Zrodzony z fantastyki

 
Bulkers
Stały bywalec
Stały bywalec
Posty: 462
Rejestracja: sob wrz 21, 2002 12:13 pm

Opowiadanie forumowe

sob gru 14, 2002 2:29 am

Zbliżało się południe, gdy Calim odłożył pióro i wyjrzał przez okno. Uwielbiał przyglądać się mieszkańcom miasteczka i ich codziennym zajęciom. Gdy człowiek blisko pół wieku spędzi na w ciągłej podróży, nie zaznając ani jednej prawdziwie spokojnej i bezpiecznej nocy, własny dom wśród prostych i ufnych ludzi jest szczytem marzeń. Czas upływał szybko, czuł oddech śmierci na plecach, lata życia w ciągłym stresie robią swoje. Pamiętał jak nie dawno przecież żenił się w anonimowej kapliczce gdzieś na trakcie, jak wraz z Ryeną mieli ledwo dwadzieścia lat i wydawało im się, że młodość trwa wiecznie. Byli w błędzie.

Rozmyślania przerwał mu pukanie do drzwi. To karczmarz, którego widział, gdy szedł przez miasteczko z mocno zmartwianą miną.

- Aa, witam mości karczmarzu - powiedział, gdy tylko otworzył drzwi - wejdź proszę.

- Panie Calim - odpowiedział gość gdy tylko usiedli przy stole, a Calim rozlał do pucharów miód - ja do pana nic nie mam. Jesteś spokojny i pracowity człowiek, ale to co wyrabia twój wnuk, to przechodzi ludzkie pojęcie.

- A dokładniej? Co znowu zrobił i gdzie się podziewa?

- Co tu dużo mówić. ?pi jeszcze u mnie w pokoju, tak się wczoraj bawili. A za czyje pieniądze? Calim! On kupców okradł! Rozumiesz, on ma ledwie czternaście lat, a już zdołał obrobić starych krasnoludzkich handlarzy!

- A ty mu trunki za kradzione lałeś?

- Ech, wiesz - powiedział zmieszany karczmarz - interes jest interes. Więcej zapłacił niż tutejsi przez dwa tygodnie. Trzeźwego po północy w karczmie byś nie znalazł.

- Proszę, ocuć go i każ tu przynieść. Muszę z nim poważnie porozmawiać...

Mały kręcił się niespokojnie na krześle, gdy Calim wpatrywał się w niego gniewnym wzrokiem.

- Musiałeś? Po co? Mało zajęć tutaj ci powymyślałem. Słuchaj, jak twój ojciec dawał mi cię pod opiekę liczył na to, że będziesz u mnie bezpieczniejszy i uda mi cię ochronić od tych wszystkich miejskich zagrożeń. Ale jest coś jeszcze...

- A co, dziadku?

- Bo widzisz, ja nie mieszkam tutaj od zawsze, choć nie powiem, że mi się tu nie podoba. Kiedyś byłem podobny do ciebie...

Na początek chce żebyś wiedział, że nie miałem tak łatwego dzieciństwa jak ty. Ojca pamiętam jak przez mgłę, dopiero później zrozumiałem, że po prostu wziął miecz i ruszył szukać przygody, zostawiając moja matką samą pośrodku wielkiego miasta. Rodzeństwa nie pamiętam zbyt dobrze, w ogóle moje dzieciństwo to zbitek nieprzyjemnych i niezrozumiałych wydarzeń, połączonych z atmosferą oberży „Smocze Leże”, w której moja matka była kimś w rodzaju pokojówki. Dzisiaj oceniam tamte lata bardzo krytycznie, wtedy „Smocze Leże” było dla mnie całym światem. Tam poznawałem sławnych bohaterów, herosów, którzy urozmaicali mi świat, poznawałem legendy, historie dalekich państw, wyobraźnia podpowiadała mi resztę.

Nie miałem piętnastu lat gdy zamarzyłem o wielkiej wyprawie. Byłem niedojrzałym szczeniakiem, który beknięcie pół-orka w karczmie uważał za wyczyn, a naszą dzielnicę za cały świat. Gdzieś, na horyzoncie, były smoki, skarby, klejnoty i drogie przedmioty, droga do sławy, a tutaj mała, obskurna oberża z bohaterami. Byłem piany ich opowieściami, nie mogłem bez nich żyć, ale pomału mi nie wystarczały. Kwestią czasu było wyruszenie w drogę. Z mojego rodzeństwa w oberży został jedynie starszy o dwa lata brat. On nauczył mnie kilku sztuczek, szybko ukradłem pierwszą sakiewkę i oszukałem pierwszego kupca. Później tydzień upajałem się zwycięstwem. To brat pokazał mi, że jedynie w ten sposób mogę się dorobić pieniędzy i szczęścia. Tak, kradłem dla pieniędzy.

Kolejny etap mojego życia zaczął się gdy wraz z bratem włamaliśmy się do tamtejszego jubilera. Już od dłuższego czasu uważaliśmy miasto za krępującą nas klatkę. Każdy to każdego znał, gdy coś skradziono po paru godzinach całe miasto znało imię złodzieja. Było to nam wybitnie nie na rękę. Tamtą noc pamiętam jak dziś.

Było ciemno i cicho. Nawet księżyc jakby na nasze życzenie skrył się gdzieś za chmurami i okrył miasto nieprzeniknionym mrokiem. Plan był prosty, wchodzimy przez tylnie drzwi, docieramy do tylniego pomieszczenia pracowni, bierzemy co cenniejsze, a w tym samym czasie jubiler wraz z żona i dziećmi śpi na górze w spokoju.

Mieliśmy pecha. Jubiler grał w karty. Zdążyłem uciec, brata złapali. Pamiętam jak gnałem co sił w nogach przez miasto, zaszczuty strachem. Nie wiedziałem gdzie uciekam, właściwie nie miałem dokąd. Biegałem do nieprzytomności.

Obudził mnie wschód słońca. Leżałem przy bramie miejskiej, byłem niewyspany i bolały mnie nogi, ale w porównaniu do katuszy psychicznych, fizyczny ból był niczym. Za plecami usłyszałem ochrypłe głosy wartowników. Po chwili zobaczyłem bogato ubranego krasnoluda podchodzącego do nich. To był kupiec Dworin, jemu zawdzięczam pierwszą zamiejską podróż i pierwsze przygody. Potrzebował bystrego chłopca na posyłki. Nigdy nie dowiedziałem się, dlaczego akurat wtedy wziął mnie. Opuściłem na wiele lat rodzime miasto, a moja matka nigdy już nie miała zobaczyć swoich synów.

Z mojej pierwszej podróży, na której zarobiłem więcej niż moja matka przez całe życie, wyciągnąłem odpowiednie wnioski. W ciągu zaledwie kilku dni kupiłem ubrania jakich w życiu nie miałem, jadłem potrawy jakich w „Smoczym Leżu” nie serwowano, piłem trunki, których większość z was nigdy nie skosztuje. Stałem się lepszym człowiekiem, zacząłem być bohaterem, choć do sławy było daleko. Już wiedziałem, że praca nie jest dla mnie, że nie potrafiłbym systematycznie wykonywać swoich obowiązków i łudzić się, że coś na tym zarobię. W tym nowym lepszym świecie mogłeś zarobić w ciągu dnia więcej niż kosztuje średnia wieś, mogłeś też zginąć.

Wiesz co jest najgorsze w takim życiu? Brak odpowiedzialności. Cięgle zmieniasz miejsca pobytu, większość nocy spędzasz w przypadkowych gospodach bądź w szczerym polu, jeżeli już przywiązujesz się do jakiś ludzi są to głównie twoi przyjaciele z traktu. Wiadomo, bezpieczniej podróżować w grupie. Przeważnie jednak ludzi, których spotykasz widzisz pierwszy i jedyny raz w życiu. Najczęściej są ci obojętni, mi przynajmniej byli. Tak naprawdę nie przejmujesz się ich losem, robisz co do ciebie należy, co jest zgodne z twoim własnym sumieniem i opuszczasz daną okolicę by ich więcej nie widzieć. Odpowiedzialność przychodzi później, gdy docierają do ciebie wieści, często prawdziwe i przykre aż do bólu.

Wiesz co się stało z moim bratem? Była bójka u jubilera. Złapali go i zaczęli tłuc, ale on stawiał opór. Zawsze taki był, walczył do końca. To go zgubiło. Jednemu z gości jubilera obciął rękę, drugiemu wybił oko. Prawie zatłukli go na śmierć, straż miejska ich powstrzymała. Trafił do lochów miejskich. Ale i tam jubiler miał znajomości. Według władz zachorował i zmarł. Ja mogę się tylko domyślać jakie tortury mu ufundowali.

Matka czekała na nas dwa tygodnie. Ponoć postarzała się w ciągu tych dni o dwadzieścia lat. Zmarła, gdy tylko dotarły do niej wieści o śmierci brata.

Nie wiem co by się stało gdybym wtedy wrócił do „Smoczego Leża”. Zresztą o wszystkim dowiedziałem się blisko dziesięć lat później, gdy wróciłem do mojego rodzinnego miasta by znaleźć informacje o moim rodzeństwie. Dowiedziałem się jedynie tyle, że wcześniej wyruszyli w świat i kto wie, czy ich gdzieś na trakcie nie spotkałem.

Jak widzisz moje dorosłe życie nie zaczęło się szczęśliwie, ale jak mawiają, co się nie zabija, to cię uszlachetnia. Wiesz mi, było wiele mniej ponurych i posępnych wydarzeń w moim życiu. Z każdego jednak ktoś wychodził w jakiś sposób poszkodowany. Pamiętam jak pewnego razu...

Opowieściom nie było końca.

