Pan na kilka nieskomplikowanych pytań, podpisze się na kilku papierach i będzie mógł Pan na powrót cieszyć się swoją Niewidzialnością.
Nie wiem, dlaczego ale jego słowa w jakiś sposób zadziałały na mnie uspokajająco. Przynajmniej na tyle by przestały drżeć mi ręce.
- Możemy rozpocząć procedurę?- Zapytałby się upewnić, na co przytaknąłem w odpowiedzi.
Na twarzy Estebana znów pojawił się uśmiech. Tym razem jednak o wiele szerszy, obnażający żółte łopatowate zęby, miejscami zastąpione złotymi koronami.
Z szerokiej kieszeni granatowego płaszcza wyjął laptop z ogryzkiem na tyle wyświetlacza. Widząc moje spojrzenie pośpiesznie ruszył z wyjaśnieniami.
- Śnieżka 2.0 Model Owocowa Śmierć. Działa na oprogramowaniu Czarnoksiężnik z Oz. Piekielnie szybka machina nie to, co ten ziemski bubel.
Błękitna cyfrowa łuna oświetliła kwadratową twarz a grube z pozoru niezdarne palce niezwykłego urzędnika z nadnaturalną zręcznością tańczyły po podświetlanych kwadracikach klawiatury.
- By wszystko odbyło się wedle sztuki, najpierw objaśnię rodzaj świadczonej usługi. Oferta zawiera bonus, jakim jest testowe wykorzystanie Marzenia. Stąd moje śmiałe pytanie, o jakość usługi.- Esteban bez dwóch zdań osiągną niesamowitą umiejętność zręcznej przemiany z prostackiego krasnala w profesjonalnego domokrążcę.
Z jego ust niczym woda wypływały słowa, zalewając mnie wodospadem niezrozumiałych nazw, rozmytych w oparach pojęć i nazw instytucji. Poczułem się jak rozbitek kurczowo zaciskający posiniałe palce na strzępie drewna, jaki pozostał z jego okrętu zwanego „Zdrowy rozsądek”. Zaledwie w kilka godzin wszystko, co było mi znane zostało starte z powierzchni ziemi niczym domy po miażdżącej fali tsunami. Czułem, że nie mogę złapać powietrza, starałem się z całych sił, ale jakaś niewidzialna siła zalewała mi gardło, uniemożliwiając zaczerpnięcia mieszanki azotu, tlenu i dwutlenku węgla.
Co to wszystko znaczy? Przeszło mi przez myśl chwile przed tym nim zdałem sobie sprawę, że mdleje. Zdziwiona twarz pracownika Ministerstwa prawie całkowicie starła się z pruskim błękitem nocy. Jedynie blada łuna laptopa, kreśliła szarą wstęgę na jej tle. Przypominającą ciało niebieskie. Odszczepione w kolosalnym wybuchu supernowy i pędzące gdzieś miliony lat świetlnych stąd.

Obudziłem się w swoim łóżku. Nie żadnym posłaniu z mchu i liści, czy wilgotnych szarych kostkach granitowej alei. Przetarłem oczy i machinalnie stuknąłem wierzchem dłoni w podłużny przycisk kwadratowego budzika. Krwawy cyfrowy napis czasomierza wskazywał na piątą czterdzieści, a dokładnie piątą czterdzieści• w poniedziałek trzydziestego października. W ustach nadal miałem posmak wczorajszej wódki i kiszonych ogórków. Podarunku od ciotki z prowincji. Ciężkim wzrokiem omiotłem wnętrze sypialni. Ascetycznie wyposażone pomieszczenie także nie wydawało mi się odmienne od tego, w którym wczoraj upijałem się w samotności. Przybyła w nim kolejna pusta butelka i słoik, w którego wnętrzu w spokojnych wodach, słodko kwaśnawego akwenu, dryfował samotnie, niewielki korniszon. Na odrapanych drzwiach szafki wisiał garnitur. Ciemno granatowy materiał wzbudził we mnie niesmak. Chwyciłem słoik i upiłem trochę by dać ukojenie zaschniętemu gardłu. Krzywiąc się mimowolnie, wyplułem na podłogę ziarno angielskiego ziela. Ciężka głowa nie pozwalała mi zebrać myśli. Zataczając się trafiłem do łazienki. Zimna woda orzeźwiła mnie na tyle bym mógł w miarę możliwości wrócić do siebie. Później było już jak zwykle. Wypiłem kawę, ogoliłem się, zjadłem talerz, przesolonej, mocno ściętej jajecznicy i ubrałem garnitur.
