Witam wszystkim forumowiczów!
Poniżej zamieszczę pierwszy rozdział mojej powieści, rozgrywającej się oczywiście w świecie DnD i zgodnej (w miarę ;P) z regułami tego systemu. Dokładniej mówiąc rzecz dzieje się w świecie Forgotten Realms, a głównym bohaterem jest stary czarodziej, podążający za swoim niespełnionym marzeniem. Na czym ono polega i czy uda mu się je spełnić? Cóż, tego ostatniego nawet sam nie jestem jeszcze pewien. Jak pewnie zauważyła większość z czytających to osób, które w swej pisarskiej karierze mają już coś na koncie, opowieść po pewnym czasie zaczyna się pisać sama i autor może tylko starać się ubrać ją w odpowiednie słowa ;D
Ale dosyć gadania od rzeczy. Zapraszam do czytania i z góry dziękuję wszystkim, którzy mieli dość cierpliwości by dotrzeć do końca Liczę na szczerą krytykę, bo przecież chodzi o to, bym mógł poprawić wszelkie błędy.
Wszelkie sugestie również będą mile widziane
UWAGA!
Nim zaczniesz czytać moją powieść, musisz wiedzieć, że mogą znaleźć się w niej treści niecenzuralne, a więc seks, przemoc i latające wnętrzności. Postaram się ograniczać te treści do minimum, sam zresztą nie jestem zwolennikiem tego typu zabaw, ale jako że jest to powieść w głównej mierze o demonach, nie da się ich całkowicie uniknąć. Jeśli jesteś tego świadom i zgadzasz się na wystawienie swego umysłu na deprawację, ruszajmy. Droga jest długa, a marzenie czeka.
--------
Wielkie, drewniane wrota wzmacniane żelaznymi sztabami, skrzypnęły głośno. W zazwyczaj pustych i cichych korytarzach rozległo się głośne stukanie, gdy podkuwane żelazem buty uderzały o kamienną posadzkę. Brzęk łańcuchów, skrzypnięcia zbroi, cichy szelest szat.
Zachodzące słońce wpadało przez małe szklane okienka i tworzyło na przeciwległej ścianie tańczące cienie idących.
Pochód składał się z siedmiu doborowych rycerzy o imponujących posturach. Na ich lśniących zbrojach widniały wygrawerowane napisy i święte symbole, mające wszystkim uświadomić ich rangę i władzę.
Paladyni.
Pomiędzy wysokimi, umięśnionymi postaciami kroczył powoli starzec. Choć szedł wyprostowany, jego głowa sięgała ledwie do ramienia najniższego z rycerzy. Suche ręce o kościstych palcach, skute łańcuchami, trzymał przed sobą. W ustach tkwiła biała szmata, uniemożliwiająca wypowiedzenie choćby jednego słowa. Po kamiennej posadzce ciągnęły się jego długie, czerwone szaty, które podobnie jak ich właściciel, swoje najlepsze lata miały już dawno za sobą.
Przypadkowy przechodzień mógłby parsknąć śmiechem widząc ten groteskowy pochód. W tych stronach mało kto wiedział, jak wygląda czarodziej i jak śmiertelnie niebezpieczną mocą włada.
Paladyni wiedzieli, dlatego nie było im do śmiechu. Co chwila któryś z rycerzy nerwowo zerkał na więźnia, jakby obawiając się jakiejś diabelskiej sztuczki z jego strony. Mimo to szli raźnie do przodu, a ich wątpliwości i strach znikały, gdy swe myśli kierowali do umiłowanego boga.
Starzec jednak nawet nie myślał o próbie ucieczki. Szedł posłusznie do przodu, z głową spuszczoną jakby w wyrazie skruchy. Jednak w jego pomarańczowych, na wpół przymkniętych oczach nie było widać żadnych emocji.
Rozdział I
Przeznaczenie
Słońce zaczęło powoli opadać ku horyzontowi, barwiąc niebo na pomarańczowy kolor. Złote promienie tańczyły na wyjątkowo pustych tamtego dnia ulicach, wślizgiwały się przez okna do domów i zastawały ich mieszkańców odpoczywających po wczorajszym hucznym świętowaniu początku lata. Na próżno szukały kogoś, kto zwróciłby uwagę na ich piękno, na próżno muskały twarze śpiących domowników, którzy jedynie odwracali się na drugi bok mamrocząc przy tym niezrozumiałe słowa.
Leciały więc dalej, kontynuując swe poszukiwania. Przemierzyły na wskroś całe miasto, leżące gdzieś daleko na ciągnącej się aż po horyzont równinie, zagościły w pustych karczmach, rozbłysły wszystkimi barwami tęczy w kościelnych witrażach, aż w końcu trafiły do małego pokoiku w zapuszczonym domu gdzieś w we wschodniej części miasta. Zatańczyły na zakurzonych regałach uginającymi się pod ciężarem opasłych tomów, przeczytały strony otwartych książek leżących na podłodze i łóżku i obejrzały dziwaczne wzory i geometryczne figury, widniejące na porozrzucanych po całym pomieszczeniu kartkach. Szybko odnalazły też właściciela, który za dziesięć sztuk złota wynajmował ten nieduży pokój od pewnej starszej, otyłej pani.
Siedział na krześle przed biurkiem, a jego głowa leżała bezwładnie pomiędzy rękoma na grubej książce, w trakcie czytania której się właśnie znajdował. Ktoś z zewnątrz mógłby wziąć go za nieżywego, ale wciąż unosząca się miarowo klatka piersiowa szybko wyprowadziłaby go z błędu. Promienie próbowały dostać się do jego twarzy, ukrytej pomiędzy fałdami rękawów czerwonej szaty, a gdy im się nie udało, potańczyły na jego rozczochranych, siwych włosach. Wiedziały, że on potrafił docenić ich piękno i dotrzymać im towarzystwa jak nikt inny w tym mieście. Wyglądało na to, że tym razem jednak będą musiały obyć się bez niego. Nie szkodzi, jutro też jest dzień. Znajdą go ponownie.
Kolor nieba zmieniał się po kolei z pomarańczowego na czerwony, później na lekko fioletowy, by na końcu przybrać piękny, ciemnoniebieski odcień. Stary człowiek obudził się dopiero, gdy zapaliły się pierwsze gwiazdy, a ludzie zasiadali do śniadania, które powinno być kolacją.
Przeciągnął się, ziewając przy tym głośno. Przetarł oczy i mętnym wzrokiem popatrzył na książkę, którą czytał, nim zasnął. Próbował sobie przypomnieć, o czym było ostatnie sto stron, ale nijak nie mógł. Zmarszczył brwi. Od niechcenia podniósł pierwszą z brzegu kartkę i zapatrzył się na widniejący na niej obrazek, przedstawiający parę starych rękawic z wyrysowanymi na nich symbolami i napisami w nieznanym mu języku.
Mimowolnie przeleciał wzrokiem po swoich zbiorach. Większość zgromadzonych tu książek i zwojów dotyczyła magicznych przedmiotów i starożytnych artefaktów, mających zapewnić swojemu właścicielowi niebotyczną moc. Choć na szukanie ich poświęcił całe swe życie, to nie znalazł ani jednego przedmiotu, który mógłby pomóc mu w realizacji jego marzenia. Ani jednego.
Westchnął cicho i pozwolił kartce dołączyć do setek innych, leżących na podłodze.
Wstał i przeciągnął się jeszcze raz, rozciągając stare kości. Podszedł do okna i wyjrzał na ulicę, rozświetloną migoczącym światłem latarni. Nie było na niej nikogo, oprócz białego kota w brązowe łaty, który siedział po przeciwległej stronie ulicy i wyglądał tak, jakby przyglądał się stojącemu w oknie starcowi.
- Hej – mruknął i otworzył okno, wpuszczając do pokoju ciepłe powietrze czerwcowego wieczoru. Kot, spłoszony hałasem, zniknął w którymś z zaułków i tylko błysk jego oczu świadczył o jego obecności.