- Teraz widzisz już, chłopcze - stwierdził nad ranem Calim - widzisz, sam niegdyś zaznałem przygód, zwiedziłem pół świata, widziałem wiele historycznych wydarzeń, sam byłem częścią historii. Wierz mi, wierz, że nie jest to taki łatwy żywot na jaki wygląda.

- Ale, ale...

- Nie mów już nic. Mam pewną propozycję.

Calim doskonale wiedział, że jego wnuk nie będzie ufał w opowieści swojego podstarzałego dziadka. Sam, jak był młody i podobny do niego, nie przejmował się w ogóle tym, co mówili starsi. Na pewno zaszokowała go historia z dzieciństwa, ale nie na tyle, by zrezygnować z przygód.

Słońce właśnie okazało się nad horyzontem, gdy Calim podjął decyzję. Czas wyruszyć w drogę, ponaprawiać swoje błędy, odwiedzić starych przyjaciół i wychować wnuka. Bo jego wnuk nie powinien być złodziejem tak jak on.

Za cel wędrówki obrał Tulnburg, oddalone o trzy dni drogi miasto ważne dla niego z dwóch powodów. Po pierwsze, musiał odwiedzić syna, który miasta tego był burmistrzem, wytłumaczyć szaleńczy pomysł pokazania wnukowi czarnych stron bycia poszukiwaczem przygód. Dzisiaj wiedział, że więź pomiędzy rodzicami a dziećmi jest niewyobrażalnie silna i krucha zarazem. Wiedział, że jest to jeden z cenniejszych darów, jaki od życia otrzymujemy.

Druga sprawa to ów jubiler sprzed lat. Od tamtego czasu minęło prawie pół wieku, dla Calima przepaść, ale jubiler był krasnoludem. Ustatkowanym, długowiecznym według ludzkich miar krasnoludem, który poniósł konsekwencję swych czynów. Oskarżony o morderstwo brata Calima w miejskich lochach musiał opuścić miasto i zacząć od nowa w Tulnburgu. Nie zapomniał jednak dzięki komu całe jego życie legło w gruzach tej jednej piekielnej nocy.

Postanowił ruszyć w samo południe, po sutym śniadaniu zjedzonym z żoną Ryeną i wnukiem. Spakował następnie potrzebny ekwipunek, zakupił dwa krzepkie wierzchowce i zaopatrzył się w zapasy prowiantu, który starał się jak najbardziej urozmaicić. Słońce górowało nad miasteczkiem i dawało poczucie błogiego spokoju w ten wiosenny dzień. Wszyscy sąsiedzi wylegli na główny plac by pożegnać się z szanowanym tutaj Calimem. Czyżby przeczuwali, że nie jest to zwykła podróż? ?e jest to podróż, z której można nie wrócić, która jest konfrontacją przyszłości z przeszłością, wielką nauką pokory i odpowiedzialności. Tymczasem gdy Calim z wnukiem znikał za horyzontem, znów wkraczając na drogę przygody, Ryena zapłakała.
Ostatnio zmieniony pt paź 29, 2010 4:27 pm przez Klebern, łącznie zmieniany 1 raz.
Powód:
 
Dragonik__
Stały bywalec
Stały bywalec
Posty: 310
Rejestracja: sob maja 25, 2002 11:51 pm

Opowiadanie Forumowe - część Rincewinda

ndz gru 22, 2002 1:44 pm

Pogoda na trakcie była okropna. Padało od ponad dwóch dni. Calim, który wiele już podróżował nie przejmował się takimi błahostkami jak zła pogoda. Jego wnuk był jednak innego zdania.

- Dziadku!- wrzasnął Lethis- zrób coś z tą pogodą!

- Lethisie- odpowiedział mu Calim - nie mam wpływu na pogodę zależy ona od natury.

- No to, co! Masz ja zmienić!

- Cicho bądź młodziku, bo Ci się rzemieniem oberwie.

Szli w tej pogodzie jeszcze około trzech dni dopóki nie zobaczyli tawerny stojącej przy trakcie. Skuszeni ciepłą strawą i normalnym posłaniem bez namysłu weszli do środka.

,,Pod burliwym gnomem” nie było dużo ludzi. Jedyną osobą, która rzucała się w oczy był pewien staruszek z długa siwą brodą. Na głowie miał osadzoną szpiczastą niebieską tiarę ze złotymi cekinami. Jego szata była również niebieska a cekiny na niej już prawie odpadły.

- Gulfner!! - Zawołał Calim na powitanie- co tu robisz ty stara niedoj... kochany magu!

- Calim? - Popatrzył staruszek na naszego bohatera z niedowierzaniem - Calim! Ten stary idio...zacny złodziej.

- Ten sam kochany przyjaciel! Co słychać?

- Nic dobrego. A wszystko przez to że ukradłeś księgę temu wiekowemu lichowi. Gania za mna już od ponad trzydziestu lat i żadą mej duszy jako rekompensaty.

- To czemu nie pójdziesz do jakiegoś kapłana żeby Cię od niego uwolnił?

- Nie ma chętnych. - powiedział mag ze smutkiem - odpędzanie lich’ów to najpaskudniejsza robota.

- No cóż...Tak to bywa

Dochodziła północ a Calim i Gulfner dalej wspominali dawne dzieje siedząc przy kominku.

- A pamiętasz jak któregoś dnia musieliśmy robić za klaunów na królewskim dworze -wspomniał Gulfner.

- Taak - rzekł Calim, ale z wyraźnym niesmakiem na ustach - szkoda tylko, że ja musiałem robić za kota, który spad z dachu nie na cztery łapy.

Gulfner pamiętał to jakby to było wczoraj. Byli tedy w pewnym mieście, którego nazwa nie zapadła im w pamięć. O dziwo w tymże mieście panował król. Gulfner, który miał przezwisko stary zbereźnik zaczął zaczepiać przechodząc ulicą dziewki. Na nieszczęście trafił na córkę, króla która była w mieście incognito. Król tego miasta znany było z łaskawości, więc poszedł z nimi na ugode: jeżeli oni go rozśmieszą będą wolni, jeżeli nie, topór i pniak. Towarzysze zgodzili się na tą propozycję z braku innego wyjścia. Przed tronem króla ustawiono mała atrapę domu.

Calim miał zagrać kota a Gulfner maga który pomaga zdjąć kotka z dachu. Gulfner wszedł na sale w swojej najlepszej szacie, Calim zaś przystrojony w kocie wąsy. Gdy kotek wdrapał się na dom Gulfner rozpoczął inkatacje. Gdy skończył tuż za Calimem pojawiło się małe smoczątko. Potworek przypalił Calim’owi cztery litery, a on z wrzaskiem runał na ziemię. Król wyraźnie rozbawiony sytuacja nie zauważył ze smoczek siadł mu na kolanach. Gdy zobaczył potworka chciał go pogłaskać, co smoczek odebrał jako atak i spalił królowi jego długą brodę. Gdy król chciał ukarać naszych bohaterów za ten niesmaczny żart zorientował się ze dali nogę... w tym samym czasie gdzieś na trakcie w przydrożnej karczmie Calim i Gulfner jedli zanosząc się śmiechem. Gdy przyszło do płacenia Gulfner miotnął zaklęciem w dach który natychmiast się zapalił. Było to o tyle ryzykowne że mogła na nich spać jedna z desek podtrzymujących strop. Uciekli z karczmy najedzeni i syci ale też trochę wystraszeni.

- To może wyruszysz z nami do Tulnburga?- zaproponował Calim

- Hmm... czemu nie?- odpowiedział mag

Gdy zaczęło świtać trzech podróżników ruszyło w drogę. Szli śpiewając wesoło. Mijali wiele wiosek i małych miast. Wreszcie po wielo-godzinnym marszu do szli do celu. Tulnburga.
Ostatnio zmieniony pt paź 29, 2010 4:27 pm przez Klebern, łącznie zmieniany 1 raz.
Powód:
 
Dragonik__
Stały bywalec
Stały bywalec
Posty: 310
Rejestracja: sob maja 25, 2002 11:51 pm

Opowiadanie Forumowe - część Niziolicy

pn gru 23, 2002 6:51 pm

[ Jeszcze w czasie podróży.. ]

Cała trójka po porządnie przespanej nocy opuściła gospodę 'Pod burkliwym gnomem' i pojechała w dalszą drog... Przepraszam, nie 'cała trójka' a 'cała dwójka'. Bowiem Gulfner nie miał konia...

- Ile jeszcze będę to znosić? Nie mogę przecież ja, potężny mag, nie mieć konia!- awanturował się czarodziej.

- Nie moja wina, że twoje pokazy wystraszyły wszystkie zwierzęta w promieniu mili. Trzeba było uważać i nie zakładać się o to, kto stworzy lepsze efekty wizualne z jakimś burkliwym gnomem. Chcesz, by powtórzyła się historia z Merille?

Mag zamilkł. Calim także. Nie chcieli wspominać tamtego dnia, tamtej parszywej nocy, nie chcieli pamiętać ani zmierzchu, ani świtu tamtej doby. Wtedy to zbudziły się w nich pierwsze w życiu wyrzuty sumienia. Wtedy właśnie, słuchając rozpaczliwego krzyku porządnej, niewinnej i katowanej przez męża kobiety, i zdawając sobie sprawę z tego, że to oni są winni tych tortur, które teraz przeżywa, wtedy właśnie znienawidzili swój niepewny los, znienawidzili wszelkie formy hazardu, zakłady, oszustwa... A potem nienawidzili własną nienawiść do tych rzeczy. Przeklęta niech będzie Merille, przeklęty niech będzie ten jej cały szczęśliwy kapelusz!