Dziesięć po szóstej stałem już w korytarzu gotowy do wyjścia, wpatrując się we własne zmarniałe odbicie W lustrze zamocowanym na ścianie przedpokoju. Pęknięcie przebiegające przez środek zwierciadła przywodziło na myśl piorun rażący wprost z brudnej szarości sufitu w moją bezbarwną skorupę korporacyjnego szczura. Moja twarz ściągnięta i zmęczona, w niczym nie różniła się teraz od twarzy moich współpracowników. Nienawidziłem ich, lecz koniec końców, byłem taki sam jak oni.
Od samego progu biura, przywitały mnie ich spojrzenia. Bezbarwne, rybie. Zdolne pochłaniać niczym czarna dziura. Na ich ustach wędrowały nieregularne grymasy, przypominające bardziej napięcie mięśniowe spowodowane bólem niż serdeczne uśmiechy. Nic nie mówili. Nie musieli. Doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że są wściekli. Znów się spóźniłem. Zwalając im na głowę dodatkową pracę i praktycznie przekreślając nadzieje na wyrobienie minimum zapewniającego premię. Co z tego, że to zaledwie pięćdziesiąt złotych, dla których nie jeden z „kumpli z pracy” zarywał nocki. Liczył się fakt! Dodatkowe parę złotych wyświetlonych na ekraniku bankomatu. Pieniądze, które przez najbliższy miesiąc będą napędzać automat z kawą w kącie gastronomicznym biura. Bo praca do późna męczy, a przecież jakoś trzeba zarobić na premię.
Usiadłem w swoim fotelu, odgrodzony cienkimi ściankami z białej pilśni. Niektórych takie miejsca przyprawiają o depresję. Dla mnie było niczym oaza wśród rozległych wydm pustyni. Teraz dopiero mogłem przemyśleć wszystko, co spotkało mnie wczorajszego dnia, a może, co bardziej prawdopodobne, zawiłości pijackiej mary. Pamiętałem wszystko zaskakująco dobrze jak na sen. Jedyne, czego nie mogłem sobie przypomnieć to wygląd i nazwisko człowieka, z którym rozmawiałem. Korzystając z firmowego komputera rozpocząłem poszukiwania Ministerstwa do Spraw Niezwykłych i Niesłychanych. Po mimo intensywnych wysiłków nie odnalazłem jednak niczego, co choć w sposób pobieżny mogłoby mieć jakiekolwiek związek z tajemniczym Ministerstwem.
- Panie Tomaszu?! Co to ma znaczyć? – Surowy ton zasłyszany za plecami nie pozostawiał mi żadnych złudzeń. Poczułem jak spojrzenie szefa wwierca mi się w kark. Jak przenika przez skórę, elektryzując ścięgna, paraliżując kręgosłup, by eksplodować pod czaszką wyładowaniami neuronów. Bałem się. Jedyne, co byłem w stanie zrobić to wyburczeć „przepraszam”
Ostry błysk srebrnej plakietki, odcinał się zdecydowanie od grafitowej kamizelki. Nad którą, krzywiły się cienkie usta. Teraz zaciśnięte imadłem pogardy, lecz gotowe w każdej chwili rozchylić się i pruć żyletami słów. Bezwzględne i równie litościwe, co wygłodniały drapieżnik.
