Szukając blasku chwały: Rozdział I "Samotny na łonie natury"
Rok 2522, okolice osady Shtock, siedem dni drogi od Altdorfu
-Jak myślisz? Kiedy tędy przechodziły?- starszy łowca rozglądał się wkoło. Młodszy, który mu towarzyszył pochylał się nad małymi śladami stóp w grząskiej glebie.
-Nie jestem pewien. Dwa, może trzy dni temu?- zastanawiał się na głos gładząc lewą dłonią podbródek.
-Trzy?- spytał starszy człek podpierając się na potężnym, refleksyjnym łuku.
-Bez wątpienia.- odrzekł młodszy ze zwiadowców, po czym wstał i oboje ruszyli za śladami goblinów. Gęsty las był ich sprzymierzeńcem. Znali go jak własną kieszeń, wszak nie raz tutaj polowali na gobliny, ale i wielokrotnie zarabiali znosząc do okolicznej osady ustrzelone sarny, a czasami nawet i odyniec się przytrafił.
-Wydaje mi się, że biegli.- syknął młodszy z ludzi -Widzisz? Tutaj ślady są głębokie i dłuższe.-
-Taaa. Pewnie upatrzyli jakiego zająca skurwysyny...- burknął Von Baitel, starszy zwiadowca.
Kompani maszerowali za śladami. Zwinnie przeskoczyli powalony pień dość grubej sosny lądując po kolana w bagnie.
-Cholera...- warknął Von Baitel. Żałował nowych butów, które całkowicie utonęły w śmierdzącym błocie.
-Ci... Słyszałeś?- drugi ze zwiadowców uciszył towarzysza i rozejrzał się dookoła. Bagno tętniło swoim życiem. Brzęczące dookoła owady dawały się najbardziej we znaki. Płazy i gady z okolicy dawały swój codzienny koncert.
-I chuj ślady strzelił...- warknął Heinrich spoglądając na Von Baitla. Płazy i gady ucichły a ptaki siedzące na okolicznych drzewach zerwały się do ucieczki gdy przeraźliwy krzyk jednego ze zwiadowców rozległ się po leśnej gęstwinie. Chwilę później zawtórował mu kompan.
Kilka dni później, osada Shtock
Trudno było Gundaharowi jednoznacznie stwierdzić, czym zajmowali się mieszkańcy tej zabitej dechami wiochy. Na logikę osada leżąca u brzegu rzeki Reik, oraz na obrzeżach Reikwaldu mogła zajmować się połowem ryb, ścinaniem drzew, oraz pobieraniem myta od podróżujących łodziami ludzi. Faktycznie niewielka, drewniana chatka przy samym brzegu Reiku, miała na niewielkim maszcie powieszony sztandar z imperialnymi insygniami. To musiało być domostwo mytnika. Cała reszta mieściny przypominała typową wioskę, których Gundahar na swej drodze napotkał wiele. Trzy kozy, unieruchomione pod jednym z domków sznurem, zamocowanym do drewnianego palika, wbitego w ziemię, oraz kilkanaście kur, kaczek i gęsi błąkających się pod chałupami. O karczmie mowy być tutaj nie mogło. Ludzie pewnie byli za biedni by wydawać złoto na piwsko, a sprowadzanie go tutaj było nieopłacalne i zbyt niebezpieczne.
Wielka wojna z chaosem właściwie nie odbiła zbyt wielkiego piętna na tych okolicach. Mieszkańcy, bladzi, zmęczeni nieustanną pracą ludzie zdawali się nawet nie zauważyć jakiejkolwiek wojny i jej skutków. Może poza większymi podatkami, które wzrosły wraz z przyjściem armii Archaona. Samotny krasnolud był dla nich niczym przyjazd osławionego cyrku. Dzieci chowały się po domach i zakamarkach wioski, zaś chłopi i chłopki spoglądali na krasnoluda niepewnie jakby się zastanawiali, z jakimi intencjami przybył. Nie byli pewni swego jestestwa, mimo iż krasnolud był sam. Jednak jego porządne uzbrojenie i ekwipunek świadczyły iż nie był przypadkowym wędrowcem. Z resztą od większego osiedla dzieliło go wiele mil, zatem potrafił sobie poradzić z dala od miasta i to w dodatku samemu. Poruszenie w osadzie sprawiło iż z jednej z chat wyłonił się starszy, rosły mąż w towarzystwie młodego chłopaka w wieku dwudziestu – kilku wiosen. Mieli przeciętny ubiór, jednak i tak lepszy niż pozostali, co oznaczało iż nie parali się pracą fizyczną. To zaś prowadziło do wniosku iż oto do Gundhara zmierza sołtys, czy ktoś piastujący podobną funkcję.
-Bądź pozdrowiony wędrowcze.- rzekł niskim, zachrypniętym głosem. Starszy z mężczyzn był dobrze zbudowany, jakby większość życia spędził w pracy przy kowadle, lub jako drwal. Miał dobre sześć stóp wzrostu. Twarz jego pociągłą szpecił kilkudniowy zarost, oraz spora blizna na policzku, której nie dało się schować pod brodą.
-Co Cię do nas sprowadza i czy jakoś możemy Ci pomóc?- spytał -Jam jest Wiktor Braum. Sołtys tej małej społeczności. Ten chłystek za mną to Lucas. Mój pierworodny syn.- dodał po chwili, by brodacz nie oskarżył go o brak manier.