Wypadałoby coś ci dać, mały przyjacielu.., pomyślał i rozejrzał się po pogrążonym w półmroku pokoju. Chciał zapalić świeczkę, ale ze zdziwieniem odkrył, że wszystkie już dawno się wypaliły. Zmuszony do korzystania z samych zapałek, rozpoczął poszukiwania. Przy dawno nieużywanym łóżku znalazł butelkę mleka, choć niepokojące bulgotanie w środku skutecznie zniechęciło go do jej otwierania. Najwyraźniej zawartość dawno przestała już być mlekiem. Zamamrotał coś pod nosem i biorąc bulgoczące naczynie pod pachę, wyszedł z pokoju. Drzwi zamknął na klucz, choć wszystkie cenne rzeczy miał przy sobie, a księgi, choć wartościowe, nie mogły skusić zwykłego złodzieja. Zszedł ostrożnie po lekko spróchniałych schodach i wyszedł z budynku, rozkoszując się czerwcowym wieczorem. Kot wciąż siedział w zaułku i patrzył się niepewnie w jego stronę.
- Niedługo wrócę – zapewnił go starzec, po czym ruszył w dół ulicy. Na początku przyglądał się domom i kamienicom po obu stronach, zatrzymując co jakiś czas wzrok na rozświetlonych oknach i próbując wychwycić choć najcichsze ślady rozmów, ale potem popadł w zamyślenie i szedł po prostu przed siebie, nie zwracając już na nic uwagi.
W końcu to już jutro..
Z zamyślenia wyrwał go dopiero czyjś głos. Jakieś dziesięć kroków przed nim stał mężczyzna, w prawej ręce trzymał nóż.
- Głuchy jesteś? Dawaj wszystko, co masz – powtórzył nieznajomy.
Starzec w pierwszej chwili wyglądał na przestraszonego, ale po chwili uspokoił się. Uśmiechnął się lekko, zdziwiony stawianymi mu żądaniami.
- Chyba nie obrabujesz starego, bezbronnego człowieka?
- Poderżnę ci gardło – zagroził.
Przyjrzał mu się dokładnie. Wyglądał na człowieka obznajomionego ze złodziejskim fachem, który nie jedno już ma na sumieniu i który nie zawaha się przed niczym, byle by zdobyć pieniądze.
- Spokojnie, przyjacie..
- Nie jestem twoim przyjacielem, dziadku. Dawaj złoto – przerwał mu i przerzucił nóż do drugiej ręki, jakby chciał pokazać, jak sprawnie się nim posługuje, po czym zbliżył się o dwa kroki. – Zaczynam tracić cierpliwość.
- Rozumiem, rozumiem.. zawsze chodzi o pieniądze, prawda? Weź, są twoje – z wyczuwalną pogardą odpiął od paska sakiewkę i rzucił ją złodziejowi. Tamten złapał i zajrzał do środka. Słaby blask złota mile połaskotał jego dumę.
- Dobrze, tera.. – urwał w pół słowa. Z przerażeniem odkrył, że nie może się poruszyć. Choć
wciąż był świadomy tego, co się wokół niego dzieje, nie mógł ruszyć się nawet o milimetr. Starzec tymczasem spokojnie podszedł i wyjął z jego dłoni swoją sakiewkę i ponownie przypiął do paska.
- I po co ci to było, nieznajomy? – spytał, dobrze wiedząc, że tamten go słyszy. Popatrzył na niego i zamyślił się. – Co ja mam teraz z tobą zrobić.. O, już wiem. Niech los zdecyduje.
Po chwili szukania wyjął z sakiewki jedną monetę, po czym podstawił ją pod nos złodziejowi.
- Widzisz? To specjalny pieniążek. Po jednej stronie ma płomień, po drugiej runę. Teraz nią rzucę i jeśli wypadnie płomień, zginiesz, a jeśli runa, zostawię cię tu. Wybacz, że sam wybrałem, ale ciebie nie mam jak spytać, więc.. – odkaszlnął i podrzucił monetę.
Zbielały na twarzy złodziej śledził ją przestraszonym wzrokiem. Wydawało mu się, że ta krótka chwila, w której pieniążek leciał w powietrzu, trwała całą wieczność. Brzęk o kamienisty bruk prawie przyprawił go o zawał serca.
Dziadek pochylił się, podniósł monetę i schował do worka. Z kieszeni wyciągnął małą torebkę z szarym proszkiem, którego odrobinę roztarł między dwoma palcami a potem przystawił jeden do pokrytego kropelkami potu czoła bandyty i uśmiechając się, powiedział jedno słowo:
- Dezintegracja.
Krótki błysk i z niedawnego złodzieja została kupka popiołu, którą prawie natychmiast rozdmuchał nocny wiatr, trzepoczący też długimi, czerwonymi szatami maga.
Spojrzał na butelkę z bulgoczącym płynem, którą postawił wcześniej na chodniku.
- Przecież nie mogę jej tam zostawić.. A nuż jakieś dziecko ją znajdzie i otworzy..
Ponownie wziął nieco proszku, po czym wskazał na butelkę palcem.
- Dezintegracja – wymamrotał, ale gdy tylko słowo opuściło jego usta, ugryzł się w język, rozumiejąc swój błąd. Zielony promień wyleciał z końca jego palca i trafił w cel. Butelka wyparowała, a uwolniony płyn, który kiedyś był mlekiem, z głośnym chlupnięciem wylał się na ulicę. Po chwili zebrał się w jedną masę i odpłynął w stronę najbliższego zaułku, bulgocząc i ciamkając przy tym niemiłosiernie. Mag patrzył chwilę za nim, a potem westchnął cicho i ruszył w dalszą podróż.
Przeszedł jeszcze dwie przecznice, aż wreszcie dotarł do sklepu z zapasami żywności. Nacisnął klamkę, ale bez skutku. Tknięty przeczuciem pogrzebał chwilę w jednej z kieszeni i wyciągnął stary zegarek na łańcuszku. Wskazówka nieubłaganie pokazywała pierwszą w nocy. Najwyraźniej spacer zajął mu dłużej, niż się mógł tego spodziewać. Westchnął zrezygnowany i ruszył z powrotem, w stronę domu.
Gdy dotarł na miejsce, po kocie nie było już śladu.
- Wybacz, przyjacielu – jego słowa utonęły w mroku zaułka.
Nieco rozgoryczony niepowodzeniem wrócił do swego małego pokoju na pierwszym piętrze. Pokręcił głową, gdy przypomniał sobie jak uzbrojony w zapałki przeszukiwał ciemny pokój.
- Naprawdę, coraz gorzej ze mną.. – mruknął i wypowiadając parę słów połączonych z gestami dłoni, utworzył małą, białą kulkę, która powędrowała pod sufit i oświetliła pokój jasnym światłem. Podszedł do biurka. Pozamykał wszystkie książki na nim leżące i poukładał jedną na drugiej. Po chwili to samo zrobił z papierami i zwojami. Zgrzał się przy tym, więc zdjął swe czerwone szaty, po czym zabrał się za sprzątanie reszty pokoju.
I gdy Słońce rozpoczęło swą kolejną wędrówkę po niebie, całe pomieszczenie było już uprzątnięte. Książki stały równo na półkach regału, a te, na które zabrakło miejsca, leżały obok na podłodze, jedne na drugich. Tak samo papiery, zebrane i ułożone w jednym z kątów. Nawet łóżko było zaścielone.
Stary mag siedział na krześle i patrzył na swoje dzieło. Obrócił lekko głowę i spojrzał za okno, na różowe niebo odbijające się w oknach budynku naprzeciwko.
To już dzisiaj.. To dzisiaj, gdy Słońce zacznie chylić się ku zachodowi, jego życie dobiegnie końca. Wiedział o tym, dzięki zaklęciu jasnowidzenia, jakie rzucił tydzień temu. Co prawda, wieszczenie nigdy nie było jego mocną stroną, a przewidywanie przyszłości było zaklęciem trudnym nawet dla wyspecjalizowanych w tym czarodziei, ale nie było wątpliwości co do prawdziwości przepowiedni. Czar się powiódł, nie było mowy o pomyłce. Nie znał jedynie dokładnej godziny ani przyczyny zgonu, ale w tej chwili było to bez znaczenia.
W jego planach nie było miejsca dla śmierci. Nie spełnił jeszcze swego marzenia i dopóki to się nie stanie, nie zamierzał ginąć.
Nie powiodło mu się za ludzkiego życia, ale na szczęście magia pozwalała mu kontynuować jego podróż. Dzięki niej nie obowiązywały go prawa dotyczące zwykłych ludzi. Wciąż miał szansę i mógł ominąć czekający go los. Przynajmniej tak sądził.