- Pan wie ile kosztuje nas każda minuta zwłoki? A zamiast pracować, surfuje Pan po Internecie! Pomijając już kwestie kolejnego spóźnienia… Niech pan nie próbuje się tłumaczyć! Wszystko zostanie odnotowane! I niech sobie Pan nie wyobraża, że znów się Panu upiecze!- Zaczynało się na dobre. Mój Boże, czemu nie mogę być niewidzialny jak w moim śnie. Wymknąłbym się bezszelestnie z biura unikając awantury. Poszedłbym do parku, usiadł na jednej z ławek i delektował się chłodnym jesiennym powietrzem.
Czułem jak krew odchodzi mi z twarzy. Dałbym głowę, że byłem teraz bladszy od papieru, zwolna pożeranego przez firmową drukarkę. Zamknięty między trzema ścianami pilśni, czułem się jak mysz, zapędzona w róg przez starego doświadczonego kocura. Świadomy tego, że jedyna droga ucieczki została mi całkowicie odcięta. Zrobiłem to, co tysiące mysz przede mną. Skuliłem się, oczekując na śmiertelny cios. Ten o dziwo jednak nie padł. Szef zawiesił głos w pół słowa. Jakby ktoś nagle i w bardzo brutalny sposób wyrwał mu krtań. Spojrzałem mu w oczy. Teraz tryskające mieszanką zdziwienia i strachu. Nim zdążyłem zapytać. Szczupła sylwetka zwierzchnika zniknęła w labiryncie pilśniowych cel. Siedziałem jak wryty, nie mogąc zrozumieć, co spowodowało, że nieustraszony dachowiec, pierzchnął ze swojego królestwa, pozostawiając nietkniętą ofiarę.
Wszystko wyjaśniło się kilka chwil później, gdy, Anna Szwerc. Biurowa plotkara. Niska blondynka, o małych czarnych oczkach. Nadających jej w duecie z obwisłymi policzkami, wygląd chomika zbiegłego z laboratorium. Skuszona zasłyszanymi okruchami rozmowy, zakradła się, przez nikogo niezauważona i zaglądnęła, niby przypadkiem, do mojego boxu. W sekundę padła jak rażona piorunem. Piszcząc przeraźliwe, niczym gryzoń przydepnięty sterylnym butem eksperymentatora. Uklęknąłem przy niej, by sprawdzić czy nic jej się nie stało. Biuro było tak upchane, że bardzo łatwo mogła rozbić sobie głowę. Chciałem dotknąć jej ramienia, gdy zobaczyłem swoje dłonie.
Rzędy bladoszarych paliczków dygotały, jak połamane gałęzie makabrycznego trupiodrzewa, wyrastającego z cmentarnej gleby, rękawów marynarki. Przerażony osunąłem się na sosnowy parkiet. Serce rwało mocno, pompując jak oszalałe krew do nabrzmiałych tętnic. Strach zmusił mnie do działania. Nie czekając aż reszta pracowników, napłynie do mojego boxu, nęcona oparami niezwykłych wydarzeń, zebrałem się z podłogi. Wsunąłem przemienione dłonie w kieszenie marynarki i wybiegłem, lawirując zręcznie między biurowymi przeszkodami wprost do metalowych szczęk windy.
Nie jestem w stanie powiedzieć, dlaczego to właśnie park miejski wydał mi się odpowiedniejszym miejscem by się ukryć niż moje własne mieszkanie. Może po prostu miałem nadzieje, że znów spotkam w nim tego tajemniczego karła? Usiadłem na tej samej ławce, co w moim śnie. Teraz zdawała się nieco bardziej wysłużona jakby od tamtego wydarzenia minęły dwa lata a nie jeden dzień. W parku nie było żywego ducha. Być może było za wcześnie dla miejscowych spacerowiczów lub przegonił ich lekko mżący deszcz.