Milczeli, patrząc niewidzącym wzrokiem na wschód słońca. Obydwaj. Nie Lethis.

- Dziadku, mam dość! Kiedy wreszcie dojedziemy do tego twojego miasta? Jubilerzy są bogaci, chcę tego okraść!- skrzeczał chłopak. Calim zgromił wzrokiem wnuka.

- Ani mi się waż, zrozumiano? - zagrzmiał niewinny staruszek. Nie ma co, kiedy chciał, mógł być naprawdę groźny. Po czym westchnął. Wiedział, iż, choć zrobił wrażenie na małym, i tak nie nauczy go to rozumu. Gdy Lethis ochłonął spojrzał na Gufnera i oznajmił:

- Ty, wyczaruj mi pogodę!

- Zamilcz, nieznośny dzieciaku - odpowiedział czarodziej. Nie lubił tego dziecka. Za bardzo przypominał mu jego samego, gdy był młody.

- Ja chcę, byś mi wyczarował pogodę!

Podczas, gdy mag zaciskał ręce, zapewne po to, by nie przypiec Lethisa jakimś ‘przypadkowym’ dotknięciem różdżki ognia, Calim starał się załagodzić spór swoim mądrym spojrzeniem. Jego oczy mogły wiele, więcej, niż słowa i gesty...

- Ale mi się nie podoba pogoda! Jest brzydka! - wrzeszczał chłopiec w odpowiedzi na spojrzenie dziadka i wskazując ręką szczęśliwe słońce, które grzało akurat w sam raz jak na wędrówkę, bezchmurne niebo i unoszącą się w powietrzu woń miodu i kwiatów łąki, który to zapach niewiele miał wspólnego z pogodą. Calim wzniósł oczy ku niebu, ale nic nie powiedział.

Jechali (Gulfner, przypominam, szedł) dalej. Już dawno minęli ludzkie osady. Błądzili wśród pięknych łąk, małych zagajników, mijali potoki i jeziora. Konie wyglądały, jakby nie zmęczyły się w ogóle podróżą. Tak sobie nucili, wspominali i obserwowali (Lethis marudził) przy tym idyllicznym krajobrazie, gdy nagle stało się coś zupełnie niespodziewanego. Chyba, że troll w zielonym cylindrze i dzierżący w sękatych łapach czterolistną koniczynę jest czymś przewidywalnym w takim krajobrazie jak łąka. Głowę jednak postawię, że podróżnicy się tego nie spodziewali. Oczywista, prędzej, i milej, byłoby im ujrzeć lejmoniadę błądzącą wśród kwiatów, ale przesądnego trolla...

A jak myślicie, czy kasztanowłosa elfka goniąca za trollem była czymś przewidywalnym? Pewnie niektórzy stwierdzą, że prędzej oczekiwaliby na łące elfki, niźli poobrzucanego szczęśliwymi talizmanami trolla. Ale, jak można było wnioskować z min trójcy, oni byli zaskoczeni jeszcze bardziej.

Bowiem całej dwójce (nie Lethisowi) owa elfka była bardzo dobrze znana.

- Wracaj, zaczekaj!- zatrzymała się i teraz była zbyt zajęta wrzeszczeniem za uciekającym trollem, by zwracać uwagę na Calima i pozostałych – Wracaj! Jak Ci się nie podoba, możemy zmienić kolor! Wracaj!

Wyraźnie jednak troll był głuchy, gdyż nie dosłyszał, lub nie chciał słyszeć o żadnej zmianie koloru. Może podobał mu się zielony cylinder?

- Witaj, kapłanko Tymory.- powiedział Gulfner.

Wtedy to dziewczyna uniosła głowę. Lethis miał okazję przyjrzeć się jej uważnie. Miała piękne, lśniące, falowane, kasztanowe włosy sięgające jej do pasa. Oczy zielone jak trawa. ?adną twarz, szpiczaste uszy. Jak to elf. Proste, choć piękne ubranie. I pewien medalion, który nie pozostawiał wątpliwości co do jej wyznania.

- Calim, Bulfner? Co wy tutaj robicie?

- O to samo mógłbym zapytać Ciebie- odrzekł Calim.- Gdzie znów zawiodło Cię twoje szczęście? Próbowałaś nawrócić trolle na to, by wyznawali twoją boginię?

Elfka kiwnęła głową, po czym uśmiechnęła się krzywo.

- Nie bardzo wyszło.

- Widzimy- odpowiedział Gulfner.- Cóż, masz jakieś plany na następne dni, Merille?

- A dlaczego pytasz?- spytała z zaciekawieniem w oczach dziewczyna.

- Właśnie zmierzamy do Tulnburga.

Elfka uważnie przestudiowała ich twarze z dziwnym uśmiechem, potem nagle wybuchnęła śmiechem.

- Co Cię niby tak śmieszy, co?- zdenerwował się mag.

- Czy widzisz - wykrztusiła przez śmiech Merille - w którą stronę zwrócone są wasze konie?

Widzieli, ale nie zwracali uwagi. Teraz zwrócili. I także wybuchneli śmiechem.

Mineli Tulnburg.

- Wracam z wami, przypilnuję, byście się nie zgubili.

[Tulnburg]

Wreszcie dotarli do celu. Lethis i Merille zostali sobie przedstawieni podczas wędrówki. Przed całą czwórką rozciągały się mury miasta. Zadbane. Strażnik też był zadbany, dobrze odżywiony, zadowolony i najpewniej wykształcony. Calima rozpierała duma kiedy myślał o tym, że to jego syn tak sprawnie i dobrze zarządza miastem.

Weszli bez problemu. Lethis był pod wrażeniem. W końcu pochodził z małego miasteczka, a tu takie wielkie, zabudowane obszary! Pełno wszędzie było kramów, ludzi, nieludzi, towarów, straży, oberży i rzezimieszków. To było coś!

- Gdzie się udajemy, Calim? Chciałbym trochę się przespać i coś zjeść. Może oberża 'Elfie wino'? Z tego co wiem, są tam miłe łóżka.- mówił Gulfner.

- Nigdzie nie ma takich komfortów, jak u burmistrza.- stwierdziła Merille, po czym spojrzała na Calima - Chcesz odwiedzić syna?

Calim kiwnął głową.

Szli wzdłuż straganów aż doszli do okazałego budynku z ‘białej cegły’, bardzo rzadkiego surowca uzyskiwanego z wapnia i kryształu górskiego, który zwykle jest doprowadzany do ciekłej postaci za pomocą zaawansowanej magii. Słowem, synuś urządził się jak król.

Zaprowadzono ich przed oblicze Loshina gnąc się w ukłonach. Potem wszystko potoczyło się szybko. Pośpiesznie wydana uczta, pokój gościnny. Odświeżanie starych znajomości, serdeczne poznania i tak dalej... Czas, by pomówić z synem na osobności Calim znalazł dopiero późnym wieczorem. Przydzielono wszystkim podwójne apartamenty. Gdy dziadek odszedł, Lethis myślał długo przy akompaniamencie kłótni dochodzącej z sąsiedniego pomieszczenia (rozpoznawalne były głosy Gulfnera i Merille). Myślał o jubilerze, którego skrzywdził kiedyś jego dziadek. Myślał o tym, jak mógłby uciec od niego, z workiem pełnym bogactw, zacząć nowe życie. Nie może być bohaterem będąc niańczonym przez dziadka i jego kompanię. Gdyby tak teraz...

Na szczęście dla Calima Lethis nie dokończył swojej rewolucyjnej myśli. Może to opatrzność zlitowała się nad staruszkiem? Któż to wie...

Calim wszedł do pokoju. Był przygnębiony. Czy wy nie bylibyście przygnębieni, gdyby ktoś wam powiedział, że nic się nie zrobi w sprawie wnuka? ?e taka krew, i nic się na to nie da poradzić? Nie wiem. Ale Calim był przygnębiony. Chyba go rozumiem.

Minęła nocka. Minął ranek. Czwórka bohaterów wstała dopiero około południa. Postanowiono, że Calim z Lethisem przejdą się do owego jubilera. Postanowiono, że pójdzie z nimi Merille. Postanowiono, że pójdzie także Gulfner.

Ale Gulfner nie chciał iść.

- Nie ma mowy. Nie mam zamiaru się w to mieszać. To twój brat i twój problem, Calimie. Dobra, jak już skończycie, znajdziecie mnie w tym budynku z czerwonej cegły - powiedział czarodziej wskazując na domek w zieleni (czyżby nasz mag był daltonistą?) przed którym stał szyld z napisem: 'Zielony pałac. Specjalność szefa kuchni: okrągłe ciasto z przeróżnymi dodatkami, za morzem nazywane pizzą. Koszt tego dania - 4 0 sztuk złota.'.

Merille miała niewyraźną minę, ale nic nie powiedziała. Gdy tylko podróżnicy stanęli przed skromnym domkiem, który był niczym w porównaniu do rezydencji, w której jubiler mieszkał przed napadem dwóch nieszczęsnych braci, Calim znów poczuł wyrzuty sumienia.

Zapukali do drzwi. Nie było odzewu. Zapukali znowu, nic.

- Jesteś pewien, że to tu, Calimie? - spytała Merille.

- Jestem.

- W takim razie co tu się dzieje? Jubiler, ten, jak mu tam, no, Shett, powinien teraz oddawać biżuterię na specjalne zamówienie jakiemuś bogaczowi, sprawdzałam. - powiedziała elfka z namysłem.

Calim zastanowił się. Rzeczywiście, coś było nie tak. Co tu się dzieje?

Zaaferowany i zamyślony, Calim przestał zwracać uwagę na swojego wnuka. Ale ten nie przestał przejmować się światem

- Otwórz się – rozkazał - otwórz się! Ja tego chcę słyszysz?