Otworzył jedyną szufladę starego biurka i wyciągnął z niej pudełko specjalnej kredy. Wyjął pierwszą z brzegu, po czym klęknął na podłodze i zaczął kreślić geometryczne wzory i magiczne symbole. A czas płynął nieubłaganie.
Gdy postawił ostatnią kreskę, było już wczesne popołudnie. Odetchnął i otarł spocone czoło. Spojrzał na swe dzieło, zajmujący sporą część podłogi biały okrąg z wpisaną w niego pięcioramienną gwiazdą i otoczony setkami run i tajemniczych symboli. Z pełnego pudełka kredy ubyła przynajmniej połowa zawartości.
Popatrzył jeszcze przez chwilę, zadowolony z efektów swej pracy. Uśmiechnął się mimowolnie, gdy pomyślał o tych wszystkich zabobonach, dotyczących przywołań. Używanie krwi zamiast kredy, składanie ofiar, okaleczenie się, gwałt.. Dziwił się, że ludzie w to wierzyli. Ba, niektórzy nawet to praktykowali. I oczywiście, gdy zaklęcie się udawało, utwierdzali się w jedynie w swych idiotycznych przekonaniach.
- Tak mi ich żal.. – mruknął cicho, otrzepując dłonie z pyłu. Spojrzał na swój złoty zegarek. Czternasta. Odetchnął. Zdążył.
Ze schowka w podłodze wyjął swoją magiczną laskę, która towarzyszyła mu przez wiele lat jego podróży. Co prawda, nie był to potężny artefakt, ale jego moc nie raz okazywała się przydatna. Ale nie miał czasu na wspomnienia. Od śmierci dzieliło go tylko parę godzin, może nawet mniej – w końcu zaklęcie wieszczenia nie było perfekcyjne i mały poślizg w czasie mógł się zdarzyć. Wolał nie ryzykować.
Ubrał swe czarodziejskie szaty i ostatni raz spojrzał za okno, rozkoszując się widokiem, który, mimo że nie przedstawiał niczego niezwykłego ani szczególnie pięknego, ot, stary budynek naprzeciwko, to wydał mu się w tamtej chwili niesamowicie piękny. Zachłysnął się ciepłym powietrzem czerwcowego popołudnia, po czym z zaszklonymi oczyma ustawił się naprzeciwko wyrysowanego pentagramu.
Nie było już czasu na spacer po mieście, nie było czasu by popodziwiać sunące po niebie chmury ani by poczekać na gwiazdy, które ukażą się zaraz po tym, jak zajdzie Słońce.
Ze ściskającym mu gardło żalem rozpoczął powolną i długą inkantację.
***
Stary kapłan poruszył się niespokojnie. Z podobnego do snu stanu medytacji wyrwało go dziwne uczucie, którego nie czuł już od bardzo dawna. Z cichym westchnieniem podniósł się ze swego bogato zdobionego krzesła i przeszedł parę kroków do znajdującej się pośrodku komnaty kuli. Wydawała się matowa, a promienie słoneczne wpadające tu przez małe okienka przy suficie znikały w jej wnętrzu.
Starzec powoli podniósł wysuszoną dłoń, tak jakby spowalniał go ciężar zdobiących ją pierścieni, po czym dotknął kuli. Z jej wnętrza wylało się światło, a na kamiennych ścianach zatańczyły cienie przedmiotów znajdujących się w kapliczce i samego kapłana, odzianego w swe szaty.
Choć miał zamknięte oczy, widział w tej chwili więcej niż ktokolwiek inny. Jego wzrok przemierzał ciasne uliczki jego miasta w poszukiwaniu źródła tego, co przerwało mu modlitwę. Znalazł szybko. Niepozorny, stary dom, położony we wschodniej części miasta, emanował mroczną esencją, otaczającą go niczym czarna mgła. Kapłan nie mógł zajrzeć do środka, ale widział dość.
Gdy tylko zdjął z kuli dłoń, światło znikło równie nagle, jak się pojawiło, a kaplica ponownie pogrążyła się w ciepłym półmroku.
Kapłan przeszedł szybko na drugą stronę pomieszczenia i pchnął wielkie drzwi. Wszedł do głównego pomieszczenia wielkiego kościoła.
W drewnianych ławach siedzieli paladyni, pogrążeni w głębokiej modlitwie.
Kapłan wszedł na mównicę przed monumentalnym ołtarzem, który błyszczał tysiącem świateł w popołudniowych promieniach Słońca, wpadających tu przez piękne witraże.
Wszyscy paladyni podnieśli głowy. Wiedzieli, że Najwyższy Kapłan nie przerwałby im modlitwy bez powodu.
- Moi bracia, strażnicy tego świętego przybytku. Po raz kolejny nasz bóg dał nam szansę na ukaranie grzeszników.
***
Powietrze zgęstniało od nagromadzonej w pokoju magicznej energii. Wyrysowane runy rozbłysły jasnym, zielonym światłem. Z podłogi zaczęły się unosić mgielne opary, niewiadomego pochodzenia. Dziwne dźwięki, trzaski i syki, z każdą chwilą stawały się coraz głośniejsze. Wciąż jednak było doskonale słychać starego maga, który zatracił się już zupełnie w magicznym amoku i wymachiwał szaleńczo rękoma wykrzykując przy tym kolejne słowa zaklęcia. Nagle skończył, wyraźnie akcentując ostatnie słowo. I choć trzaski nie ustały, w pokoju zrobiło się dziwnie cicho.
Powietrze nad pentagramem zadrgało. Cała mgła zebrała się w jednym miejscu i zaczęła kotłować w średnich rozmiarów szarej kuli.
Stary mag oparł się o swoją laskę, wyczerpany zaklęciem. Z fascynacją patrzył, jak nad pentagramem, niczym szara róża, otwiera się portal do innego świata.
Pojawił się odległy cień, który z każdą chwilą nabierał coraz wyraźniejszych, ponętnych kształtów. Mag wzdrygnął się nieznacznie, gdy jego oczom ukazała się piękna kobieta w skąpym stroju, uwydatniającym jedynie jej niemożliwie doskonałe kształty. Nawet serce starca zabije szybciej, gdy doświadczy uroku sukkuba.
Wyglądała jak normalna, ludzka kobieta o dość ciemnej karnacji, ale jej nogi poniżej kolan, porośnięte gęstą szczeciną, zakończone były czarnymi kopytami, a z pleców wystawała para skórzastych skrzydeł. Spomiędzy jej gęstych, czarnych włosów sterczały dwa, ciemnoszare rogi, dopełniające demonicznego obrazu.
Szary portal zniknął z cichym sykiem, zostawiając demoniczną kobietę w pokoju. Światło run przeszło z zielonego na ciemnoczerwony, gdy stały się jej więzieniem.
Rozejrzała się, po czym zatrzymała swe fioletowe oczy na starcu. Nawiązała z nim kontakt wzrokowy i spróbowała siłą wtargnąć do jego umysłu, ale napotkała opór większy niż mogłaby się spodziewać po kimś mieszkającym w takiej dziurze i noszącym tak stare ubranie. Wyglądało na to, że jego umysł był zbyt potężny, by mogła nim zawładnąć siłą. Zawsze jednak mogła wykorzystać swoją najgroźniejszą broń – seksowne ciało, któremu nie oprze się żaden samiec (przynajmniej według jej mniemania).
- Witaj – uśmiechnęła się, odgarniając kosmyk włosów z twarzy. – Wezwałeś mnie. Jakie jest twoje.. życzenie?
Wyraźnie zaakcentowała ostatnie słowo, dając mu dobrze do zrozumienia, jakie „życzenie” ma na myśli. Jakby od niechcenia zaczęła się bawić paskiem przytrzymującym dolną część jej stroju. Mag pokręcił smutno głową.
- Daruj sobie, jestem na to za stary.
- Och? Nie przejmuj się, dziadku, potrafię wzbudzić pożądanie nawet w trupie – zażartowała, uśmiechając się lubieżnie.
Którym niedługo się staniesz, dodała w myślach.
- Doprawdy? I mogłabyś uprawiać seks ze mną, takim pomarszczonym, wysuszonym starcem, bez odrobiny wstrętu? – mag wydawał się zaintrygowany.
- Skarbie, jestem starsza od ciebie o całe stulecia. Poza tym, liczy się to, co masz.. w środku – powiedziała, zniżając kusząco głos.
