Prolog.
Słońce z wolna zachodziło za miejskie mury Czarnobyla. Niewielkie miasteczko, należące do Kazimierza Sapiechy pławiło się w jego złotym blasku, podobnie jak widoczne w pobliżu zamek i klasztor. Złotymi refleksami lśniła Prypeć z cicho poskrzypując licznymi barkami i stateczkami unoszącymi się na jej toni.
Zbliżająca się zima nie była jeszcze w pełni odczuwalna. Znad Dzikich Pól i dalej morza Czarnego wiał lekki, ciepły wiatr, poruszając koronami żółknących liści. W jego podmuchach łopotały chorągwie nad bramami jak i na zamku.
Większość z tysiąca stałych mieszkańców miasteczka zebrała się na rynku, śmiejąc i rozmawiając. Skoczna muzyka wędrownych grajków, podniosła koronnego barda i rzewną dwóch dziadów-lirników mieszały się ze sobą tworząc żywą, radosną kakofonię. Kupcy jarmarczni zachwalili swoje towary dla gawiedzi zebranej przy szubienicy.
Tylko strażnikom miejskim nie udzielił się dobry humor, musieli być bowiem czujni i gotowi.
Ty również nie miałeś najlepszego nastroju.
Czując powróz krępujący ci nadgarstki za plecami, spoglądałeś na z wolna dyndającą pętlę z coraz większym strachem. Walczył on o lepsze z gniewem i poczuciem niesprawiedliwości. Wielkiej, diabelnej niesprawiedliwości.
Obwoływacz wyszedł na podest szubienicy i uciszył gawiedź uniesieniem rąk.
- Dziś stajemy się świadkami tryumfu sprawiedliwości, miłościwie nam panującego, pana Kazimierza Leona Sapiechy. Jego to ludzie pojmali na gorącym uczynku, tego tu kozaka, Mikołaja Tarasa, raptem w pół dnia po tym jak zamordował rodzinę Polumowiczów. Znaliście ich wszyscy! - Grzmiał obwoływacz a tobie ręce same rwały się do szabli. Nie tylko ze względu, że ten miejski łyk śmiał cię schłopić a jego psy chciały powiesić jak byle koniokrada. Głównym powodem były wydarzenia, które przywiodły cię na szafot.
Do Czarnobyla przybyłeś przed dniami czterema, szukając pracy. Podczas pierwszego wieczoru w miejskiej karczmie przegoniłeś nachalnego chłopa, zalecającego się do Katarzyny Polumowiczówny, młodszej z córek jedynego w mieście szkutnika. Hoża dziewka była więcej niż łakomym kąskiem a i dość przychylnym twoim zalotom. Jej ojciec, którego spotkałeś trzeciego dnia, zdawał się również nie mieć nic przeciwko. Herbowy zalotnik do wdzięków jego córki zdawał się łechtać samouwielbienie bogatego mistrza rzemieślniczego.
Dnia wczorajszego wybrałeś się do Polumowiczów raz jeszcze, tylko po to aby zastać ich martwymi. Ich ewidentny morderca stał jeszcze nad ciałem Katarzyny, kończąc wiązać pantalony. Był to odziany na zachodnią modłę tęgi mężczyzna o rzadkich, długich włosach. Powodowany słusznym gniewem chwyciłeś za szablę i starliście się nad ciepłymi jeszcze ciałami.
Rapier mordercy potarmosił twój żupan i koszulę, otaczając kilka kropel krwi. Twoja szabla odpala jednak szybko, tnąc suczego syna przez pysk. Kwiląc jak wieprz, rzucił się on do ucieczki. Poruszał się zaskakująco szybko jak na kogoś jego tuszy. Na zewnątrz wskoczył na konia i pogalopował w dal.
Dopadłeś do swego wierzchowca i spoczywających w olstrach pistoletów, ale twoje kalectwo sprawiło, że w obu razach chybiłeś bardzo. Klnąc na czym świat soi, wskoczyłeś w siodło i pognałeś za nim zgubiłeś go jednak w nadprypeckich lasach. Mimo to z uporem szukałeś go całą noc.