?UP!

Pod silnym ciosem stopy Lethisa, drzwi wyjawiły śmieszną i niepokojącą prawdę. Mianowicie były one otwarte.

Calim poczuł skurcz w żołądku. Lękał się tego, co miał zobaczyć. A raczej tego, czego mógł nie zobaczyć. Zdobył się na odwagę i podniósł głowę. Jego przypuszczenia okazały się prawdziwe. Nikogo nie było. Nikogo. Ale słychać było krzyk z piwnicy. Wszedł szybko, za nim poszła pozostała dwójka. Wytężyli słuch.

- Ktoś krzyczy - stwierdziła Merille - Jakiś gruby głos. I jest jeszcze ktoś, ale nie mogę określić, kto to taki na podstawie tembru głosu. Ten pierwszy zagłusza prawie wszystko, jest bardzo głośny - dodała po chwili, po czym stwierdziła, jakby czytała nekrolog, z szeroko otwartymi oczami - Torturują kogoś.

Calim o mało nie upadł na kolana. Znowu, znowu. Czy jego przeszłość, czy krzyki powoli mordowanych mają go prześladować do jego bliskiego końca?

- Zejdę tam – powiedział - Może mnie nie zauważą. - powiedział po chwili milczenia.

Ale nie musiał. Bowiem jego utalentowany wnuk już wracał z piwnicy.

- Dziadku, tam są tacy trzej. Jest tam taki niski, z brodą, i robią mu okropne rzeczy! I taki wysoki, z długimi uszami, ale nie tak długimi, jak pani Merille. I jeszcze jeden, taki brzydki, ogromny, z zieloną skórą. Ach, dziadku, wziąłem jeszcze takie coś. ?adne, prawda? Ile to może kosztować?

Lethis wyciągnął zza pleców dwa zdobione szlachetnymi kamieniami sztylety i podobną, lekką kuszę z doczepionym do jednego ‘ramienia’ futerałem na bełty. Merille i Calim w duchu przyznali małemu rację. Te bronie były ładne. Czy sztylet ze srebra, wykładany diamentami i lapis lazula może być brzydki? Albo kusza, cała w rubinach? Nie może. Bronie z pewnością były warte fortunę. Były też lekkie, poręczne i szybkie, jak to stwierdzili, gdy wzięli je do ręki.

- Nie mamy prawa tego brać, to nie nasze.- powiedział surowo Calim.

- Ja to wziąłem od tego zielonego, dziadku. Wprawdzie kusza była kłopotliwa, ale się udało. Dlatego biorę ją sobie na własność - oświadczył dobitnie Lethis, po czym powiedział - wam podaruję sztylety, bo przyszliście tutaj ze mną, więc traktuję was jako wspólników. A teraz co robimy? Pokażemy te bronie Gulfnerowi? Czy je sprzedamy?

- Uratujemy tego jubilera, Shetta, prawda Calim? –zapytała Merille.

- Merille...

- ?adnych wymówek. Wiem, że wiele jest na świecie półelfów i półorków, ale taką tumanką nie jestem, by nie poznać broni znanego zabójcy i szpiega. Nie możemy tak tego zostawić. Calim, czyż nie pamiętasz, że ty przyszedłeś tu, by spłacić dług? A niewiele jest rzeczy, które pozwolą wynagrodzić tortury, zrujnowaną reputację, zerwany kontakt z rodziną i dziećmi oraz utracenie niezależności majątkowej. Ale uratowanie życia należy do tych niewielu rzeczy - powiedziała elfka, patrząc Calimowi prosto w oczy. Nie mógł odeprzeć tego rozkazującego spojrzenia. Ale mógł się bronić.

- Jestem już stary i Tymora nie daje mi tyle szczęścia, co tobie. Cóż może poradzić staruszek przeciwko takim mętom?

- Wiele. Wiele może przeciwko nim zrobić, Calimie - rzekła Merille, po czym wyjęła sztylet z pochwy i podeszła do schodów na dół. Za nią szedł Lethis z kuszą i nałożonym na nią bełtem. Calim westchnął. Nie miał wyboru.

Gdy tylko wkroczyli, wszystko ucichło. Złoczyńcy nie wykrztusili słowa. Merille bez ociągania podeszła spokojnie jeden krok, potem drugi.

- Zeszłeś o kilka poziomów inteligencji w dół, Falerellu, by nie zamykać drzwi i dać się okraść dziecku. To źle o tobie świadczy. Może tak emerytura?

Półelf nie odpowiedział. Studiował powoli każdą twarz. Merille nie czekała, aż skończy. Po przemowie natychmiast rzuciła się na półorka. W niczym już nie przypominała niewinnej, miłej elfki. Jej oczy błyszczały, widać było, że jest wyrachowana, jeśli chodzi o zabójstwa. Celowała w gardło. Potwór cofnął się. Próbował chwycić kapłankę za rękę, ale ta natychmiast się cofnęła i zamachnęła się ponownie, mierząc w twarz. Półork odsunął się w bok, dzięki czemu uniknął ostrza, ale trafił bo bełt, których mnóstwo było w całym pomieszczeniu (Lethis nigdy nie uczył się strzelać z kuszy). Na swoje nieszczęście, potwór dostał w gardło. To się nazywa szczęście (Lethisa, nie półorka)! Potem było coraz gorzej. Merille coraz szybciej zamiatała sztyletem, ściany były częstowane nowymi bełtami, Calim drżał jeszcze gorzej, potwór zbierał nowe rany. Cuchnąca krew, mini- pożar (bełty wystrzeliwane z kuszy Lethisa jakimś cudem się zapalały...), wrzask, zemdlony krasnolud i drżenie świata, oto, co rejestrowały zmysły starego złodzieja. Miał dość, zestarzał się, nie mógł się na nic przydać, dość...

Nagle zobaczył. Półelf już nie stał spokojnie. Wziął sztylet, zapewne chcąc dobić krasnoluda. Calim zapalił się. Dosłownie. Jego szata (na szczęście nie ciało) została zapalona z pomocą jednego z wszędobylskich ognio- bełtów jego wnuka. A potem drugi. Calim był zdesperowany. Musi uratować tego człowieka, po prostu musi! Wyrwał z szat bełty i ruszył na elfa, dzierżąc małe, zwęglone patyczki z podtopionymi, metalowymi grotami na końcach. Zaryczał tak okropnie, że przywódca barbarzyńców na drugim końcu płaskiego świata obudził się ze snu i rozglądał się przez chwilę po swoim obozowisku ze zgrozą. Potem znowu zasnął, ale to nieważne, głównym bohaterem tego opowiadania jest wszak Calim (?). No więc, zaryczał, w dużych susach dobiegł do Falerella i zaczął się z nim fechtować (a to, że półelfowi skradziono sztylet i nie miał czym się fechtować... Po co się czepiać szczegółów?). Gdybym umiała wam tę walkę opisać (a jestem przeraźliwie próżna, dlatego też stwierdzam, że umiałabym), nie uwierzylibyście, co ten Calim z bełtami wyrabiał! Dlatego też, ze względu na waszą niewiarę, zbędę tę walkę słowami takimi oto: ‘Calim doskonale sobie radził, ale Falerell uciekł przez portal. Merille i Lethis zabili półorka w pierwszych sekundach walki, dalej się tylko na biednym, zielonym ciele wyżywali, choć o tym wcale nie wiedzieli’.

Staruszek złapał się za serce. Ochłonął. Jestem na to wszystko za stary, pomyślał. Za stary...

Merille podbiegła do krasnoluda, uwolniła go, uleczyła.

- Nie cudź go, nie możemy mu się pokazać - powiedział Calim. W jego głosie było coś bardzo dziwnego, coś co kazało posłusznie wykonać polecenie. Dlatego też elfka posłuchała.

Calim nie chciał się jubilerowi pokazywać na oczy. Wiedział, że ten nienawidzi go, i będzie nienawidzić do końca swoich dni. Wiedział też, że jest biedny, ale dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że nie ma czym spłacić krzywd krasnoludowi. Ogarnęło go poczucie wstydu i bezsiły. Upuścił bełty, złapał się za głowę i wybiegł z piwnicy, z domu, zapewne do swojego syna. Biedny, schorowany staruszek. Po chwili wahania Lethis poszedł za nim. Merille została.

Myślała. Myślała długo nad wieloma sprawami. A potem uśmiechnęła się.

- Calim, ty głupcze - powiedziała do siebie, uśmiechając się łagodnie - dałeś Shettowi o wiele więcej, niż miałeś zamiar.

Merille podniosła z ziemi dwa bełty, które obroniły krasnoluda. Już nie były nadpalone ani zwęglone. Były z czystego, białego złota. Ale o wiele cenniejszego, niż owy surowiec. Kapłanka trzymała te miniaturowe berła z szacunkiem godnym najwspanialszej relikwii, a potem położyła je obok nieprzytomnego jubilera...

A potem poszła w ślad za Calimem i Lethisem, do budynku z białej cegły, by pilnować, by trójca nie zgubiła się przypadkiem w tej wędrówce.
Ostatnio zmieniony pt paź 29, 2010 4:27 pm przez Klebern, łącznie zmieniany 1 raz.
Powód:
 
Dragonik__
Stały bywalec
Stały bywalec
Posty: 310
Rejestracja: sob maja 25, 2002 11:51 pm

Opowiadanie Forumowe - część Merlina

śr sty 01, 2003 10:34 pm

Zielony domek z czerwonej cegły prezentował się całkiem okazale, przynajmniej dla Gulfnera który zaczynał coraz wyraźniej odczuwać pustki w żołądku. Jedyne o czym marzył już od dłuższego czasu to zatopić swoje zęby w jakimś wspaniałym jedzeniu, a zdawać by się mogło, ze ten czerwony (zielony?) przybytek ma do zaoferowania jakąś strawę.