Obydwoje uśmiechnęli się, rozumiejąc ironiczność tych słów. Nie miała oczywiście na myśli jego charakteru, ale duszę, którą z chęcią by pożarła.
Demoniczna kobieta była szczególnie zadowolona – czuła, że ten obleśny starzec niedługo jej ulegnie i wypuści ją z zamkniętego kręgu. A wtedy..
- To ciekawe. Ale do rzeczy – wezwałem cię, bo chcę oddać duszę.
W jednej chwili sukkub spoważniał, zapominając o wcześniejszych planach. Dawno nie słyszał takiej propozycji.
- Jesteś pewien? – spytała, choć było to zwykłe droczenie. Widziała w jego oczach, że jest.
- Znasz odpowiedź.
Uśmiechnęła się.
- Wiesz, jak to się odbywa?
- Tak.
- Świetnie, oszczędzę sobie gadania.. Jedyne, co muszę ci powiedzieć, to to, że po śmierci twoja dusza trafi do Otchłani. Zawierając ze mną pakt na zawsze stracisz szansę na zbawienie. Muszę mieć pewność, że to rozumiesz i oddajesz się Otchłani z własnej, nieprzymuszonej woli. Tylko wtedy..
- ..umowa wejdzie w życie – dokończył za nią. Choć jej głos mile go łechtał, nie było czasu na cackanie się. – Tak, wiem. Rozumiem i zgadzam się. A teraz, do dzieła.
Podszedł do uwięzionego sukkuba i krańcem swej laski starł kawałek pentagramu, przerywając magiczny okrąg.
Uśmiechnęła się dziko.
***
Ciekawskie głowy wystawały z okien i śledziły wzrokiem pochód paladynów w lśniących zbrojach, biegnących ciasnymi uliczkami miasta w stronę wschodniej dzielnicy. Wszyscy, z szacunku lub strachu, schodzili im szybko z drogi.
W krótkim czasie dotarli do zapuszczonego, piętrowego domu. Nie mieli wątpliwości, że trafili pod dobry adres. Aura zła była dla nich wyczuwalna nawet z tej odległości. Cały dom wręcz ociekał mroczną esencją Otchłani.
- Demon.. – mruknął z niesmakiem dowódca, paladyn o złocistych, długich włosach i zadziwiającej posturze. – Wchodzimy.
Stare schody drżały, gdy dziesięciu mężczyzn wbiegało na pierwsze piętro. Nie było problemu z odnalezieniem właściwego pokoju. Jeden porządny kopniak wyrwał stare, spróchniałe drzwi z zawiasów.
- Nie ruszać się! – ryknął dowódca, wbiegając do środka w pełnej gotowości. W ciągu paru chwil pokój wypełnił się rycerzami.
Otoczyli starca, klęczącego na podłodze przed czymś, co wyglądało na wyrysowany dawno temu, ledwo widoczny pentagram wpisany w koło.
Choć skulony dziadek z twarzą ukrytą w dłoniach wzbudzał raczej litość niż strach, to paladyni nie dali się zwieść. W ich czułych na zło oczach staruszek wyglądał zupełnie inaczej. Widzieli mroczne cienie, wylewające się z jego wnętrza, czuli przeklętą aurę otaczającą go ze wszystkich stron. Nie było wątpliwości, że to on jest tym, po kogo przyszli.
- Jesteś aresztowany pod zarzutem uprawiania zakazanej magii. Nie masz żadnych praw – powiedział żelaznym głosem dowódca.
Mag podniósł się powoli z podłogi i zachwiał się, jakby był pijany. Wszyscy zacisnęli dłonie na rękojeściach, gotowi w jednej chwili rozpłatać niebezpiecznego człowieka.
Spojrzał na paladynów i uśmiechnął się lekko. Jego oczy miały teraz znacznie jaśniejszy, prawie pomarańczowy kolor.
- Spóźniliście się – powiedział, a jego pomarszczoną twarz wykrzywił przerażający, dziki uśmiech.
- Spętać go – mruknął zniesmaczony dowódca.
Dwaj paladyni ruszyli w stronę starca, ale zatrzymali się, gdy nagle w pokoju dziwnie pociemniało. Wszyscy zgodnie skierowali miecze w stronę starca, ale tamten zdawał się tym nie przejmować. Na ścianach rozjarzyły się czerwone symbole, wijące się jak robaki.
- Na wszystkich bo.. – sapnął dowódca, czując, jak drętwieją mu wszystkie mięśnie.
Kątem oka zerknął na resztę rycerzy – wszyscy mieli ten sam problem.
Mag uśmiechał się ponuro. Wszystko szło zgodnie z planem. Wiedział, że nadwrażliwi paladyni przybędą, gdy tylko odkryte zostanie jego zaklęcie przywołania, więc przygotował się odpowiednio. Oczywiście, o wiele łatwiejsze byłoby po prostu opuszczenie miasta i otworzenie wrót gdzie indziej, ale nie było na to czasu.
Ściskając w dłoni pukiel białych włosów rozpoczął inkantację kolejnego zaklęcia. Paru paladynów rozpoznało wypowiadane słowa i zdwoiło wysiłki, próbując przezwyciężyć paraliż. Niektórym udało zrobić się parę kroków.
Czarodziej nie przejmując się sapiącymi rycerzami, skończył zaklęcie. Dał upust wzbierającej w nim potędze i wydał z siebie najprzeraźliwszy krzyk, jaki kiedykolwiek słyszeli paladyni. Lament milionów cierpiących wieczne katusze dusz, którego nie zdzierży żadna żywa istota i przed którym nie ochroni najlepsza nawet zbroja. Krzyk tych, którzy na zawsze utracili możliwość zbawienia.
Paladyni jęknęli cicho, gdy poczuli, jak ich własne dusze pod wpływem niekończącego się wrzasku próbują opuścić ich ciała, nie mogąc dłużej znieść przeraźliwego lamentu. Ból w klatce piersiowej nasilał się z każdą chwilą, z ust wydobywał się niezrozumiały charkot a oczy wywracały na drugą stronę. Paladyni opierali się ze wszystkich sił, próbując zatrzymać duszę w swoim wnętrzu. Choć wszystko trwało parę sekund, wydawało im się, że walczą już od wielu godzin. Zrezygnowani, poddawali się, a działające zaklęcie w jednej chwili pozbawiało ich życia.
Ze stalowo-błękitnych oczu dowódcy popłynęły krwawe łzy. Próbował nie słuchać dzikiego wrzasku, kierował swe myśli do umiłowanego boga, chciał zatopić się w modlitwie. Czuł, jak do jego umysłu dobija się zaklęcie, jak próbuje tak jak innym wyrwać duszę.
Jeszcze trochę, jeszcze tylko trochę, wrzask w końcu się skończy, nie może przecież trwać wiecznie.., mówił sam do siebie w myślach.
Poczuł silne szarpnięcie. Otworzył oczy i stęknął, widząc otaczające go ze wszystkich stron potępione dusze, wypełniające cały pokój. Zerwały jego napierśnik i otworzyły klatkę piersiową, dobierając się do jego własnej duszy, tak uparcie trzymającej się swego ciała.
Już nie mogę.. Boże!
Nagle wszystko się skończyło. Dusze w jednej chwili znikły zostawiając pokój w całkowitym porządku, tak, jakby ich tu w ogóle nie było. Symbole na ścianach zbladły i znikły, a uwolnione ciała paladynów zgodnie runęły na ziemię. Mrok ustąpił miejsca popołudniowym promieniom Słońca.
Mag stał tam gdzie wtedy, z ponurym uśmiechem patrząc na martwych paladynów.
- Wygrałem.. – mruknął i zaśmiał się głośno.
Przerwał mu czyjś gardłowy kaszel. Z niedowierzaniem spojrzał na jednego z paladynów, który powoli podniósł się z ziemi i wytarł wyciekającą z ust strużkę krwi. W słonecznych promieniach jego srebrny napierśnik zmienił się w czyste złoto. Czarodziej zmrużył oczy. Zrobił krok w lewo, a jego cień zgasił blask zbroi.
- Twardziel, co? – spytał kpiącym głosem.
Dowódca spojrzał na swego niedoszłego oprawcę, a w jego chłodnych oczach zapłonął ogień. Zaczął iść w jego stronę, nie próbując nawet podnieść miecza. W zwarciu z kruchym staruszkiem dwumetrowy paladyn nie potrzebował żadnej broni.