Było mi to na rękę. Nie chciałem wywoływać niepotrzebnej sensacji swoim wyglądem. Nie mogłem być przecież pewien czy w jednej z kawiarenek nagle nie zniknie mi połowa czaski albo jadąc tramwajem nie okaże się, że tak naprawdę lewituje kilkadziesiąt centymetrów nad ziemią, bo moje nogi, od tak bez uprzedzenia, postanowią się ulotnić. Tak. Park wydawał mi się o niebo bezpieczniejszy. Opustoszały pełen rozłożystych krzewów, za którymi można było się skryć w razie potrzeby i co ważniejsze. Mało popularny wśród miejscowych, co niwelowało ryzyko napotkania kogoś znajomego.
Czekałem. Sam dobrze nie wiedząc, na co. Zastygły w jednej pozie niczym Tuwim na Łódzkiej ławeczce. Z tą jednak różnicą, że mnie nie wędrował po ustach zawadiacki uśmieszek a dłonie w przeciwieństwie do rzeźby, miałem wciśnięte głęboko w kieszenie marynarki.
Przyżółkłe liście kasztanów resztką sił trzymały się gałęzi targane podmuchami chłodnego wiatru, w którym dało się już wyczuć specyficzny zapach palonego w piecach węgla. Zapowiedzi nadchodzących mrozów.
Dwie sikorki walczyły o resztki kanapki, zapewne niedojedzonego śniadania jakiegoś ucznia pobliskiego liceum, z zawziętością amerykańskich wrestrelów. Koniec końców pogodziła je sroka, bezbłędnie korzystając z okazji, gdy były zbyt pochłonięte walką by zauważyć intruza. Jak z nami, pomyślałem. Walczymy o ochłapy z taką zajadłością, a koniec końców i tak ktoś zabiera je nam z przed nosa.
- Wiedziałem, że tu Pana znajdę! – Znałem ten piskliwy przypominający skrobanie paznokciami po tablicy głos. Odwróciłem się i zobaczyłem karła z mojego snu. Siedzącego po turecku na trawniku i zachęcającego ruchem ręki sikorki by te na powrót wskoczyły na szczyt jego Gniazdokapelusza.
- Zawsze ta sama historia. Nim skończą swoje spory ktoś zawsze podprowadzi im jedzenie.- Wyjaśnił, gdy ptaki powróciły do swojego osobliwego domku.
- Pamiętam Pana.- Powiedziałem nadal nie mogąc sobie przypomnieć personaliów rozmówcy.
- Oczywiście, że Pan pamięta. Ma Pan przecież moją wizytówkę w kieszeni marynarki.
Rzeczywiście był w niej niewielki kartonik, na którym widniał dziwaczny herb i szczegółowe personalia właściciela wizytówki.
- A więc Panie Estebanie.
- Proszę przejdźmy na ty.- Zwrócił się Leprechunowaty jegomość rozsiadając się wygodnie na ławce tuż przy mnie.
- Możesz mi wyjaśnić, co się ze mną dzieje? Dlaczego dziś tak bez ostrzeżenia moje palce zamieniły się w to?! – Endreinbow wydawał się nie być zdziwiony widokiem rzędów bielutkich kosteczek wystających z rękawów marynarki.
- To normalne na tym etapie.- Wyjaśnił jakby mówił o pogodzie.
- Na jakim etapie!? – Mój głos nabrał bardziej gniewnej barwy niż tego chciałem.
- Nie myślałeś chyba, że tak od razu staniesz się niewidzialny!? Tak niezwykłe przedsięwzięcia potrzebują czasu i postępują etapami. Wyjaśniałem to przy naszym ostatnim spotkaniu, ale wychodzi na to, że ktoś nie słuchał. Z resztą tak jak wspominałem wczoraj. Najpierw należy uregulować należność by w pełni korzystać z oferty.
- Czyli nim zapłacę, będę zmuszony chodzić po mieście z takimi dłońmi?- Nie dowierzałem w to, co słyszę.