- Niech załatwiają swoje porachunki sami, po co im jeszcze stary, zrzędliwy czarodziej na karku.

Mówił sam do siebie przechodząc przez rynek i kłaniając się figlarnie do kilku dziewek. Był szczęśliwy, w jego głowie rozbrzmiewały echa dawnych wydarzeń, wspomnień które teraz znów powracały. Nie sądził, że tak bardzo stęsknił się za kompanami podróży. Kiedy przeszedł przez plac jego oczom ukazała się wysoka brama, cała w zieleni, swoim wyglądem wręcz zapraszała do wejścia. Kiedy podszedł bliżej zobaczył, że na samej górze wisi szyld „Zielony Pałac”. Zaciekawiony i zachęcony informacją o jakiejś zamorskiej potrawie Gulfner pewnym krokiem wparował do środka. W oberży było dość przestronnie, aczkolwiek spory tłumek i dym z fajkowego ziela sprawiały, że pomieszczenie wydawało się znacznie mniejsze. Kiedy jego opatulona płaszczem postać znalazła się już w środku, kilka osób spojrzało na niego, po czym wróciło do swoich spraw. Panowała miła atmosfera, nie była to jedna z tych karczm w których najlepiej jest patrzyć się w podłogę, jeśli nie chce się oberwać. To była gospoda w której każdy czuł się dobrze i swojsko. Najgłośniejszy był stolik na samym środku sali, przy którym siedziało kilku tęgich mężczyzn i o czymś głośno dyskutowało, coraz zanosząc się głośnym śmiechem, lub wznosząc toast. Centrum od którego rozchodziła się ta dobra i miła atmosfera była jednak pulchna kobieta owinięta w fartuch kuchenny, biegająca od stolika do stolika. Cały czas uśmiechnięta i promieniująca radością. Z tego co udało się usłyszeć Gulfnerowi, wszyscy goście wołali do niej Mamo Bella. Kiedy zobaczyła naszego śmiałka, podeszła do jego stolika i zapytała:

- Witaj wielmożny gościu! – powiedziała - Jestem Bella, ale wszyscy wołają na mnie Mama Bella, tak się przyjęło. Czego sobie zażyczysz, postaramy ci się to dać, nasza kuchnia wypełni nawet największy brzuch i zadowoli każdego smakosza.

Zachęcony tym miłym powitaniem powiedział na cały głos :

- O pani! ?miem twierdzić, że jeszcze nigdy nie trafił Ci się ktoś taki jak ja, ktoś kto potrafi zjeść dziesięć porcji dziczyzny i trzy bochny chleba naraz, popijając to wielkimi kuflami piwa!

W miarę jak kontynuował swój monolog, mnożąc swoje dokonania i niewiarygodne wyczyny kulinarne na sali nastała cisza. Gulfner nie zdawał sobie sprawy, że trafił w delikatny punkt miejscowych chłopów, mili i uczynni, na tym punkcie byli wyjątkowo przewrażliwieni. Od stołu w środku sali wstało trzech chłopów, którzy następnie podeszli do stolika Gulfnera.

- Więc powiadasz, że z ciebie taki twardziel co? Dziesięć porcji dziczyzny i trzy bochny? Sam jeden bez problemu zjem więcej!

Powiedział największy z nich, krzyżując ramiona i robiąc srogą minę. Gulfner, który rzadko kiedy wybiegał myślami w przyszłość, a o konsekwencjach myślał od święta, dał się ponieść dumie.

- Jestem pewien, że nie! Odkrzyknął unosząc się z siedzenia.

- Jak dzieci! - Bella załamała ręce kręcąc głową.

Dla chłopa było to jednak zdecydowanie za dużo, nie pozwoli żeby jakiś byle chłystek w szpiczastej czapce i z dziwnym akcentem zrzucał go z pozycji mistrza pieczystego.

- Zmierzmy się! Kto zje więcej wygrywa! Błyskotliwe dorzucił jeden z chłopów.

Gulfner nieco się zmieszał, o takim przebiegu wydarzeń nie pomyślał.

- Eeee, no ale pieniądze i w ogóle ja nie jestem do końca prze..

Bella przerwała mu radośnie wtrącając, że pojedynki o pas mistrza pieczystego sponsoruje gospoda.

- Stawiam konia z rzędem, że ten jedzący żabi skrzek magik nie pobije rekordu!

Powiedział największej postury chłop. Gulfnerowi coś zaświtało w głowie. Koń, jego własny rumak którym mógłby przemierzać bezkresne stepy, przez ostatnie dni o niczym innym nie marzył jak o dobrym koniu. To przeważyło w jego umyśle.

- Zgoda, jeśli wygram dostaję od was...wielmożny panie konia z rzędem, jeśli natomiast przegram płacę jego równowartość - powiedział poważnym tonem Gulfner.

Ręce zostały sobie podane, Tymora głośno się zaśmiała, a „pojedynek” ustalono na samo południe.

Gulfner już kiedy pierwszy raz zobaczył konkurenta wiedział, że byłby w stanie zjeść całą krowę i poprosić jeszcze o deser, jednak miał już pewien niecny plan, który miał mu zapewnić zwycięstwo, jeden niewinny czar.

Równo w południe, na stołach stanęły talerze z dziczyzną i bochnami chleba oraz dzbany piwa. Tuż przed startem Gulfner zakradł się w okolicę chleba rywala i wykonał kilka zręcznych ruchów dłońmi, nucąc przy tym jakieś słowa. Delikatna strużka energii spłynęła na chleb, a Gulfner chichocząc pod nosem usiadł na swoim miejscu, czekając na gong który obwieści rozpoczęcie zawodów.

Wreszcie nadszedł ten moment, gong zadzwonił, a zawodnicy zaczęli jeść. Gulfner sprawiał wrażenie bardzo spokojnego, najpierw pokroił sobie pieczywo, potem pieczeń, do kielicha nalał piwa i zaczął spokojnie jeść. Rywal natomiast zaczął zapychać usta jedzeniem, żłopiąc ile wlezie piwa a po każdym przełknięciu dziko wybuchając śmiechem do swoich kompanów. Pod koniec drugiej pieczeni zaczął mieć jednak pewne problemy. Coraz trudniej i trudniej mu było połykać, nie poznawał sam siebie, zawsze w takim momencie mógł jeszcze jeść przez długi czas, teraz natomiast czuł się już najedzony do syta. Spojrzał ukradkiem na rywala. Gulfner spokojnie kończył drugą porcję popijając piwem , co i rusz chwaląc gospodynię. Walka nie trwała już długo, czar gulfnera, który sprawił, że chleb bardzo pęczniał po zjedzeniu dokładnie wypełnił żołądek przeciwnika, a Gulfner zdobył tytuł mistrza pieczystego (ku ogromnej złości chłopa i jego kompanii). Po omówieniu, z niezadowolonym chłopem warunków odebrania nagrody, syty i szczęśliwy, kłaniając się wszystkim grzecznie wyszedł na powietrze. Nagle na ulicy zobaczył biegnącego Calima, a zanim jego syna.

- Ej, Cal...

Jednak ten już zniknął za rogiem razem z synem. Zdziwiony nieco tym pośpiechem i zastanawiając się co mogło się wydarzyć u jubilera, wolnym spacerowym krokiem ruszył dalej. Chwilę potem na ulicy pojawiała się Merille.

- Witaj! – zakrzyknął - coś mnie ominęło, jak tam było u jubilera? Słuchaj, nie uwierzysz co mi się przytrafiło, fantastyczna historia.

Odeszli dalej rozmawiając i śmiejąc się.
Ostatnio zmieniony pt paź 29, 2010 4:28 pm przez Klebern, łącznie zmieniany 1 raz.
Powód:
 
Dragonik__
Stały bywalec
Stały bywalec
Posty: 310
Rejestracja: sob maja 25, 2002 11:51 pm

Opowiadanie Forumowe - część Darklorda

ndz sty 12, 2003 10:36 pm

[W innym miejscu...]

"Ale marna dziś pogoda." - pomyślał Ylgraug.

Jego oczom ukazało się ciemne zachmurzone niebo, a na swym ciele czuł strugi zimnego deszczu. Podszedł bliżej blanków muru i spojrzał w dół. "Tak jak sądziłem..." U bram twierdzy zauważył mimo słabej widoczności dwie postacie w szarych płaszczach.

Tymczasem na dole dwa krasnoludy dobijały się do bramy.

"Na brodę Abbathora, gdyby nie godziwa zapłata..." - splunął pod nogi jeden z nich - "Otwierać te wrota, bo je potraktujemy toporami." - i dla podkreślania tego faktu chwycili mocniej za topory - "Nie jesteśmy rybami w stawie."

Po chwili ich żądanie zostało spełnione i wkroczyli na dziedziniec...

Kilka minut później w ciepłej izbie z suto zastawionym stołem:

"Witam Rushtiza i Velkooga."

"Więc to ty jest sławny Ylgraug, hę?" - z ironią w głosie zapytał Velkoog.

Krasnoludy oceniły jego niepozorną postać. Niespełna metr sześćdziesiąt wzrostu, ledwo widoczna muskulatura, twarz niewyróżniająca się z tłumu.

"Tak, to ja." - odpowiedział z zadowoleniem na twarzy. Nagle jego ciało błyskawicznie się poruszyło i noże znalazły się przy gardłach krasnoludów.

"Uuufamy nna ssłowo." - wybełkotał Rushitz.

Noże tak samo szybko jak się pojawiły, tak i znikły.