Czarodziej cofnął się o parę kroków, sprawnie wymijając leżące ciała i sięgając jednocześnie do kieszeni po okrągły klejnot, po czym posłał w stronę paladyna mieniącą się wszystkimi barwami tęczy małą kulę.
Widząc skierowany w niego kolejny czar, rycerz z wściekłym pomrukiem rzucił się do przodu. Nie zwolnił nawet wtedy, gdy dosięgnął go kolorowy pocisk, a cały świat stał się niewyraźny i zniknął w ciemnościach.
- O żesz ty kur.. uch! – czarodziej stęknął głośno, gdy sto dwadzieścia kilo mięśni runęło na niego. Rozpędzony i oślepiony paladyn nie zatrzymał się nawet wtedy.
Paru przechodniów znajdujących się w pobliżu obróciło głowy, gdy w powietrzu rozległ się dźwięk tłuczonej szyby. Z typowo gapiowską ciekawością obserwowali dwóch mężczyzn, którzy siłując się w uścisku wylecieli z okna jednego ze starych budynków, i tylko strach przed ewentualnym niebezpieczeństwem kazał im się jak najszybciej oddalić i zapomnieć o tym, co widzieli.
Choć lot na dół trwał tylko parę sekund, to korzystając ze swej nowo zdobytej zwinności czarodziej zdążył przekręcić się tak, że gdy z głuchym odgłosem uderzyli w brukowaną ulicę, to paladyn był na dole i przyjął na siebie prawie całą siłę upadku. Uderzenie wycisnęło mu powietrze z płuc, wraz z głośnym jękiem.
Mag sturlał się szybko z oszołomionego rycerza i skrył głowę w fałdach rękawów, gdy z góry posypał się na nich deszcz szkła. Potem wstał szybko i ze złością spojrzał na leżącego przeciwnika.
- Niech cię Otchłań pochłonie – warknął. Przeleciał szybko w myślach zaklęcia, które mu zostały. Potem spojrzał na gramolącego się niezdarnie z ziemi, wciąż oślepionego paladyna, i uśmiechnął się szyderczo.
Podniósł największy kawałek szyby, jaki udało mu się znaleźć i ruszył w stronę zdezorientowanego rycerza. Szkło chrzęściło pod jego butami.
Paladyn, klęczący na jednym kolanie, zamarł w bezruchu, wsłuchując się w dochodzące go dźwięki. Osiągnął stan maksymalnego skupienia i choć jego zmysły wciąż były przytępione zaklęciem, to mniej więcej wiedział, gdzie znajduje się jego przeciwnik. Dlatego wiedział, w którym momencie i w którą stronę machnąć ręką tak, by trafić w przeciwnika.
Słyszał, jak czyjaś ręka przecina szybko powietrze.
Wytrącony z dłoni kawałek szkła z brzękiem rozprysł się na bruku.
- Kurwa! – zaklął mag. Paladyn nie potrzebował więcej wskazówek. Wykorzystując całą pozostałą mu siłę rzucił się w stronę źródła dźwięku i mimowolnie się uśmiechnął, gdy uderzył w coś miękkiego i usłyszał znajomy jęk. Przewrócił starca i przygniótł swoim ciężarem. Wymierzył cios w miejsce, gdzie, według jego przypuszczeń powinna być głowa. I choć przeczucie go nie zawiodło, pięść sprawiedliwości chybiła celu, gdy mag nienaturalnie szybko uchylił się przed ciosem. Po udanym uniku od razu przeszedł do kontrataku i z całej siły uderzył paladyna w twarz. Pomagając sobie nogą zrzucił go z siebie i odczołgał się dalej.
- Mam cię już dość – powiedział, podnosząc się z ziemi i patrząc na również wstającego paladyna. Tamten również na niego spojrzał i ze zdziwieniem odkrył, że go widzi. Z każdą kolejną sekundą obraz stawał się coraz wyraźniejszy.
Zamrugał parę razy, by pozbyć się czarnych plamek przed oczami. Gdy w końcu odzyskał w pełni wzrok, mag kończył już zaklęcie.
Zielony promień pomknął w stronę stojącego paladyna. Za późno na unik, za późno na cokolwiek. Zrozumiał, że tym razem przegrał ostatecznie.
Uderzenie było silniejsze niż się spodziewał. Sapnął ciężko, zatoczył się i upadł do tyłu, a jego zbroja, choć zrobiona z wyjątkowo twardej stali, pękła w paru miejscach.
Magowi drgnęła powieka. Jego twarz zatrzymała się na czymś pomiędzy uśmiechem ostatecznego triumfu a niedowierzającym zdziwieniem.
- O co chodzi..? – spytał, sam nie do końca pewien, kogo. Patrzył przez chwilę na ciężko oddychającego paladyna, leżącego bezwładnie kilkanaście kroków dalej. – Jakim cudem jeszcze żyjesz, żałosna istoto?!
Tamten nie odpowiedział, najwyraźniej był nieprzytomny. Czarodziej zgrzytnął zębami. Zmarnował już dość zaklęć na tego paladyna, tak kurczowo trzymającego się swego życia.
Wszystko potoczyło się tak nie tak, jak to sobie wcześniej wyobrażał. Powinien zabić wszystkich paladynów w swoim pokoju, później spalić go wraz z ciałami i całym domem, a następnie wynieść się na dobre z tego miasta. Tymczasem już od dobrych parunastu minut zmagał się z jednym tylko paladynem.
Gdyby wciąż był dawnym sobą, już opuściłby miasto, nie kłopocząc się upartym rycerzem. Może nawet nie zabiłby nikogo, a unieruchamiające runy wykorzystałby jedynie po to, by w spokoju móc otworzyć portal. Ale te parę minut, które spędził z sukkubem, zmieniły go bardziej niż cokolwiek innego kiedykolwiek wcześniej. Niewiele zostało ze staruszka-czarodzieja, który potrafił godzinami podziwiać wędrówkę Słońca po nieboskłonie i zachwycać się pięknem rzeczy zwykłych. W jego głowie kłębiły się teraz myśli, które wcześniej leżały uśpione na dnie umysłu. Do głosu doszła mroczna strona duszy, która domagała się ukarania tych, którzy ośmielali się stawać czarodziejowi na drodze i wykorzystania potężnej mocy, jaką władał. Nikt, kto wystąpił przeciw niemu, nie miał prawa żyć.
Czuł, jak krew płynie w nim szybciej. Słyszał lepiej, widział wyraźniej, a cały świat wydawał mu się teraz znacznie prostszy. Ludzie byli tacy mali.. Nic nie mogło go powstrzymać.
Nie był już dawnym sobą. I dlatego nie odszedł teraz, gdy paladyn leżał nieprzytomny, a droga stała otworem. Może gdyby wiedział, że była to jego ostatnia szansa, odszedłby szybko i zniknął w jednym z zaułków, nie odwracając się za siebie a potem teleportował się daleko, daleko stąd. Mógł przeżyć jeszcze wiele lat, żyjąc swymi nigdy niewygasłymi marzeniami. Mógł.
Podszedł do leżącego paladyna, a jego twarz wykrzywił grymas pogardy.
- Jesteś mój.
Pochylił się nad nim i wyciągnął ręce, jakby chciał go udusić.
- Nie ruszaj się – usłyszał nagle gdzieś z tyłu. Odwrócił się szybko, na końcu języka mając już gotowe zaklęcie. Zająknął się jednak, gdy zobaczył ponad dwudziestu paladynów stojących kilkanaście kroków dalej. Zbroje wszystkich lśniły złotem słonecznych promieni.
Tknięty przeczuciem odwrócił się w drugą stronę, w chwili, w której stojący tam kapłan wraz z pięcioma kolejnymi rycerzami, kończył zaklęcie.
Czarodziej znieruchomiał, tracąc czucie we wszystkich mięśniach. Nie próbował nawet walczyć. Wiedział, że to bezcelowe.
Paru paladynów zajęło się rannym i wycieńczonym dowódcą, reszta zaś otoczyła maga.
Przegrał.
Tak, jak było zapisane.
***
Drzwi skrzypnęły lekko i do środka wszedł wysoki arcykapłan w biało-złotych szatach, które w jasnym świetle korytarza zdawały się błyszczeć i iskrzyć. Przestały dopiero wtedy, gdy zamknął za sobą drzwi, odcinając dopływ strumienia białego światła.