- Dłońmi i nie tylko. Widziałeś się ostatnio w lustrze?
- Nie chcesz chyba powiedzieć…
- Niestety, Tomek przypominasz teraz bardziej szkielet zbiegły z akademii medycznej niż człowieka.- Mówiąc to podał mi niewielkie lusterko w tandetnej plastikowej oprawie, które wcześniej wygrzebał zza poły brunatnego płaszcza.
Najgorsze ze wszystkiego było to, że nie kłamał. Oczodoły jak stare studnie, raziły głębią czerni, hipnotycznie załamując przestrzeń, w nasilającym się poczuciu bezwładnego upadku. Odwróciłem wzrok, w zupełności wystarczyło mi to, co zobaczyłem.
- Ile? – Zapytałem, chcąc uniknąć zbędnej gadaniny. Mleko już się rozlało, piwo zostało nawarzone. Teraz można było tylko próbować ogarnąć ten bałagan.
- Całość usługi z odliczeniem rabatu i uwzględnieniem podatku wynosi milion trzysta tysięcy. Płacisz z góry czy życzysz sobie rozłożenie kosztów na raty?
- Oszalałeś!?
- Bardzo nisko cenisz największe marzenie. – W głosie Estebana nie było już chociażby kropli słodyczy, jaką serwował na początku naszej znajomości. Wparowała z jego gardła jak ostatnie krople wody podczas pory suchej, na bezkresach afrykańskiej sawanny i jak na sawannie został w nim jedynie palący żar. Bezwzględnie tropiący wszelkie resztki wilgoci dławiącą spiekotą.
- Większość ludzi za samą szansę spełnienia swoich marzeń gotowa jest poświęcić rodziny, honor, zdrowie a nawet życie a ty twierdzisz, że nie jesteś w stanie uzbierać takiej niewygórowanej sumy? Coś mi się wydaje, że jeszcze nie doszło do ciebie jak wielkim jesteś szczęściarzem!
- Dobre sobie! Wyglądam jak cholerny szkielet!
- To tylko czasowe. Po wpłaceniu całości kwoty będziesz niewidzialny w stu procentach.
- A co jak nie zapłacę?
- W tedy przejdziemy do kolejnego punktu w umowie… windykacji!
- I co mi zabierzecie? A może wyląduje w więzieniu razem z jednorożcem, który wziął u was na kredyt nowy róg albo czarownicą, której brakło na spłacenie miotły?- Parszywy uśmiech na kwadratowej twarzy Estebana wymownie dawał mi do zrozumienia, że odpowiedź, którą przyjdzie mi usłyszeć nie spodoba mi się.
- Przehandlujemy twoje organy. – Powiedział bez ogródek.- Myślałeś, że będziemy się cackać? Nawet nie wiesz jak zawrotne sumy osiągają nerki na czarnym rynku. A ty przecież dysponujesz całym wachlarzem organów, które z chwilą podpisania umowy, stały się naszą tymczasową własnością. Na dodatek nie odbiegamy od misji naszego urzędu, jaką jest spełnianie marzeń! Więc wszystko jest cacy!
Sikorki w gniazdokapeluszu Endreinbowa świergotały radośnie, pląsając po zeschniętej brunatnej trawie, sprytnie splecionej w ich osobliwy domek. Wyraźnie kontrastowały z obrzydliwym uśmiechem tępo ciosanej twarzy ich gospodarza. Te zadać by się mogło, radosne pląsy, były niczym jak szyderstwem z mojej naiwności. Wesołym tańcem karłów, którym udało się wystrychnąć na dudka dumnego mieszczucha. Miałem ochotę porwać je i rozgnieść pod podeszwą, rozsmarowując ich maleńkie truchła po granicie alejki. Tak bym ja i Esteban wiedział jedynie, że ta roztarta masa ciała i piór była kiedyś ptakami.