"To przechodzimy do interesów panowie?"

"Tto bbędzie nnajlepsze rozwiązzanie." - odpowiedział jeszcze lekko zszokowany Velkoog.

"Waszym zadaniem będzie dołączenie do grupy starego Calima, która aktualnie przebywa w Tulnburgu. Będziecie mi składać dzienne raporty z wydarzeń za pomocą tych pierścieni." - i podał im dwa niewyróżniające się srebrne pierścienie.

"To wszystko?" - spytał się zdziwiony Velkoog.

"Tak... Do momentu, aż się z Wami skontaktuje i podam nowe rozkazy... I zapomniałbym. Należy się Wam zaliczka." - rzucił im sakiewkę o sporych rozmiarach i zaczął wychodzić. - "Możecie się częstować. Pokoje gościnne są przygotowane i wyruszacie o świcie. Przez ten czas radzę się zastanowić jak wytłumaczycie swoją chęć przyłączenia się."

Zdziwiona para krasnoluda postanowiła sprawdzić zawartość sakiewki. Znaleźli w niej 200 sztuk platynowych "orłów" z Revkanii. Ich oczy zabłysnęły z chciwości.

Po sutym posiłku krasnoludzcy bliźniacy (Rushitz był troszkę starszy) toczyli rozmowę w pokoju:

"Nie podoba mi się ten interes." - rozpoczął Rushitz. - "Dawać tak dużą sumę jako zaliczkę, Ja bym Nam tak nie ufał."

"Ja uważam, że powinniśmy wziąć forsę i potem w odpowiednim momencie zniknąć."

"Cicho bądź, on może to słyszeć!"

"... Masz rację... Ale sam zacząłeś temat."

"Stwierdziłem fakt, a to nie to samo."

"To jakaś aluzja?"

"Z Tobą to trzeba gadać jak z dzieckiem. Jak to możliwe, że jesteśmy rodzeństwem." - powiedział zrezygnowany Rushitz.

"Tak, tak. Zawsze mi przygadujesz. Już siedzę cicho." - odpowiedział naburmuszony Velkoog.

Na kilka minut zapadła cisza...

"Mieliśmy wymyślić jakiś plan!" - głośno zburzył ciszę Velkoog.

"Nie widzisz, że myślę?! Nie musisz się tak drzeć." - odburknął zirytowany Rushitz.

I znów zapadła niezręczna cisza...

Następnego ranka bliźniacy ruszyli w drogę, a Rushitz nadal dumał nad doskonałym planem. Na obchodne dowiedzieli się jeszcze, że zostaną poinformowani za pomocą pierścieni, jeśli Calim wyruszy z miasta. Dowiedzą się też w jakim kierunku zmierza.
Ostatnio zmieniony pt paź 29, 2010 4:28 pm przez Klebern, łącznie zmieniany 1 raz.
Powód:
 
Dragonik__
Stały bywalec
Stały bywalec
Posty: 310
Rejestracja: sob maja 25, 2002 11:51 pm

Opowiadanie Forumowe - część Niziolicy

ndz lut 23, 2003 6:37 pm

Był sobie las. Po wschodniej stronie zielonej ściany wiła się prosta ścieżka. A to, że wiła się prosto... Stwórca musiał być pijany. Albo raczej jego ołówek.

Oczywista, dlaczego ktoś miałby opisywać ową ścieżkę i las, oraz robić aluzje do humorów stworzyciela, gdyby nie miał w tym jakiegoś celu? Zwykle jest to przedstawienie jakiejś zabawnej sceny. Tak jest i tym razem.

Centrum tej zabawnej sceny jest... koń.

- Mówię, nie! Nie zgodzę się na coś takiego! Za co wy mnie macie, za osła?- wielki, biały koń poruszał dziwacznie... Umm... No, niech będzie, „ustami”.

- Jestem twoim panem, ty przeklęty ośle! - zaryczał wściekle Gulfner. Koń przysiadł na zadzie, „spojrzał” na maga groźnie.

- Obiecałeś - rzekł powoli, BARDZO powoli koń - Obiecałeś, że po noszeniu cię na grzbiecie 3 staje fundniesz mi srebrne podkowy. A ja tu siedzę i widzę tylko trawę, wijącą się prosto ścieżkę i las. Gdzie kowal i mój szlachetny kruszec, co, zadufany w sobie magu?

Gulfner „powoli” tracił cierpliwość. Jego szata była lekko nadpalona. Acha, czy wspomniałam już, że miejsca, które nasi wędrowcy odwiedzali, złośliwie wybuchały płomieniami oddając temperament maga? Nie? To wspominam. Otóż miejsca, które nasi wędrowcy odwiedzali, złośliwie wybuchały płomieniami oddając temperament maga. Niesamowite, nie? Merille uśmiechnęła się złośliwie.

- Mówiłam - zaczęła wolno - Mówiłam, że lepiej będzie konia zostawić takiego, jakiego go bogowie stworzyli. Nie trzeba było nauczać go ludzkiej mowy. Na co to komu? Czyż nie przyswoiłeś sobie za młodu zasady, ty tępy, samozwańczy magu, że wraz z umiejętnością używania naszego języka większość zwierząt przyswaja sobie także ludzkie wady, co?

- Zamilcz, złośliwa wariatko, bo ci te twoje ryże kudły powyrywam! – Zzyczał Gulfner czerwony ze złości, po czym zwrócił się do konia – Jak tylko odbiorę temu zawszonemu dzieciakowi moją różdżkę ognia, to...

- Nie wygląda na to, że szybko ją znów dostaniesz, magu - stwierdził Calim – Jak jeszcze raz weźmiesz ją do ręki, to zwali się nam na kark z cztery enklawy druidów z poszkodowanego lasu.

Lethis machał zwęglonym patykiem chcąc wykrzesać z niego choćby iskrę, przy okazji o mało nie wydrapując oczu swojemu dziadkowi.

- Chcę, by coś się zapaliło! - Wrzasnął. Calim westchnął.

- No nic, znów należy interweniować – Pomruczał pod nosem staruszek i przywiązał do różdżki sznurek, na którym była zawieszona marchewka. Koń nie ruszył się.

- Te marchewki mi się przejadły. Zawieś na tym korzeń imbiru. Lub piękną, kruczą klacz.

Imbir znalazł się na sznurku.

Wędrowcy pojechali dalej.

- Czy jesteś pewien, że to dobry pomysł? - Zapytał po raz kolejny Velkoog, po raz kolejny poprawiając topór w dłoni i po raz kolejny odrzucając kłodę na bok, by po raz kolejny ją podpalić.

- Słuchaj, ja tu jestem od myślenia, ty, o ile wiem, nie jesteś w tym specjalnie dobry - odparł Rushitz zagniewany - Chętnie jednak posłucham, jeśli masz jakiś inny plan.

Velkoog nie miał innego planu.

- Nic nie przychodzi mi do głowy - Stwierdził prawdę - Ale...

- No co znowu?

- ?al mi tych wszystkich drzew, które musimy rąbać i palić. Czyż nie ma innego sposobu na zwrócenie uwagi druidów?

- Nie wiem! - Rushitz zaczynał się NAPRAWDę denerwować - Co mamy zrobić? Druidzi nas nie zabiją, znam ich. ?owią podpalaczy lasów i wandali, by ich potem spalać w wiklinowym koszu na uroczystości. Zaś Calim nad tym przeklętym magiem nie zapanuje! Jesteśmy bliżej enklawy, więc gdy nas pojmą, pójdą po nich, a oni nas odbiją!

- Skąd ta pewność? - Zaniepokoił się brat.

- Ano stąd, że ten staruszek ukradł księgę zaklęć wiekowemu liczowi! Myślisz, że dwójki szlachetnych krasnoludów porwanych przez dzikusów nie uratują?

- Skąd wiesz o tym liszu?

- Rozmawiałem z nim.

- ROZMAWIA?E??

- A tak - stwierdził bez najmniejszych oporów Rushitz - Ukrywa się w ruinach, w sercu tego lasu. Ma zamiar dopaść maga.

Velkoog zadrżał. Nie lubił pająków w piwie czy przeklętych wróżek wciskających się w brodę i urządzających sobie w nich mieszkania. Ale nieumarli... Szkoda o nich gadać.

- Ale to tak na marginesie - stwierdził bez specjalnych emocji krasnolud - grunt, że mamy plan. Ocho, chyba słyszę tych dzikusów!
Ostatnio zmieniony pt paź 29, 2010 4:29 pm przez Klebern, łącznie zmieniany 1 raz.
Powód:
 
Bulkers
Stały bywalec
Stały bywalec
Posty: 462
Rejestracja: sob wrz 21, 2002 12:13 pm

sob maja 03, 2003 3:19 pm

- I wtedy, wyobraź sobie - opowiadał dalej Calim - chwyciłem tego maga za rękę...

- Ależ mówiłeś, że ręce miał skrzyżowane na piersi - podejrzliwie rzuciła Marille.

- No tak, ale...

- Zaraz, gdzie jest Gulfner? - spytała.

Rozejrzeli się po obozie.

- No tak. Zniknął. Wiedziałam, że tak będzie.

- Mag jak mag, nic nadzwyczajnego. Gorzej, że nie widzę mojego wnuka.

- Może poszli gdzieś razem? No ale wszędzie dookoła las.

- I druidzi...

Oboje stali przy ognisku i szukali śladów. Okazało się, że Gulfner zniknął wraz z koniem. Jego wygadany wierzchowiec pewno mu uciekł, a mag zaczął go szukać. Niebawem zanim ruszył w podobną stronę Lethis. A oni siedzieli przy ognisku i wspominali dawne dzieje.

- Następnym razem stawiamy warty!