Sam pokój był niewielki. Prowadziły do niego tylko jedne drzwi, nie było okien. W każdym kącie stał jeden rosły paladyn, a w ich wypolerowanych zbrojach odbijały się płomienie kilkunastu świec, służących tutaj za jedyne źródło światła.
Pośrodku pomieszczenia stał mały, drewniany stół. Po jego obu stronach ustawiono po jednym krześle. Na jednym siedział spętany starzec ze spuszczoną głową, gapiący się na swe kolana. Drugie właśnie zajął kapłan w białych szatach.
- Więc..- zaczął, przyglądając się uważnie więźniowi. – Uparciuch z ciebie, co?
Kapłan mówiąc to miał na myśli swoje wcześniejsze próby wtargnięcia do umysłu czarodzieja, którym ten oparł się bez trudu (co było nie lada wyzwaniem, biorąc pod uwagę doświadczenie i siłę arcykapłana). Gdy zawiodła próba wysondowania umysłu oskarżonego, pozostał jedynie stary, już nie tak niezawodny sposób, czyli rozmowa w cztery oczy.
Stary mag nic nie odpowiedział, nie podniósł nawet głowy. Wyglądał tak, jakby w ogóle nie usłyszał pytania.. lub je zignorował.
- Rozumiem. Czy jest coś, co chciałbyś nam.. mi powiedzieć? Śmiało. Wiem, że jest.
Znowu cisza i brak jakiejkolwiek reakcji. Kapłan zmarszczył brwi.
- Nie muszę chyba mówić, że nie jesteś w sytuacji, która pozwalałaby ci na takie butne zachowanie. Ode mnie zależy, jak długo będziesz cierpiał przed śmiercią, więc lepiej nie ignoruj mnie i zacznij odpowiadać na moje pytania – powiedział chłodnym głosem, bez cienia złości. Nie miał powodów do zdenerwowania. To on był tutaj panem i władcą.
Co prawda, w tej chwili był również praktycznie bezbronny. Pokój przesłuchań, w którym się znajdowali, obłożony był antymagicznym zaklęciem, które skutecznie anulowało wszelkie magiczne właściwości przedmiotów i nie pozwalało rzucić nawet najprostszego czaru, ale nie przeszkadzało to staremu kapłanowi. Jego tymczasową „mocą” było czterech paladynów, gotowych na jego rozkaz odciąć głowę czarodziejowi, gdyby ten próbował jakichś sztuczek.
Mag podniósł głowę i spojrzał na swego rozmówcę, po czym uśmiechnął się lekko.
- Poczekaj, bo chyba nie nadążam. Czyżbyś mi groził? – wiedział, że nie powinien być taki pewny siebie, ale nie mógł się powstrzymać. Z każdą sekundą czuł coraz większą nienawiść do tego ludzkiego śmiecia, który siedział przed nim. Z każdą chwilą coraz bardziej chciał wydusić z niego życie. – TY grozisz MI?
Stary arcykapłan również się uśmiechnął.
- Tak.
- Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę z tego, kogo pojmałeś?
- Nie i właśnie tego chciałbym się dowiedzieć. Tak.. na dobry początek.
Czarodziej przygryzł wargę. Im dłużej rozmyślał o swej sytuacji, tym bardziej krwawe myśli o zemście blakły i stawały się niedorzeczne, choć jeszcze przed chwilą płonęły w nim żywym ogniem. Jak mógł myśleć o sposobach, w jakich będzie zabijał wszystkich paladynów, skoro nie mógł nawet wstać z krzesła, do którego był przywiązany? Chciało mu się śmiać z własnej głupoty. Co w niego wstąpiło? Po co w ogóle zabijał tych paladynów?
Na wspomnienie morderstwa mimowolnie się skrzywił. Choć większość swego życia spędził na podróżowaniu po całym kontynencie i walczył setki, jeśli nie tysiące razy, to tak naprawdę zabił niewielu ludzi. Oczywiście, nie licząc tych, którzy na śmierć zasłużyli swym złym postępowaniem, ale ich czasem ciężko było uznać nawet za ludzi.
Ale ci paladyni.. Niczym przecież nie zawinili, wypełniali jedynie swe święte obowiązki. To on okazał się być teraz tym złym, którego należało zabić.
Wszystko nie tak.. miało być inaczej.., pomyślał i poczuł wzbierający w nim żal, ale szybko przywołał się do porządku. Nie było czasu na użalanie się nad własną głupotą, zwłaszcza w takim momencie. Najpierw musiał się stąd wydostać, albo rzeczywiście zginie jako ten zły, pokonany przez niezwyciężone siły dobra. Zginie...
Nagle wszystko zrozumiał. Oczy mimowolnie otworzyły mu się szeroko, ale szybko opuścił powieki z powrotem, tak, by nie dawać siedzącemu przed nim kapłanowi żadnych wskazówek. Powstrzymał też śmiech, który cisnął mu się na usta.
- Pytam po raz ostatni – zaczął znowu kapłan. Widział, że czarodziej prowadzi jakąś wewnętrzną walkę i być może zaraz się złamie. – Będziesz odpowiadał na moje pytania?
- Tak.
Stary kapłan nie wiedział, co go bardziej zaskoczyło – tak szybka i zdecydowana odpowiedź, czy spokój, który dostrzegł w na pół przymkniętych, pomarańczowych oczach maga. W świetle świec dawały dziwne wrażenie, ale kapłan nie potrafił sprecyzować, jakie.
Ten kolor.., pomyślał, mrużąc oczy. Gapi się.. czyżby chciał mnie zastraszyć? Nie, to nie to.. ten spokój.. Po prostu się patrzy. Ale ten kolor..
Patrzyli przez chwilę na siebie w całkowitym milczeniu. Kapłan odezwał się pierwszy.
- Świetnie! Widzę, że robimy postępy. Myślę też, że nie ma się co bawić w miłą konwersację między dwoma przyjaciółmi, jesteśmy chyba na to za inteligentni. Ja będę zadawał ci proste pytania, a ty będziesz na nie odpowiadał. Bez zbędnych epitetów. Co ty na to?
- Świetnie – czarodziej odparł tak samo obojętnym tonem, choć uśmiechał się szeroko w duchu. Już sama propozycja, by darować sobie przyjacielskie rozmówki była wstępem do jednej z nich i miała jedynie uśpić czujność przesłuchiwanego. Ale bardzo dobrze, skoro kapłan chciał się tak bawić, to on nie miał nic przeciwko temu. To i tak już było bez znaczenia.
- Doskonale.. – mruknął kapłan, opierając łokcie na stole. – Pierwsze pytanie. Jak się nazywasz?
- Ander Malicio – odparł błyskawicznie. Za szybko.
- A tak naprawdę?
- Ander Malicio.
Kapłan westchnął i odchylił się na krześle. Popatrzył chwilę na maga, który również nie spuszczał z niego wzroku.
- Myślałem, że się dogadaliśmy.
- A tak nie jest?
- Jeśli jest, to czemu kłamiesz? – kapłan wrócił do swej poprzedniej pozycji.
- Nie kłamię.
- Więc spytam po raz trzeci. Jak się naprawdę nazywasz?
- Ander Malicio.
- Bardzo dobrze. Wrócimy do tego później – powiedział spokojnie kapłan, choć coś mu się tu nie zgadzało.
Choć cały czas patrzył na czarodzieja, w jego oczach nie dostrzegł cienia kłamstwa. Ale nie dostrzegł też prawdy, nie dostrzegł niczego. Były pozbawione wyrazu, nie było w nich najmniejszego śladu emocji. Zupełnie jak u martwego, z tym, że w tych wciąż tliło się życie.
Zaklął w myślach. W antymagicznym pomieszczeniu musiał polegać wyłącznie na swoich zmysłach, nie mógł rzucić wykrycia kłamstwa ani zmusić czarodzieja, by ten mówił całą prawdę i tylko prawdę. W przyszłości rozkaże przebudowanie tego pokoju tak, by tylko przesłuchiwany znajdywał się w antymagicznym polu.
Póki co, musiał polegać wyłącznie na sobie. I to go niepokoiło.
- A ty? – głos maga wyrwał go z zamyślenia.
Spojrzał na niego, nie do końca wiedząc, o co mu chodzi.
- Słucham?
- Jak masz na imię?
Kapłan prawie parsknął śmiechem.
- Co sprawia, że myślisz, że ci powiem? – spytał rozbawionym tonem.