- Chce zobaczyć umowę.- Postanowiłem spróbować chwycić się ostatniej deski ratunku. Znalezienie jakiejś luki w tym całym niecnym planie „Sprzedawcy Marzeń”, zdawała się, co prawda mrzonką, Zbyt dobrze znałem naciągaczy by wierzyć, że pozostawili jakieś wyjście z pętli swoich umów. Nie mniej, to właśnie Nadzieja zawsze umiera ostatnia.
Esteban pstryknął palcami i w ułamku sekundy ławka jak i spora część parku przemieniła się w biuro. Odpychająco wręcz podobne do tego, w którym nie raz ściskało mi żołądek, gdy otrzymywałem kolejną reprymendę za nie spełnienie miesięcznego minimum i w którym co raz obcinano wynagrodzenie czy grożono dyscyplinarnym zwolnieniem.
Zapadłem się we wnętrze przesadnie wygodnego fotela z cielęcej skóry jak w grząskie bagno. Przede mną wyrosła solidna fortyfikacja ciężkiego dębowego biurka, obłożona urzędniczymi artefaktami, stanowiącymi pierwszą a zarazem ostateczną broń, jaką posługiwali się ci pozbawieni dusz ludzie.
Za tą nieprzepuszczalną dla jakichkolwiek argumentów zaporą, siedział Esteban z szelmowskim uśmiechem. Jego kwadratowe ciało wetknięte między zręczną kombinację drewna i skóry, plugawiło ten niespotykany mebel niczym tandetne banery reklamowe, krakowskie sukiennice.
Nie robiąc sobie nic z mojego zniesmaczenia wysuną jedną z górnych szufladek i wyją z niej oprawioną w skórę teczkę. Wydobył z niej kilka plików papierów, które okazały się być umową i regulaminem dotyczącym reklamacji.
- Proszę się nie śpieszyć.- Polecił. Popijając herbatę z niewielkiej porcelanowej filiżanki, która pojawiła się w jego dłoniach równie nagle jak talerzyk kruchych ciasteczek.
Czytałem uważnie każde zdanie naniesione atramentem o wyraźnym odcieniu antracytu, lecz nie byłem w stanie znaleźć najmniejszej luki, którą mógłbym wykorzystać na swoją korzyść. Nawet koślawy bohomaz podpisu, z pewnością należał do mnie. Zaniepokojony przygryzłem niewidzialną wargę tak mocno, że poczułem w ustach metaliczny posmak krwi. Odrzuciłem dokumenty jakby nagle pokryła je gruba warstwa jadu.
- Według tych papierków na spłatę mam trzy lata.
- Zgadza się. – Odpowiedział zagryzając chrupkie ciasteczko. – Zalecam pośpiech. Nie ma, co ukrywać czas nie działa na twoją korzyść.
- Jak będę was spłacał?
- W pierwszy poniedziałek każdego miesiąca będę czekał w tym parku do rana dnia następnego. Pieniądze przyniesiesz w białej torbie. Dokładnie tyle ile wynosi rata. Jeśli się nie wstawisz wiesz, co cię czeka?
Kiwnąłem głową na znak, że wszystko rozumiem i w tym właśnie momencie cały gabinet rozpłynął się po parku jak czekolada zbyt długo pozostająca na słońcu. Endreinbow zniknął chwilę później wraz z dwiema niesfornymi sikorkami, zamieniając się w migotliwy zielonkawy pył, rozwiany nagłym podmuchem wiatru.