- Pamiętasz, Calim, jak pierwszy raz stałeś na warcie? Ale miałam ubaw...

Było to zaraz na początku ich przygody, kiedy podobnie jak teraz, mieli podróżować przez las. W końcu rozbili obóz i rozpoczęły się typowe kłótnie o to, kto ma stać na warcie. Trzeba Wam wiedzieć, że noc była mroźna a sam las nieprzyjemny.

- Ja idę spać! - krzyknęła wtedy Marille. - Jestem kobietą!

- No jakby na to nie spojrzeć - znacząco stwierdził Gulfner - to tak.

- Gulfner, magu ty mój - stwierdził pokojowo nastawiony Calim - podzielmy się po połowie.

- Ale... - odparł mag.

- ?pię! - krzyknęła owinięta w śpiwór Marille

- Ale... - próbował dokończyć mag - ja jestem czarodziej, muszę mieć dużo odpoczynku, poukładać sobie niektóre rzeczy w głowie...

- No i...

- Calimku, tyś jest wybrańcem bogów! Twój wzrok sokoli i słuch wspaniały ochroni nas przed potworami tych lasów. Tylko ty możesz nas ocalić, Calimie Wspaniały!

- Ależ przestań - zawahał się Calim. To był jego błąd.

- A więc dobrze. Pójdę spać, a ty obudź nas rano, ale zaraz po świtaniu.

- Ależ

- ?pię! - krzyknął Gulfner owijając się śpiworem.

Calim wyjścia nie miał, więc usadowił się wygodnie, przygasił lekko ognisko i czatował. Jak już mówiłem noc długa była, mroźna i niemiłosierna. Kilka razy wydawało mu się, że coś widzi. Wtedy zrywał się, przecierał oczy i lustrował las. Nic jednak nadzwyczajnego się nie działo.

Zaczęło wszystko go boleć, nie mógł się usadowić, więc wciągnął nogi do wygodnego i miękkiego śpiwora. Od razu zrobiło mu się cieplej, a wartowanie stało się przyjemniejsze. Zaraz też położył głowę w wymoszczonym miejscu, wyznając zgubną zasadę "przecież ich usłyszę". Robiło się coraz cieplej i cieplej, aż w końcu jego świadomość wpłynęła na bezkresny ocean snu.

Dryfował długo i przyjemnie, aż w końcu obudził go śpiew ptasi. Otworzył oczy. Dookoła nie było nikogo, tylko ognisko ledwo dymiło. Spocił się ze strachu, ależ zaraz zerwał się nogi. A raczej zerwałby się, gdyby nie to, że ktoś związał mu śpiwór i nie mógł wykonać żadnego ruchu.

- Ratunku! - krzyknął. - Pomocy! Jest tu kto! Gulfner, Marille! Ratunku!

Nie usłyszał żadnej odpowiedzi, jedynie po raz wtóry przewrócił się w związanym śpiworze, tym razem głową w ognisko. Wstał znowu cały umorusany i wypatrzył jakieś postacie na horyzoncie.

- Ludzie, halo, ludzie! - krzyczał. - Pomóżcie biednemu człowiekowi!

W odpowiedzi usłyszał śmiech. Autentyczny, kobiecy i męski śmiech.

- Calim, chodźże już - krzyknęła kobieta, którą okazała się Marille.

- Taki z ciebie wartownik, jaki ze mnie kucharz - skwitował Gulfner, ale opowieść na temat kunsztu kucharskiego maga to materiał na zupełnie inną historię.

Ale teraz sytuacja była mniej śmieszna, a powiem więcej, humorystyczna nie była wcale. Poskładali do kupy co ważniejsze pakunki, dogasili ognisko i ruszyli w las. Jeżeli ktoś kiedyś w lesie, po ciemku, próbował coś lub kogoś znaleźć, wie, jak trudne to zadanie. Mieli jednak, jak to bohaterowie, szczęście. Nie uszli tysiąca kroków gdy z dala, na polanie, ujrzeli kilka postaci. To był obóz. Podczołgali się bliżej, prawie na skraj polany by lepiej widzieć. Gdy Calimowi wydawał się, że widzi kawałek szaty Gulfnera, ktoś chwycił go za ramie. Zdołał pomyśleć "wpadłem" i już ciął mieczem. W ostatniej chwili dostrzegł swoją niedoszłą ofiarę.

- Spokojnie dziadek - rzekł Lethis, jakby nigdy nic. - To tylko ja.

- Ale się strachu najadłem. Ech, nie masz Ty za grosz wyczucia? Starego pryka chciałeś na śmierć przestraszyć?

- Przesadzasz.

- Lethis! Jesteś! - zawołała Marille, ale sama szybko ściszyła głos. - Cieszę się. Mów co z Gulfnerem!

- A nic. Leży tam związany jak knur. Dał się złapać tym druidom czy kto to tam jest.

- Czas działać - zawołał mężnie Calim i tym razem to on sam siebie uciszał.

- Czekajcie, mam pomysł – zawołała Marille. - Poczekajmy do rana, przeczuwam, że ci porywacze są słabsi niż nam się wydaje. O świcie wejdziemy hardo do ich obozowiska, weźmiemy Gulfnera i wyjdziemy. Jakby co, zagadam ich, o to się nie martwcie.

- No nie wiem, Marille, naprawdę nie wiem - powiedział zamyślony Calim.

- Mi się podoba! - krzyknął Lethis i został od razu uciszony.

- Zajmijcie wygodne pozycje. Czekamy.

Tak też się stało. Dwie godziny później, gdy zaczęło się rozwidniać, Marille wkroczyła do obozu. Podświadomie spodziewali się watahy rozbójników, tudzież obecnych w tych lasach druidów, ale ujrzeli jedynie czterech, może pięciu młodych poszukiwaczy przygód, którzy pewnie przybyli tu szukać skarbów. Obóz był rozbity niefachowo, warty nikt nie pełnił, cześć wierzchowców zdołała uciec w las - generalnie obraz nędzy i rozpaczy.

- Wstawaj Gulfner! - zawołała Merille czule kopiąc maga w nogę. - Idziemy!

- Co? Jak? Gdzie? Już, już wstaje, już - Gulfner podniósł się z ziemi i próbował poprawić szatę, która wymięta był ponad miarę.

Tymczasem reszta obozu również zaczęła dochodzić do siebie. Jakiś półork podniósł ogromny miecz, ale Calim już był przy nim i wytrącił mu broń z ręki.

- Co tu robicie? - zawołał Merille do ogółu oczekując być może wystąpienia szefa tej bandy.

- Ano po skarby przyszliśmy - stwierdził ktoś, kogo przy odrobinie wyobraźni można nazwać mnichem.

- Wy? Po skarby? - retorycznie spytała Marille by zaraz roześmiać się.

- Ano tak.

- Słuchaj, panie mnich. Za chwilę będzie tu parę tuzinów druidów, którzy nie lubią takich jak wy. Więc lepiej spieprzajcie, dobrze?

No i co tu dużo mówić, niedoszła drużyna poszukiwaczy przygód uciekła gdzie pieprz rośnie. Zostawili jednak przy ognisku dwa pakunki.

- Patrz Marille, co tu zostawili - rzekł Calim podchodząc do bliżej niezidentyfikowanych tobołków. - No nie mogę, krasnoludy, jak mi życie miłe, związane w baleron krasnoludy.

- Och, rzeczywiście. Pozwól, że uwolnię ich, wyglądają na przytomnych - stwierdziła Marille.

Krasnoludy, dzięki pomocy Marille, stanęły na nogi.

- Dziękujemy wam z całego serca za uratowanie nas z tej opresji. Jam jest Rushitz, a to mój brat Valkoog. Jesteśmy słynnymi podróżnikami i właśnie zmierzamy do ruin, które znajdują się w sercu tego lasu. Mamy nadzieję, iż dołączycie do nas, o ile oczywiście jakieś ważne obowiązki nie stają wam na przeszkodzie. Będziemy wdzięczni, a i zapewniamy emocję i dużo wrażeń, gdyż owe ruiny wydają się nie do końca pustę.

Marille już chciała się zgodzić, gdy z lasu zaczęły się wyłaniać jakieś postacie, a wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, iż są tą druidzi.
Ostatnio zmieniony pt paź 29, 2010 4:29 pm przez Klebern, łącznie zmieniany 1 raz.
Powód:
 
Dragonik__
Stały bywalec
Stały bywalec
Posty: 310
Rejestracja: sob maja 25, 2002 11:51 pm

Opowiadanie Forumowe - cześć Niziolicy

pn cze 16, 2003 7:55 am

Cały świat płonął. Przestrzeń zdawała się być wypełniona różnobarwnym ogniem i światłem. Właściwy, kruczo czarny kolor tej kieszeni niemalże zanikał w tęczowej dekoracji. Dekoracji będącej areną tego, co się wydarzyło, co aktualnie się dzieje… I co dopiero będzie się dziać.

Aerlienn była zła i znudzona. Po raz kolejny przyglądnęła się swojemu otoczeniu siedząc na krześle, którego nie było. Oczekiwała, lecz nie w napięciu. Minęło. Teraz wiedziała, że zrealizowanie jej planów nie jest wcale takie łatwe…

Była małym koszmarkiem, choć nadzwyczaj ciekawym i atrakcyjnym, przynajmniej biorąc pod uwagę jej pochodzenie. Nie miała jednak łatwego życia. ?adna dziewczyna będąca córką zmiennokształtnego demona i uroczego, okrutnego sukkuba, na dodatek obdarzona nieprzeciętną mocą, nie ma łatwego życia. Wiedziała, dlaczego. Wiedziała, że już w dzieciństwie jej rodzice, mimo swej wielkiej potęgi i niechęci do siebie, musieli zostać razem, by utrzymać ją w ryzach.

