Byłem na nowym dziele Burtona wczoraj i powiem, że film mnie zachwycił. Kapitalna oprawa wizualna, świetna muzyka i teksty, humor wisielczy a żarty zabójcze. Przerobienie motywów disneyowskich na groteskę (scena z szyciem garnituru!) wplotło się bardzo naturalnie w poetykę obrazu. Fabuła niezbyt oryginalna, ale przyjemnie się śledziło losy bohaterów.
Bardzo podobało mi się to, że Victoria (ta, która miała pierwsza być żoną głównego bohatera) nie była zepsutą durną babą, jak to najcześciej w filmach o dwóch ślubach bywa, ale wzbudza sympatię i współczucie na równi z resztą postaci.
W czasie oglądania parę razy ciarki po plecach przeszły (nie ze strachu
) i muszę przyznać, że Burton potrafi wciągnąć w opowieść i zauroczyć widza. Jedyne, co mi zepsuło przyjemność z projekcji, to hollywoodzki do bólu, słodki Happy End :/ Tutaj bardzo się zawiodłem, zakończenie sprawiało wrażenie "urwanego", niedopracowanego, wciśniętego na siłę i moim zdaniem zwyczajnie nie pasowało stylowo do reszty opowieści. Tutaj spodziewałem się czegoś więcej.
Jeszcze na koniec trochę wazelinki dla aktorów i już kończę ;] Johny Depp i Helena-Bonham Carter zostali po prostu stworzeni do tych ról. Nawet z wyglądu przypominają głównych bohaterów
Nie było nikogo, kto by mi nie pasował do postaci czy zaniżął poziuom aktorstwa. Dobrze, że polscy dystrybutorzy nie zdubbingowali tego filmu.
Polecam gorąco "Gnijącą Pannę Młodą" i do zobaczenia po życiu...