- Czemu miałbyś nie powiedzieć? Ja i tak niedługo umrę.
- Nie, raczej nie. Znaczy, umrzesz, tak, ale nie podam ci imienia. Nie ma takiej potrzeby.
Mag udał zasmucenie.
- A jeśli ja podam ci moje..? – spytał nagle. Kapłan otworzył szerzej oczy, szczerze zaskoczony.
- Cóż.. – zaczął, po czym zamilkł, marszcząc brwi i myśląc intensywnie. Choć mag prawdopodobnie miał jakiś powód, by poznać jego imię, to co mu szkodziło je podać? Jak czarodziej sam zauważył, niedługo umrze i zabierze je ze sobą do grobu, za to kapłan pozna jego prawdziwe imię i będzie mógł poszukać o nim dodatkowych informacji. Wciąż nie do końca wierzył w wersję o sukkubie, i choć ten siedzący przed nim staruszek był prawdopodobnie kolejnym człowiekiem, który wezwał demona tylko dla swych prywatnych, nic nieznaczących korzyści, to wciąż istniała szansa, że całe to zamieszanie było częścią jakiegoś większego spisku, mogącego zagrozić nawet całemu miastu.
Oczywiście, zawsze było możliwe, że mag ponownie poda fałszywe dane, ale kapłan nie przypuszczał, by mógł tak zrobić. Nie, żeby podejrzewał go o honor czy coś podobnego. Po prostu to była gra. Gra, w którą obaj grali i której zasad mag by nie złamał.
Sam fakt, że czarodziej przyznał się co do fałszywości poprzedniego imienia, potwierdzał tok rozumowania kapłana. To była gra.
- Zgoda – odparł. Twarz maga rozjaśnił uśmiech. – Ale ty pierwszy.
- Niech będzie. Nazywam się Argan. Argan Mold.
Kapłan również się uśmiechnął. Tak jak przypuszczał, tym razem nie skłamał. Czuł to.
- Teraz ty – upomniał się czarodziej.
- Marius Aneville.
- Miło mi.
- Chciałbym móc powiedzieć to samo – odparł cierpko kapłan. – A teraz, do rzeczy. Następne pytanie. Co robiłeś, nim przyszła po ciebie straż?
- Przywoływałem demona – odparł. Nie było sensu kłamać, wiedział, że w ciągu tych paru godzin jego pokój był przeszukany co najmniej kilka razy, a runy na podłodze, choć zużyte, dla wprawnego oka wciąż jasno wskazywały, co było ich przeznaczeniem.
- Po co?
- By uprawiać z nim seks – odparł tak, jakby mówił o czymś jak najbardziej naturalnym.
Kapłan uniósł brew.
- To był sukkub?
- No przecież nie dretch.
- Nie jesteś przypadkiem na to za stary?
- Uwierz mi, ona rozpaliłaby pożądanie nawet w trupie – powiedział i uśmiechnął się lekko, jakby przypomniał sobie jakiś wyjątkowo przyjemny moment z ich spotkania.
- Doprawdy.. – kapłan nie próbował nawet ukryć zniesmaczenia. - Jeśli rzeczywiście miałeś z nią stosunek, to chyba nie powinno cię tu teraz być.
Powszechnie wiadomym było, że uprawianie przez śmiertelnika seksu z sukkubem kończyło się zazwyczaj śmiercią tego pierwszego. Same demoniczne kobiety żartowały, że ich partnerzy umierają po prostu z rozkoszy, ale kapłan uważał to za kiepski dowcip. Bardzo kiepski.
- Może mnie polubiła – odparł mag. – Albo dałem jej więcej, niż się spodziewała.
Usta kapłana zwęziły się w cienką linię pogardy. Czy było możliwe, by schwytany przez nich człowiek był po prostu starym dziadem o nienasyconym seksualnym popędzie?
- Kiepskie miasto wybrałeś do takich zabaw.
- Najwyraźniej – zaśmiał się cicho mag i pochylił lekko głowę, pierwszy raz przerywając kontakt wzrokowy z kapłanem.
Co za bezsens, pomyślał tamten. On wciąż gra, bawi się i tylko udaje niewiniątko. Przecież wiedział, że ściągnie na siebie uwagę, był nawet przygotowany.
Mógł go spytać o unieruchamiające runy, ale mag i tak by się wykręcił jakimś tanim tekstem. Pewnie powiedziałby coś w stylu „runy? ach, runy, tak, założyłem je na wszelki wypadek, dawno temu”. A czemu zabił paladynów? „Nie rozpoznałem ich, myślałem, że to jacyś złodzieje” (ta, na pewno, złodzieje w wypolerowanych zbrojach z wygrawerowanymi świętymi symbolami). Ale przecież nie atakowali. „Na litość, wpadli znienacka, przestraszyłem się”. I tak dalej.
Najchętniej wyciągnąłby go z tego pomieszczenia i z pomocą magii sprawdził, które z podawanych przez niego informacji są prawdziwe, ale wtedy musiałby się liczyć z tym, że mag wciąż mógł mieć jakieś sztuczki w zanadrzu albo zaklęcia, na rzucenie których wystarczyłoby jedno słowo.
Wolał dalej grać, zwłaszcza, że właśnie przyszło mu do głowy bardzo dobre pytanie.
- Rozumiem. Ale powiedz, skoro wezwałeś demona, musisz znać jego imię – przerwał na chwilę, widząc, jak mag wzdrygnął się lekko. Usta kapłana mimowolnie wykrzywiły się w nieznacznym uśmiechu. – Podaj mi je.
Czarodziej podniósł głowę.
- Imię..? – w jego oczach rozbłysły jakieś emocje, jakby podekscytowanie, jednak wygasły równie szybko, jak się pojawiły. – A co ja będę z tego miał?
- Śmierć natychmiast, bez tortur.
- Jak?
- Spalenie na stosie.
Mag pokręcił głową.
- Przez powieszenie.
- Jeśli wolisz – kapłan machnął lekko dłonią, pokazując, że dla niego nie ma to żadnego znaczenia. – O ile, oczywiście, podasz nam jego imię.
Czarodziej kiwnął głową i wypowiedział cicho demonicznie brzmiące imię.
Arcykapłan odchylił się na krześle, z szerokim uśmiechem na twarzy. Jeśli miałby wskazać najcenniejszą informację zdobytą podczas tego przesłuchania, której autentyczności był na sto procent pewien, to byłoby to właśnie imię.
- Jestem zmęczony – powiedział nagle mag. – Możemy już kończyć?
Kapłan spojrzał na niego, zaciekawiony. Mógł, oczywiście, ciągnąć tą rozmowę jeszcze znacznie dłużej, ale nie widział takiej potrzeby. Dowiedział się tyle, ile mógł. Zawsze można jeszcze było skorzystać z tortur, ale arcykapłanowi nie wypadało łamać danego słowa, nawet wobec tak plugawego i nic niewartego człowieka. A w bzdury o rzekomym spisku przeciw miastu przestał tak naprawdę wierzyć dawno, dawno temu. Poza tym, chciał, by ten człowiek zginął jak najszybciej. Jego obecność dziwnie go krępowała.
- Cóż, skoro nie masz już nic do dodania..
Czarodziej pokręcił głową.
- Świetnie, świetnie.. To co, idziemy? – spytał wstając i prostując stare kości.
- Tak – odparł beznamiętnie tamten.
Kapłan kiwnął głową do paladynów stojących za magiem, a ci zgodnie podeszli do więźnia. Jeden wetknął mu do ust białą szmatę, a drugi zaczął odwiązywać sznury, którymi był przywiązany do krzesła. Kapłan tymczasem otworzył drzwi na oścież, wpuszczając do środka oślepiająco jasne światło korytarzy. Uśmiechał się.
Mag nie musiał.
***
Siedmiu paladynów i prowadzony przez nich więzień zatrzymało się przed kolejnymi drzwiami. Prowadzący pochód rycerz pchnął wrota, a twarze wszystkich omiótł przyjemny, ciepły wiatr czerwcowego wieczoru.