W spoconych dłoniach kurczowo trzymałem białą torbę z pieniędzmi. Oparty plecami o ścianę sejfu, cierpliwie czekałem aż strażnik zakończy obchód i wróci do stróżówki, by jak każdej nocy. Wlepić wzrok w ekran małego telewizora, sprytnie ukrytego we wnętrzu pancernej szafki na broń. Naprzeciw mnie, na jednej z metalowych półek siedziała pluszowa małpka. Sam ją tam postawiłem. Tak by swoimi guziczkowymi oczami celowała wprost w okrągłe wejście. Była moim manifestem. Dowodem na to, że mimo tego, że mnie nie widać naprawdę istnieje. Mam uczucia, oddycham. Potwierdzeniem mojej zagubionej egzystencji. Jutro rano, gdy pracownicy banku, odziani w zbroje z garniturów, przekroczą próg swojej twierdzy, zobaczą tego maleńkiego pluszaka. O tandetnym, pretensjonalnym uśmiechu. Wyszytym, czerwoną włóczką, na brązowym pyszczku i uświadomią sobie, że coś jest nie tak. Chwilę im zajmie nim zorientują się, że brakuje kilkunastu tysięcy w gotówce. W tedy uśmiech małpki nie wyda im się już przesłodzony czy głupkowaty. Będzie wyrażał jedynie obślizgłą, pełną obrzydliwej satysfakcji drwinę. Nic nie pomogą nagrania z kamer, ani kilka solidnych godzin prania mózgu, podstarzałego stróża. Pieniędzy nie uda się odzyskać. A wszystkiemu, przyglądać się będzie małpka. Nawet w tedy, gdy z prostego bazarowego pluszaka awansuje na materiał dowodowy policji i spocznie gdzieś w wilgotnym, ciemnym magazynie. Wetknięta do szczelnie zamkniętego, woreczka strunowego obok innych małpek. Prześladujących swoimi wiecznie zadowolonymi pyszczkami, pracowników banków, którzy wcześniej mieli pecha, znaleźć się na mojej drodze.
Prasa ochrzciła mnie mianem Małpiarza. Prześcigano się w domysłach, co do mojego wyglądu moich motywów. Na stronach gazet, zaczęły się pojawiać dziwaczne karykatury, krzyżówki małp i ludzi. Większość z nich, spoglądała na czytelników, z pierwszych stron gazet. Tym samym pełnym drwiny uśmiechem, co ich wypchane watą odpowiedniki. Na początku trochę mnie to irytowało, nie chciałem by porównywano mnie to zwierzęcia, chodźby należało do naczelnych. Przez te trzy lata zdążyłem jednak przyzwyczaić się do swojego widzialnego Awatara. Więcej, zdążyłem go nawet, w pewnym sensie polubić.
Blade światło latarki, powoli oddalało się w stronę stróżówki, kołysząc się w takt kroków strażnika. Wymknąłem się nim, kodowane szyfrem wrota, zamknęły się ze szczękiem, dwudziestu stalowych zasów. W kilka chwil później byłem już na ulicy. Nie tracąc czasu, zniknąłem w pierwszym zaułku.

Bez pośpiechu, dreptałem w stronę parku. Dziś, nadszedł dzień spłaty! Park, jak zawsze od trzech lat, o tej porze, świecił pustkami. Wymarłe alejki, oświetlała mętna żółtawa łuna żeliwnych latarni. Ukrytych między rozłożystymi koronami kasztanów i morwy. Drewniane ławki, zdawały się wrastać w ciemno antracytowy trawnik. Rozlewający się potopem źdźbeł, między kolistymi krzewami róż. W powietrzu dało się odczuć, nadchodzącą zimę. Było chłodno, ale nie na tyle bym musiał coś na siebie włożyć. Na co dzień, bowiem nie nosiłem żadnych ubrań. Zdawały mi się kompletnie zbędne. Dobrze czułem się we własnej skórze, w dodatku ludzie często reagowali wybuchem paniki na widok lewitujących koszul.

Esteban jak zwykle pojawił się z nikąd. Za plecami usłyszałem jak mruczy pod nosem swoją ulubioną piosenkę. Odwróciłem się powoli. Nie miałem zamiaru dać mu tej satysfakcji, choć sam przed sobą musiałem przyznać, że po raz kolejny udało mu się mnie zaskoczyć.