Rano postanowiłeś wrócić, ale strażnicy przy bramie zaatakowali cię i obezwładnili, nazywając mordercą. Podczas prędkiego procesu dowiedziałeś się, że ten drań zawrócił do miasta i pognał do władz. Opowiedział bajeczkę jak to przechodził obok domu Polumowiczów i usłyszał raban. O tym jak to wybiegłeś ze środka, z krwią na ostrzu i zaatakowałeś go i raniłeś, po czym uciekłeś w las.
Był on szlachcicem śląskim, Dariuszem Jerczyńskim, herbu Awstacz, zaufanym Kazimierza Sapiechy, więc namiestnik miejscowego pana z miejsca mu uwierzył i od razu cię skazał na powieszenie. Dostałeś osobną celę w wierzy, przyprowadzono popa aby cię wyspowiadał a na ostatni posiłek dostałeś kuropatwę w miodzie.
I tak się tu znalazłeś.
Ostre groty halabard popychają cię do przodu w stronę podestu dla wisielców. Kat, zaskakująco drobny i gładki mężczyzna w średnim wieku wskazuje ci abyś wszedł na podest. Stoi tuż przy tobie, gotów ci pomóc jakbyś zasłabł. Idący po drugiej stronie pop zanosi pieśni żałobne do Pantokratora, aby ten przyjął twoją grzeszną duszę. Obwoływacz zaś dalej obrzuca cię obelgami i kłamstwami, wychwalając cnoty zalety pomordowanych.
Czujesz jak miękną ci kolana, wchodzisz jednak na swoje miejsce. Kat sięga po linę, obwoływacz milknie, podobnie jak tłum. Czas na występ!
Głośny wystrzał, sądząc po huku z półhaka, przetacza się po rynku, płosząc ptactwo. Wszyscy, wraz z tobą patrzą w kierunku z którego nadszedł. Dostrzegacie kawalkadę jeźdźców, ze dwa tuziny co najmniej, wjeżdżających od północy. Na czele, na potężnym rumaku jedzie wysoki mężczyzna w sile wieku. Mimo szronu na skroniach, nadal trzyma się prosto. Pęd rozwiewa mu długie włosy i sumiaste wąsiska. Karmazynowa delia na jego ramionach jest obciążona białym futrem. Nie jesteś pewny, ale chyba tygrysim.
U jego boku, z dymiącym półhakiem w garści jedzie rosły woj w ciężkim bechterze. Krótko przycięte wąsiska łączą mu się z krzaczastymi bokobrodami. Reszta ich kompani wygląda na zaprawionych w bojach zakapiorów. U kilku dostrzegasz nawet charakterystyczny lekki rynsztunek i lisie czapy.
Zbrojny oddział podjeżdża tuż pod szubienicę. Mężczyzna w delii zatrzymuje się i lustruje cię od stup do głów. Spoglądasz w jego oblicze i dostrzegasz parę wyłupiastych, bladych oczu patrzących ci w twarz. Obwoływacz zaczyna coś krzyczeć, podobnie jak kilkoro strażników i namiestnik Sapiechy.
- Cisza! - Głos mężczyzny w bechterze przetacza się po Czarnobylu jak wystrzał armaty, zagłuszając wszystkie inne dźwięki. Jest to o tyle niezwykłe, że zdaje się on nie krzyczeć, po prostu mówić bardzo głośno. Zaskoczenie zamyka na moment usta wszystkim innym.
Korzystając z ciszy karmazyn odzywa się wprost do ciebie. Ma charyzmatyczny, dźwięczny głos. Za pieść czy bajde w jego wykonaniu byłbyś skłonny zapłacić ciężkiego talara.
- Czy zrobiłeś to o co cię oskarżają? Zabiłeś Polumowiczów i zgwałciłeś pannę Katarzynę?