Wyszli na dziedziniec. Za nimi, w swej glorii i chwale, wznosił się wielki kościół otoczony koroną złotych promieni zachodzącego Słońca. Przy jednym z wielkich okien stał z założonymi rękoma arcykapłan, obserwujący z uwagą odchodzący pochód. Wciąż nie potrafił zrozumieć, czemu ten mag zdecydował się przywołać demona w mieście, w którym używanie jakiejkolwiek, nie tylko mrocznej, magii uchodziło za niezbyt chlubne. Jedynie kapłani mieli w tej dziedzinie pełne prawa, bo tylko energia płynąca od umiłowanego boga była dobra.
Westchnął. Jakimikolwiek pobudkami by się nie kierował ten dziwny starzec, niedługo i tak będzie martwy, a ziemia odetchnie z ulgą, gdy z jej barków zrzuci się kolejny zbędny ciężar.
Popatrzył jeszcze chwilę na tonące w czerwieni zachodu miasto, po czym odszedł w dół zacienionego korytarza.
Gdy tylko przeszli przez żelazną bramę oplecioną bluszczem i ruszyli w dół ulicy, za ich małym pochodem zaczęli podążać ludzie. Najpierw dwóch, później czterech, a później dziesięciu. Gapie. Z okien mijanych kamienic i domów wystawały ciekawskie głowy, śledzące pochód tak długo, aż nie zniknął im z pola widzenia.
Kościelny posłaniec już dobre pół godziny temu rozniósł wiadomość o zbliżającej się egzekucji. Jak zawsze, chętnych widzów nie brakowało. Większość od dawna czekała przy miejscu wykonania wyroku, rozmawiając o nieistotnych sprawach lub jedząc przekąski, sprzedawane przez drobnych kupców, którzy pojawili się tam jako pierwsi, węsząc dobry interes. Nim pochód dotarł do miejsca przeznaczenia, znajdującego się kawałek za miastem małego wzgórza, minęło kolejne pół godziny.
Mag uśmiechnął się (na tyle, na ile można się uśmiechnąć mając zakneblowane usta) słysząc niezadowolone buczenie tłumu, gdy paladyni zaprowadzili go pod szubienicę, a nie do stojącego kilkanaście metrów dalej stosu drewna. W towarzystwie trzech strażników wszedł po schodkach na drewniany podest, na którym czekał już kat w swym słynnym, czarnym kapturze. Ustawili maga pośrodku platformy na kwadratowej desce, która z pewnością zapadnie się, gdy pociągnie się za dźwignię, sterczącą niedaleko.
Podczas gdy kat zakładał pętlę na chudą szyję czarodzieja, jeden z paladynów wystąpił naprzód i zaczął mówić swym donośnym, niskim głosem, który natychmiast skupił na sobie uwagę wszystkich.
- Zgromadzeni mieszkańcy! Ten oto stary człowiek, a imię jego Argan Mold, zboczył ze ścieżki prawa i dla zaspokojenia własnych pragnień uciekł się do demonicznej magii, która niechybnie doprowadzi każdego do zguby, wcześniej lub później. Pamiętajcie o tym i żyjcie zgodnie z prawem.
Zazwyczaj padało jeszcze pytanie o ostatnie słowo skazańca, jednak tym razem pominięto je, z oczywistych względów. Ostatnie słowo maga mogło być ostatnim dla nich wszystkich.
Czarodziej na pewno podziękowałby temu paladynowi za tą dość krótką mowę, pozbawioną zbędnych epitetów i wyolbrzymionych, wielkich słów, gdyby tylko nie miał zakneblowanych ust. I gdyby tylko go słuchał.
Ale on, od chwili, gdy poczuł na szyi szorstki gruby sznur, myślami był już gdzie indziej. Patrzył na czerwoną łunę za miastem, na rosnące nieopodal drzewa, na ziemię pokrytą zieloną trawą i stare, poszarzałe deski podestu ze sterczącymi gdzieniegdzie zardzewiałymi gwoździami. Jego myśli rozpraszały się i zbierały ponownie, jakby nie wiedział, na czym powinien się skupić.
Nasycał się pięknem tego świata, póki jeszcze żył. Przypuszczał, że jeśli jego plan się powiedzie i wróci tu pewnego dnia, to nie będzie już dawnym sobą. Już nim nie był, z czego cząstkowo zdawał sobie sprawę, ale później zmiany zajdą dalej.. i głębiej.
Wciąż tliła się w nim iskierka nadziei, że jednak uda mu się do końca pozostać sobą, ale był zbyt inteligentny, by wierzyć w to naprawdę. Zresztą, w gruncie rzeczy, to i tak było dla niego bez znaczenia – ważne, by jedynie pamiętał o swoim marzeniu. Tylko to naprawdę się liczyło, a utrata części siebie nie wydawała się zbyt wygórowaną ceną za możliwość spełnienia swego snu.
Mimo to wciąż było mu żal tego wszystkiego, co zostawiał za sobą i czego nigdy już nie odzyska. I dlatego teraz z lubością nadstawiał porytą zmarszczkami twarz na dmący lekko wieczorny wiatr. Póki jeszcze mógł.
Nie miał jednak powodów do narzekań - przeżył ponad osiemdziesiąt lat, co w jego świecie było niezwykłym osiągnięciem, zwłaszcza dla tak aktywnego poszukiwacza przygód.
Większość z nich ginęła w młodym wieku na jednej ze swych licznych wypraw, która okazywała się być tą o jedną za dużo. Tylko nieliczna część dożywała sędziwego wieku, głównie dzięki temu, że wiedziała, kiedy się wycofać. I on do tej części należał, choć nie wycofał się tak naprawdę nigdy.
Przeżył, uniknął śmierci dziesiątki razy, znajdywał wyjście z sytuacji, z których wyjść się nie dało. Widział więcej niż prawdopodobnie wszyscy mieszkańcy tego miasta razem wzięci.
A teraz doszedł do kresu swej podróży.
Wziął głęboki wdech, rozkoszując się różanym powietrzem czerwcowego wieczoru. Mimo spokoju ducha jego serce waliło jak oszalałe, jakby chciało maksymalnie wykorzystać pozostały mu czas.
I choć większość ludzi po przeżyciu tak długiego okresu szaleńczych przygód i wędrówek zgodziłaby się na śmierć, jak na rodzaj zasłużonego odpoczynku, to on nie mógł. Nie spełnił swego marzenia i dopóki to się nie stanie, nie było mowy o żadnym „odpoczynku”. Jeszcze nie. I ani starość, ani śmierć, ani cokolwiek innego nie powstrzyma go w drodze do jego celu.
- To już, staruszku – powiedział kat, zadziwiająco miękkim głosem. Poklepał go po ramieniu i zaczął się powoli wycofywać w stronę dźwigni.
Rzeczywiście, dopasowana lina ciasno oplatała jego szyję.
A więc już, to koniec. Czarodziej pożegnał się z ukochanym i znienawidzonym światem, wciąż jednak wierząc, że pewnego dnia tu wróci. I spełni swe marzenie.
Głośne skrzypnięcie dźwigni rozdarło powietrze.
Bo marzenia są najważniejsze.
Zapadnia, mimo długiej przerwy w działaniu, zadziałała bezbłędnie i w chwili, gdy ostatni promień Słońca zgasł na zachodnim niebie, starzec poleciał w dół.
Świat zawirował i eksplodował tysiącem barw, które zlały się w nieprzeniknioną czerń.
Ciałem wstrząsnęły ostatnie konwulsje, a przez tłum gapiów przeszedł szmer zadowolenia.
Z kieszeni czerwonych szat pod wpływem wstrząsów wysunął się złoty zegarek i po krótkim locie roztrzaskał się o wystający kamień na dole.
***
Arcykapłan wszedł do małego pomieszczenia, jednego z wielu w podziemiach kościoła.
Za drewnianym stołem siedziało czterech młodych kapłanów, przeglądających zapisane kartki i książki, zajmujące prawie połowę pokoju.
- I jak? – spytał z nieudawaną ciekawością.
- Nic, Najwyższy Kapłanie. Większość notatek i książek dotyczy przeróżnych artefaktów i innych magicznych przedmiotów, jest też parę o innych planach, coś o alchemii, jedna kucharska.. Nic, czego nie miałby w swoim posiadaniu przeciętny mag.
- Doprawdy.. – mruknął, biorąc od niechcenia pierwszą lepszą książkę do ręki. Przeczytał tytuł i zamarł.
Na brązowej, lekko podniszczonej okładce widniał napis:
ARGAN MOLD
„ZŁOŻONOŚĆ MECHANUSA”
Szczerze wątpił, by jego niedawny rozmówca był pisarzem.