Dziś był jakiś inny, gdzieś zapodział się jego osobliwy kapelusz a on sam gniótł się w granatowym garniturze. Zbyt ciasnym i szykownym. Przez co jego okrągła owłosiona twarz wyglądała jak pęk słomy wciśnięty na siłę do nad wyraz dobrze skrojonego worka na odpady. Przywitał mnie tym samy lekko szelmowskim uśmiechem, jakim raczył mnie przez ostatnie lata. I od razu przeszedł do meritum.
- Kasa?
Podałem mu z obrzydzeniem, pękatą torbę jakby był w niej tuzin jadowitych węży. Ten zdawał się jednak nie zwracać uwagi na takie szczególiki. Porwał ją chciwie, jak hiena porywa resztki truchła antylopy i tak samo jak ona, bez zbędnego ceremoniału, wchłonął swoją zdobycz, w przepastną gardziel, kieszeni marynarki.
- Zimno. – Zagadnął pocierając szerokie łapska.
- Zabieraj swoje pieniądze i znikaj!
- Powinienem zainwestować w czapkę.
- Bredzisz!
- Tylko gdzie w tedy podzieją się moje maleństwa?
Miałem tego dość! Dość tych idiotycznych insynuacji, ciągłej zabawy moim kosztem. Może i byłem coś winien Ministerstwu, ale na pewno nie gburowatemu korporacyjnemu robalowi, jakim był Esteban. Nie miałem zamiaru dawać sobą pomiatać ani chwili dłużej. Nim brzydka owłosiona gęba zniknie całkiem z mojego życia, przyozdobię ją kilkoma siniakami. Nie mógł widzieć mojego pierwszego ciosu. Wyprowadziłem go przebiegle, od dołu. Wprost w galaretowate brzuszysko. Niestety jakimś cudem, grubasowi udało się go uniknąć. Nieco zdezorientowany, szybko przeszłem do serii prostych. Miałem zamiar obrócić jego kapciowaty, spłaszczony nos, w krwawy strzęp. Tak by przez dłuższy czas oddychał jedynie przez usta, ale i tym razem chybiłem. Wycofałem się o krok i dopiero teraz zdałem sobie z przerażeniem sprawę z tego, że Esteban wcale na mnie nie patrzy. Jego wzrok zawisł w przestrzeni, dokładnie tam gdzie przekazałem mu torbę. Czyżby faktycznie nie miał pojęcia gdzie jestem? Jeśli tak czy moja namacalność była realna czy jedynie fantomowa? Zimny dreszcz spłynął mi po plecach. Drżącą z niepokoju dłonią dotknąłem ramienia urzędnika. Ta przeniknęła przez jego obłe ciało jakby stworzone było z cząsteczek pyłu. Tworzących fantazyjną iluzję bytu. Istną fatamorganę, tak realną że ciężko było ją odróżnić od rzeczywistości.
Nie, to nie mogła być prawda. Rzuciłem w tą przeklętą włochatą twarz, najgorsze wiadro pomyj, na tylko, jakie było mnie stać. Wszelkie obraźliwe uwagi, jakie przyszły mi na myśl, wypłynęły z mych ust, kaskadą nienawiści. Mój słowotok, istną powódź epitetów, zakończył gromki śmiech Estebana. Nie śmiał się ze mnie. Więcej, zdawał się mnie totalnie ignorować. Jego uwagę całkowicie pochłonęły dwie walczące sikorki. Te same, które zwykł nosić w swoim kapeluszu. Ptaki dziobały się, bez opamiętania, a przedmiotem sporu, jak pewnie tysiące razy wcześniej, była wysuszona chlebowa skórka.
W tym momencie zdałem sobie sprawę z swojego położenia. Dopełniło się, mój kontrakt się zakończył. Od tych kilku chwili, byłem tym, czym zawsze chciałem być.
Ostatnio zmieniony śr paź 02, 2013 7:56 pm przez MrJaceq, łącznie zmieniany 1 raz.
Powód:

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 0 gości