Nie chcieli jej, o czym też wiedziała. Zdawała sobie sprawę z tego, że obchodzi ją to równie mało, co ludzie. Cóż, pragnęli pocieszyć się sobą i zaspokoić rządzę, zapewne w jakimś międzysferowym burdelu. Aerlienn wykrzywiła swe śliczne, pełne usta. Walczyła z zażenowaniem. Według niej rozrywki te były dla motłochu, który nie umie w bardziej wyrafinowany sposób zaspokoić swych już i tak śmiesznych zachcianek. ?ałosne. Ale to nie było ważne. O tym też wiedziała.

Wiedziała także, że nie chcieli ze sobą zostać, gdyż nic do siebie nie czuli. Ale nie mogli zdecydować się, co z nią zrobić, gdy się pojawiła. Jedna osoba nie zdolna byłaby jej utrzymać w ryzach. Może chcieli ją zabić, ale nie mogło im się udać. Była za potężna.

Słowem: Aerlienn wiedziała o wiele więcej, niż ktokolwiek wiedział.

Wiedziała o wiele więcej, niż ktokolwiek chciałby, żeby wiedziała.

Jej demoniczni rodzice też jej nie przeceniali. A może zdawali sobie sprawę z tego, że się nimi bawi? ?e nigdy nie winni nawet wychowywać jej wiedząc, że i tak niewiele im to da, że ona złamie wszelkie zamki i dostanie się do każdej tajemnicy, dotrze do prawdy bez względu na to, jaki będą kreować jej przed oczami obraz sfer? Nie zastanawiało ją to. Grunt, że dotarła.

Oczywiście trudno byłoby się jej nie domyśleć, dlaczego tak postępowali. W końcu nie mogłaby zaszkodzić ani im, ani nikomu innemu, gdyby nie poznała czegoś, czemu mogłaby utrudnić życie, całych sfer czyli… Dziewczyna uśmiechnęła się do siebie, ukazując światłu przepiękne, równe, oślepiające bielą zęby. Zadziwiający przykład miłosierdzia jak na demony, pomyślała. Miłosierdzia lub strachu.

Nawet ta mała kieszonka była tajemnicą jej ojca. Nikt prócz niego nie mógł tam wejść. Aerlienn zdawała sobie sprawę z tego, że jest inaczej.

Rozglądnęła się po całym tym zamieszaniu kolorów wokół niej. Wiedziała, że oto te wszystkie barwy i ogień to po prostu życie i śmierć, cierpienia, smutki, radości i konflikty wszelkich stworzeń. Jej ojciec wykorzystywał te kolory by orientować się, co się dzieje, co piszczy a co wyje w trawie. Nie mógł modyfikować losów istot w sferach dzięki temu wszechświatowi. Ona mogła, i wiedziała o tym. On też wiedział. Dlatego trzymał ją od niego z daleka. A to, że mu się nie udało, to już inna sprawa, dotycząca jego lekkomyślności i niedocenianiu zdolnej córki.

Widziała go w dziwnym, niebieskawym płomyku. Pomyślała, że kiedyś go zgasi, ale nie teraz - nie chciało jej się. Matkę już zabiła. Z tego pomieszczenia, dokładnie kilka chwil temu. On o tym nie wiedział. I już się nie dowie.

Gdy tylko jej ojciec wyszedł, Aerlienn uśmiechnęła się okrutnie. Wreszcie mogła działać. Pod jego obecność byłoby to ryzykowne. Mogłaby się zdradzić ze swoją mocą. Tyle dobrej zabawy i teatrzyku poszłoby na marne…

Niedawno całkiem zauważyła konflikt Calima z losem oraz okrutnym uporem swego syna. Jak widziała, były tam jakieś intrygi, trochę trupów, mnóstwo szpiegów, mnóstwo starań o śmierć staruszka i dużo "emocjonującej" walki. Byłoby całkiem zabawnie, gdyby dodać do tej mieszanki trochę mrocznej magii. W zamyśleniu dziewczyna nie trwała długo. Wiedziała, co by przydało tej historii odrobinę dramatyzmu. Uśmiechnęła się.

W jej dłoni pojawił się płomyk, co świadczyło o zdecydowanie demonicznym charakterze. Dojrzeć w nim można było dziwną postać w koronie. Miała ciało jak z porcelany, włosy jak ciemny ametyst a oczy jak agaty. Usta miały kolor tak czerwony, że nie znalazłoby się dla nich porównania w żadnym języku.

Aerlienn stworzyła swoje własne odbicie.

Zadowolona z dzieła i zamieszania, jakie wprowadzi, postawiła płomyk między ekipą Calima a druidami. Usiadła na krześle, którego nie było i zaczęła obserwować bieg wydarzeń. Mogła oczywiście trochę zaglądnąć w przyszłość, ale całkiem możliwe, że pozbawiłoby ją to dodatkowych wrażeń. Wszystko było lepsze od nudy.

Nowa strona konfliktu została dodana. I przybyła. Tam, dokąd ją wezwano.
Ostatnio zmieniony pt paź 29, 2010 4:29 pm przez Klebern, łącznie zmieniany 1 raz.
Powód:
 
Rince__
Stały bywalec
Stały bywalec
Posty: 373
Rejestracja: wt paź 08, 2002 7:15 pm

czw sty 01, 2004 12:40 am

Otoczyli ich, tworząc krąg. Każdy, bez wyjątku, miał w rękach sierp. Kaptury zasłaniały im twarze. Płaszcze, koloru zielono-brązowego, były w wielu miejscach poplamione krwią, co nie wróżyło nic dobrego. Krąg się zaciskał niczym pętla na szyi skazańca. Jeden z druidów wyszedł przed krąg, i stanął twarzą w twarz z Calimem. Patrzyli na siebie długo, po czym druid wycofał się z powrotem w krąg. Powiedział coś do swoich braci w nieznanym dla naszych bohaterów języku, gdy tylko skończył swą wypowiedź wszyscy druidzi rzucili się na podróżników. Krasnoludy zdążyły ściąć dwóch napastników, ale zaraz potem zostały obezwładnione przez zaklęcie, które rzucił przywódca druidów. Gulfner zdążył spalić jednego wroga, ale i on padł pod siłą zaklęć przywódcy. Merille, Lethis i Calim zostali ogłuszeni pałkami druidów. Po chwili wszyscy, leżeli na ziemi związani grubymi sznurami. Przywódca druidów przywołał kilka niedźwiedzi z lasu. Do każdego przywiązał jednego pojmanego i ruszył wraz z resztą druidów i niedźwiedziami na wschód, do serca lasu.

Calim obudził się ze strasznym bólem głowy. Gdy powoli doszedł do siebie, zorjentował się w sytuacji. A nie przedstawiała się ona wcale wesoło. Merille, Lethis, Rushitz, Valkoog oraz on sam byli przywiązani do drewnianych słupów wokół dużego płaskieo kamienia. Co ważniejsze na tym kamieniu był ktoś przywiązany. Tym kimś był Gulfner. Nie był to jednak ten sam mag, którego Calim znał. Na jego ciele rysowało się wiele blizn, a jego spojrzenie było puste. Obok siebie usłyszał ciche jęknięcia. Krasnoludy, Merille i Lethis dochodzili do siebie. Ich też nie zachwycił widok maga przywiązanego do kamienia.

-Dziadku, czy on nie żyje? -zapytał Lethis ze strachem w głosie

-?yje Lethisie, żyje. Potrzeba czegoś więcej niż tylko kilku cięć, aby zabić Gulfenra –chciałby to brzmiało pewnie, jednak sam nie wierzył w to, co mówił.

Głośny szum liści zwiastował nadejście druidów. Przy każdym słupie stanęło dwóch druidów. Ich przywódca, prawdopodobnie arcydruid ubrany był tym razem w czyste szaty przedstawiające liście i zwierzęta. Druidzi zaczęli jakąś inkantację w nieznanym języku. Arcydruid powoli uniósł kamienne ostrze. Głos druidów stawał się coraz głośniejszy. Calim dostrzegł, że usta arcydruida poruszają się.

Mówi się, że na kilka sekund przed śmiercią człowieku całe życie przelatuje przed oczyma. Tym razem również nie było inaczej.

Lata spędzone w Akademii. Ależ Ci nauczyciele byli wredni. Wywższali się i na każdym kroku udowadniali nam że jesteśmy nikim. Jakże ich nienawidziłem. Ale to dzięki nim stałem się magiem, nie mogę im tego zapomnieć. W podzięce za naukę, dziekanowi spaliłem biuro. Musiałem co prawda potem uciekać z miasta, ale wziąłem odwet. Tyle lat tułałem się po świcie zwiększając swoją moc, aż wreszcie zaprzestałem. Na korzyść czego? Phi! Na korzyść własnej głupoty mógłbym powiedzieć, ale NIE, wtedy byłem młody i tą głupotę uważałem za miłość. Miłość, która tylko sprawiła, że stałem się zgorzkniały i wredny. Przeklinam dzień, w którym ją poznałem. Wydawała się taka szczera, wręcz nie potrafiąca kłamać. A jednak, gdy tylko wyjechałem na tydzień już znalazła sobie innego. [Nagle umysł, Gulfnera który jeszcze przez kilka godzin wspominałby stare dzieje poczuł coś znajomego. Coś, co znał bardzo dobrze i nienawidził tego zarazem. Obecność, On nadchodził]

Wróćmy teraz do Calima i reszty bohaterów...
Ostatnio zmieniony pt paź 29, 2010 4:29 pm przez Klebern, łącznie zmieniany 1 raz.
Powód:

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 3 gości